Koniec lat 70. XX wieku. Rozpoczyna się bratnia interwencja wojsk radzieckich w Afganistanie, zespół "Pink Floyd" ponownie wkracza na szczyty list przebojów swym albumem "The Wall", tryumfy w światowej kinematografii święci "Łowca jeleni" w reżyserii Michaela Cimino, a społeczeństwo ekscytuje się najnowszym osiągnięciem światowej techniki – walkmanem. W tych niewątpliwie interesujących czasach debiutujący w roli reżyserskiej George Miller na australijskich bezdrożach kręci film o tematyce motoryzacyjnej z domieszką klimatów futurystycznych. Przed sobą nie ma łatwego zadania. Kompletna zapaść kina australijskiego, bardzo skromny budżet (400 tysięcy dolarów australijskich, w dzisiejszych czasach większą gażę za jedną rolę inkasują trzecioplanowi aktorzy) i ostra jak na tamte czasy konkurencja związana z tym gatunkiem nie wróżyły projektowi jakiegoś wybitnie spektakularnego sukcesu. Jednak kolejny raz potwierdziła się stara prawda mówiąca, że brak pieniędzy czy inne przeciwności losu nie są ważne, gdy ma się dobry pomysł oraz odpowiednią pasję do jego skrystalizowania. Tak też się stało i w tym przypadku. Niejaki "Mad Max" przeszedł do legendy.
Jestem wybrańcem, narzędziem zemsty w ręku Pana, która oczyszcza drogę z niegodnych kierowców! Mam więcej energii niż tocząca się kula. Zbliż się i zobacz, jak mknę ku wolności! Nocny Jeździec
Akcja rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, gdzie bezprawie rządzi na równi z szosowymi gangami terroryzującym okolice. Miejscowi stróżowie porządku, w swych lśniących w blasku słonecznym Interceptorach, starający się bezskutecznie wprowadzić ład, pozostają bezsilni na rozboje i gwałty bandytów. Szczęśliwie jednak istnieją jeszcze bohaterowie, którzy potrafią przeciwstawić się złu panującemu na drogach. Jednym z nich jest Max Rockatansky (Mel Gibson), żywa legenda policji oraz jeden z najlepszych kierowców, jakich wydał ten nieprzyjazny świat. Pewnego dnia w wyniku pościgu i w dużej mierze za zasługą naszego śmiałka, ginie jeden z mentorów okolicznego gangu motocyklowego "Toe-Cutters" – Nocny Jeździec (Vince Gil). Dowiedziawszy się o tym, bandyci poprzysięgają vendettę mundurowym i w pierwszym akcie zemsty najeżdżają pobliskie miasteczko, co w prostej mierze prowadzi do grabieży i gwałtu na młodej dziewczynie. Na miejscu policjanci trafiają na kompletnie naćpanego członka szajki – Johny'ego the Boya (Tim Burns), któremu stawiają zarzuty.
Pech jednak chciał, że dzięki zręcznym machinacjom prawniczym, praktycznie bez szwanku opuszcza on areszt, dając jasno do zrozumienia, że taka zniewaga wymaga przelania krwi strażników szos. Krótko po tym wydarzeniu w paskudny sposób obrywa najlepszy przyjaciel i partner Maxa – Jim Goose (Steve Bisley). Mając na względzie dobro swej rodziny, bohater pragnie porzucić dotychczasowy ryzykowny styl życia. Rezygnując z odznaki wraz z bliskimi wyrusza na północ, daleko od zgiełku maszyn i pościgów. Jednak gang nigdy nie zapomina wyrządzonych mu krzywd...
Ciepłe przyjęcie obrazu w 1979 roku musiało nielicho zaskoczyć nawet samego George'a Millera. Film szybko osiągnął finansowy sukces (100 milionów dolarów dochodu), stał się dziełem wręcz kultowym i zapoczątkował serię, która zapisała się złotymi zgłoskami w annałach kinematografii światowej. Emocjonujące sceny pościgów, wyraziści bohaterowie i znakomita muzyka zdołała skutecznie przysłonić niedostatki w scenariuszu (dość sztampowym, nawet jak na tamte czasy) oraz budżecie. To właśnie postać stoickiego postrachu szos pozwoliła młodemu Melowi Gibsonowi wypłynąć na głębokie hollywoodzkie wody i stać się gwiazdą światowego formatu. W tym miejscu warto również wspomnieć o przekonywujących kreacjach Steve'a Bisleya oraz Hugha Keays-Byrne'a, o których nie było już tak głośnio i są aktorami w dzisiejszych czasach zupełnie zapomnianymi. Pierwszy z nich znakomicie wcielił się w rolę nieustępliwego oraz wybuchowego Jima Goose'a, niepotrafiącego pogodzić się z indolencją, a także nieskutecznością organów ścigania. Drugi z nich przekonywająco wpasował się w postać charyzmatycznego i nieobliczalnego lidera gangu "Toe-Cutters", którego obecność wzbudza strach oraz respekt nawet w najodważniejszych duszach.
Najważniejszym elementem filmu są oczywiście ekscytujące i perfekcyjnie zrealizowane pościgi. Ogromna w tym zasługa znakomitych zdjęć, jak i doskonałego dźwięku. Nieskazitelny warkot silników, pisk opon oraz wyborne ujęcia, nadające dynamizmu wspomnianym scenom, to coś, co musi wzbudzić uznanie nawet u największego malkontenta kina. Całości dopełniają rzemieślniczo zrealizowane i całkiem widowiskowe efekty specjalne (czuć tutaj jednak niedostatki w budżecie). Jeżeli zaś chodzi o oprawę muzyczną stworzoną przez Briana Maya, to nie zasługuje ona ani na peany, ani na doszczętne zbesztanie. Owszem, może i wpada w ucho, ale nie jest ona czymś nadzwyczajnym, wartym zapamiętania czy wysłuchania świeżo po seansie. Jest wręcz nijaka.
Dobrze, powiem ci, jak jest. Zawsze wygrywasz, Max. Jesteś najlepszy... i nie chcę cię stracić z powodu jakichś bredni o rezygnacji! Podobno ludzie przestali wierzyć w bohaterów. Do diabła z nimi! Ty i ja, Max... przywrócimy im ich bohaterów. Fifi MaCaffee
Nie ulega wątpliwości, że dzieło George'a Millera zalicza się do zacnego grona klasyków, jakie przynajmniej raz w życiu należy obejrzeć. Choć niektórych może razić dość sztampowa fabuła i inne liczne niedostatki spowodowane znikomym budżetem, to mamy tutaj do czynienia z dziełem, które po prostu dobrze się ogląda i przyjemnie mija przy nim czas. I właśnie chyba dlatego warto wygospodarować te półtorej godzinny w swoim zapełnionym grafiku oraz zapoznać się z bezprawiem panującym na bezdrożach przyszłości. Szczerze polecam.
Recenzja ukazała się na mocy współpracy z Trzynastym Schronem.
Komentarze
5/10
5/10
5,5/10
Dodaj komentarz