Młody Posłaniec czuł się nieswojo w towarzystwie Damaji, ale widok Sharik Hora, ogromnej, kopulastej świątyni Everama, budził w nim nabożny podziw.
W dosłownym tłumaczeniu jej nazwa oznaczała „Kości bohaterów”. Każdemu, kto na nią patrzył, budowla ta przypominała, jak wspaniałe konstrukcje wznosiła niegdyś ludzkość. Nawet Książęca Biblioteka Miln wydawała się przy niej Arlenowi drobna.
Świątynia Sharik Hora budziła jednakże lęk i zachwyt nie tylko ze względu na swe rozmiary. Udekorowana wybielonymi kośćmi wszystkich wojowników, którzy polegli w alagai’sharak, stanowiła symbol bezgranicznej odwagi. Kości biegły wysoko w górę dookoła kolumn i wsporników, okalając otwory okienne. Wielki ołtarz wykonano w całości z czaszek, a ławy z kości udowych. Kielich, z którego współwyznawcy pili wodę, zrobiono z wydrążonej czaszki wpartej na dwóch kościanych dłoniach. Nóżkę kielicha stanowiły kości przedramienia, a podstawę para stóp. Każdy z gigantycznych kandelabrów składał się z dziesiątek czaszek i setek żeber, natomiast wielkie sklepienie dwieście stóp nad głowami wiernych udekorowano czaszkami przodków krasjańskich wojowników, które spoglądały w dół, wymuszając poszanowanie dla zasad honoru.
Arlen próbował kiedyś porachować, ile ciał poległych złożyło się na makabryczną dekorację świątyni, ale wkrótce tego poniechał. Wszystkie miasta, wsie i sioła w Thesie, liczące razem może nawet dwieście pięćdziesiąt tysięcy duszy, nie zapewniłyby nawet cząstki tego, czym wyłożono świątynię Sharik Hora. Swego czasu Krasjanie rzeczywiście byli niezliczonym narodem.
Teraz wszyscy krasjańscy wojownicy, w liczbie może czterech tysięcy, swobodnie wypełniali wnętrze budowli. Spotykali się tu dwa razy dziennie, o świcie i o zmierzchu, by uczcić Everama, podziękować mu za łowy poprzedniej nocy i błagać, by zechciał ich wesprzeć Swą siłą podczas kolejnej bitwy.
Przede wszystkim jednak modlili się o rychłe przybycie Shar’Dama Ka i rozpoczęcie Sharak Ka. Za swym Wybawicielem gotowi byli pomaszerować choćby i w głąb Otchłani.
Wyczekujący z niecierpliwością w pułapce Arlen usłyszał wreszcie dzikie wrzaski niesione przez pustynny wiatr. Wojownicy wokół poruszyli się nerwowo, polecając swe dusze Everamowi. W Labiryncie rozgorzał alagai’sharak.
Wkrótce dobiegły ich meldunki, że rozmieszczeni na miejskich murach wojownicy z plemienia Mehnding powitali salwą nacierające piaskowe demony.
W kierunku otchłańców pomknęły ogromne włócznie i ciężkie głazy. Niektóre z pocisków okaleczały demony na tyle, że ich pobratymcy rozszarpali je na strzępy, lecz prawdziwym celem ataku było doprowadzenie napastników do obłędu. Demony z łatwością wpadały we wściekłość, a gdy do tego doszło, pozwalały się zapędzać niczym owce – wystarczyło pokazać im potencjalną ofiarę.
Rozsierdzonym otchłańcom otwierano bramy miasta, przerywając tym samym zewnętrzną barierę ochronną. Do środka wpadały wówczas piaskowe i ogniste demony, a wichrowe nurkowały tuż nad ich głowami. Zazwyczaj wpuszczano do środka kilka tuzinów napastników, po czym zawierano bramy, na powrót uruchamiając barierę.
Na dziedzińcu oczekiwała grupa wojowników zwanych Naganiaczami, którzy głośno tłukli włóczniami o tarcze. W jej skład wchodzili najczęściej ludzie starzy bądź słabi, lecz ich honor i odwaga nie miały granic. Z głośnymi okrzykami rozbiegali się w umówiony wcześniej sposób, rozdzielając atakujące demony i zaciągając je w głąb Labiryntu.
Rozmieszczeni na murach Miotacze zarzucali na wichrowe demony obciążone sieci i bolasy. Gdy potwory padały na ziemię, z chronionych runami kryjówek wyskakiwali wojownicy. Błyskawicznie krępowali kończyny otchłańców kajdanami, które przymocowywano do runicznych pali wbitych głęboko w ziemię. Tak unieruchomione demony nie były już w stanie czmychnąć do Otchłani przed wschodem słońca.
W międzyczasie Naganiacze kluczyli w Labiryncie, wiodąc piaskowe, a czasem również ogniste demony ku zagładzie. W innych okolicznościach otchłańce bez trudu doścignęłyby biegnącego człowieka, ale wewnątrz ciasnych tuneli Labiryntu nie potrafiły manewrować z tą samą łatwością, co doskonale zaznajomiony z nimi wojownik. Gdy któryś z napastników znalazł się zbyt blisko Naganiacza, Miotacze próbowali spowolnić go sieciami. Często udawała im się ta sztuka. Nie zawsze.
Arlen i pozostali Spychacze napięli mięśnie, gdy usłyszeli wołanie Naganiaczy:
– Uwaga!
– Widzę dziewięć! – wrzasnął Miotacz z góry.
Dziewięć piaskowych demonów. Naganiacze zawsze usiłowali rozdzielić grupy szarżujących otchłańców, tak że do pułapki z rzadka docierało ich więcej niż pięć. Arlen zacisnął dłonie na runicznej włóczni. Oczy dal’Sharum płonęły dzikim podnieceniem.
Śmierć w alagai’sharak oznaczała tryumfalny pochód do raju.
– Światło! – doleciał ich okrzyk.
Gdy Naganiacze wprowadzali demony do pułapek, Miotacze rozpalali namoczone olejem pochodnie przed odpowiednio rozstawionymi lustrami. Załomy Labiryntu zalewało jaskrawe światło.
Zaskoczone otchłańce skrzeczały ze strachu i cofały się, zasłaniając oczy. Światło nie mogło ich zabić, ale dawało wyczerpanym Naganiaczom czas na ucieczkę. Przygotowani na eksplozję blasku wojownicy z wprawą obiegali doły i zeskakiwali do płytkich, chronionych runami okopów.
Piaskowe demony szybko odzyskały rezon i podjęły pościg, nieświadome, że niedoszła zdobycz dawno im umknęła. Trzy z nich wbiegły na płótno brunatnego koloru, zakrywające dwa ogromne doły i z wrzaskiem wpadły do głębokich na dwadzieścia stóp jam.
Gdy zadziałały pułapki, z kryjówek wyskoczyli Spychacze. Zasłonięci okrągłymi, runicznymi tarczami natarli włóczniami na pozostałe otchłańce, chcąc je zepchnąć do dziur.
Arlen dzikim rykiem odegnał strach i zaatakował wraz z innymi, porwany upajającym szaleństwem Krasji. Tak właśnie wyobrażał sobie wojowników z dawnych czasów, którzy wrzaskiem pokonywali lęk i pędzili na oślep do boju. Na krótką chwilę zapomniał, kim jest i gdzie się znajduje.
Ale potem ugodził włócznią piaskowego demona.Znaki na ostrzu zapłonęły, w cielsko potwora wniknęły srebrne błyskawice. Ofiara zaskowyczała w agonii, lecz w tej samej chwili została zepchnięta do jamy przez dłuższe włócznie towarzyszy młodzieńca. Ci, oślepieni rozbłyskami runów ochronnych, nie zdołali dostrzec skuteczności broni chin.
Oddziałek Arlena poradził sobie z obydwoma demonami, które znalazły się po ich stronie pułapki. Obwodzące dół runy stanowiły osobliwość znaną jedynie w Krasji – otchłańce mogły bowiem wskoczyć do środka utworzonego z nich kręgu, ale nie były w stanie z niego wyskoczyć. Dno jamy wykładano zaś ciasno głazami, co uniemożliwiało potworom ucieczkę do Otchłani przed nastaniem świtu.
Arlen uniósł głowę. Wojownikom po drugiej stronie potrzasku nie poszło tak dobrze. Zsuwające się płótno zawadziło o brzeg jamy i nadal zasłaniało niektóre znaki. Zanim Wnykarz zdołał odrzucić płachtę, oba otchłańce wypełzły z dziury i zabiły nieszczęśnika.
Wybuchło zamieszanie. Spychacze, których było ledwie dziesięciu, mieli naprzeciw siebie pięć piaskowych demonów, a ich pułapka właśnie została pozbawiona mocy. Demony wpadły w sam środek oddziału, tnąc i gryząc.
– Do kryjówki! – rozkazał kai’Sharum oddziału Arlena.
– Prędzej mnie Otchłań pochłonie! – wrzasnął młodzieniec i rzucił się na pomoc towarzyszom.
Na widok takiego pokazu odwagi ze strony przybysza, dal’Sharum skoczyli w ślad za nim, ignorując okrzyki dowódcy.
Arlen zwolnił jedynie na tyle, by celnym kopniakiem zrzucić płachtę z brzegu jamy i uruchomić pułapkę. Nie tracąc płynności ruchów, wtargnął w sam środek starcia. Włócznia zamigotała w jego ręku.
Dźgnął pierwszego demona w bok. Tym razem wojownicy nie mogli przeoczyć magicznego rozbłysku broni. Śmiertelnie ranny otchłaniec zwalił się na ziemię, a Arlen poczuł, jak przepływa przez niego fala dzikiej energii. Kątem oka spostrzegł jakiś ruch. Zawirował, zasłaniając się włócznią przed długimi kłami kolejnego piaskowego demona. Runy ochronne na całej jej długości rozbłysły, gdy potwór zwarł szczęki. Jego paszcza została unieruchomiona w tej pozycji. Wtedy młodzieniec szarpnął bronią, a magia eksplodowała światłem, wyłamując napastnikowi żuchwę.
Trzeci demon już wyskoczył w powietrze, ale w ciele jego przeciwnika gorzała nowa siła. Arlen pchnął tępym końcem włóczni. Moc wyrytych tam znaków oderwała otchłańcowi połowę pyska. Gdy bestia padała na ziemię, odrzucił tarczę, zakręcił włócznią w dłoniach, pochwycił ją u nasady ostrza i wbił w serce potwora. Zaryczał triumfalnie, rozglądając się za następnymi demonami, lecz jego towarzysze zdążyli zepchnąć je do jamy. Wszyscy wpatrywali się teraz w niego z nabożnym podziwem.
– Na co czekamy? – ryknął Arlen, wbiegając do Labiryntu. – Alagai tylko czekają, by je pozabijać!
Dal’Sharum ruszyli za nim, skandując:
– Par’chin! Par’chin!
Pierwszym napotkanym przeciwnikiem był wichrowy demon, który zanurkował i rozdarł jednemu z towarzyszy Arlena gardło. Nim zdążył odbić się do lotu, młodzieniec cisnął włócznią i trafił otchłańca prosto w łeb. Zalana snopem iskier bestia gruchnęła o ziemię.
Arlen wyrwał broń z ciała ofiary i pognał dalej.
Nieposkromiona magia włóczni niosła go niczym berserka z dawnych legend. Pokonywał kolejne załomy Labiryntu w szalonym pędzie, a liczba biegnących za nim wojowników błyskawicznie rosła.
Z każdym ubitym demonem coraz więcej Krasjan podejmowało okrzyk:
– Par’chin! Par’chin!
Nikt już nie pamiętał o otoczonych runami kryjówkach wokół jam, nikt nie czuł strachu przed nocą. Uzbrojony w metalową włócznię przybysz wydawał się niezniszczalny, a bijąca od niego pewność siebie upajała Krasjan niczym narkotyk.
* * *
Odurzony zwycięstwem Arlen czuł się jak motyl uwolniony z kokonu, zupełnie jakby starożytny oręż uczynił go zupełnie nowym człowiekiem. Obce mu było znużenie, choć biegał i walczył od długich godzin. Ignorował ból, choć jego ciało pokrywały liczne rany i zadrapania. Jego myśli krążyły nieustannie wokół kolejnego starcia, kolejnego demona do zgładzenia.
Za każdym razem, gdy czuł drżenie potężnej magii przeszywającej pancerz otchłańca, w jego umyśle rozbrzmiewała ta sama myśl: Każdy z nas musi mieć taką broń.
Naraz ujrzał przed sobą Jardira i uniósł wysoko włócznię w geście szacunku. Od stóp do głów pokryty był posoką demonów.
– Sharum Ka! – wykrzyknął. – Ani jeden demon nie ucieknie dziś z twego Labiryntu!
Jardir zaśmiał się i wyrzucił własną włócznię w powietrze. Uścisnął Posłańca niczym brata.
– Nie doceniałem cię, Par’chin. Już nigdy nie popełnię tego błędu.
Arlen odpowiedział ironicznym spojrzeniem.
– Za każdym razem tak mówisz.
Mężczyzna skinął głową w kierunku dwóch ubitych właśnie piaskowych demonów.
– Ale tym razem mówię poważnie – obiecał i przypieczętował swe słowa szerokim uśmiechem, a potem zwrócił się ku ludziom, którzy biegli za Arlenem.
– Dal’Sharum! – zawołał, wskazując martwe otchłańce.
– Bierzcie się za te ścierwa i wyrzućcie je za mury! Naszym Miotaczom dobrze zrobi odrobina wysiłku. Niech te przeklęte potwory za murami zrozumieją, jaką głupotą jest atakować Fort Krasję!
Ludzie zakrzyknęli z tryumfem i pospieszyli wypełnić rozkazy. Jardir zwrócił się ku Arlenowi:
– Miotacze meldują, że w jednej ze wschodnich pułapek nadal wrze walka. Zostało w tobie jeszcze choć trochę siły?
Młodzieniec uśmiechnął się złowieszczo.
– Prowadź!
Pobiegli w kierunku jednego z najodleglejszych zakątków Labiryntu.
– To tam! – rzucił Jardir, gdy pokonali ostry zakręt.
– Tuż przed nami!
Arlen nie zwrócił uwagi na fakt, że w zaułku, w którym się właśnie znaleźli, panowała cisza.
Słyszał jedynie tupot własnych stóp i dudniący w uszach łomot serca. Nie zauważył też nogi, która zahaczyła o jego stopę i posłała go na ziemię. Przetoczył się, nie puszczając cennej broni, ale nim zdążył wstać, krajańscy wojownicy zablokowali jedyną drogę odwrotu.
Rozejrzał się dookoła w oszołomieniu. Żadnych śladów demonów ani walki.
Pułapki, do której dotarł, nie zastawiono na otchłańce.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz