Fragment książki

4 minuty czytania

Senne koszmary nie stanowiły ostatnimi czasy problemu dla Elenczy Stietencron – a jeśli i stanowiły, to niewielki i mało problematyczny. Po całodziennej pracy przy chorych w oławskim hospicjum Świętego Świerada Elencza była najczęściej zbyt zmęczona, by śnić. Budzona i zrywana z łóżka ante lucem, przed jutrznią, wraz z Dorotą Faber i innymi wolontariuszkami biegła do kuchni przygotowywać posiłek, który trzeba było wkrótce roznosić chorym. Potem była modlitwa w szpitalnej kaplicy, potem krzątanie się przy pacjentach, potem znowu kuchnia, potem pralnia, znowu sala szpitalna, modlitwa, sala szpitalna, mycie podłóg, kuchnia, sala, kuchnia, pralnia, modlitwa. W efekcie zaraz po wieczornym Ave Elencza padała na posłanie i zasypiała jak kłoda, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na kołdrze w lękliwym przeczuciu rychłego budzenia. Nie dziwota, że taki tryb życia skutecznie pozbawił ją marzeń sennych. Koszmary, które niegdyś były dla Elenczy problemem, przestały nim być.

Tym dziwniejsze, że wróciły. Od połowy adwentu Elenczy znowu zaczęły śnić się krew, mord i pożoga. I Reynevan. Reinmar z Bielawy. Reynevan przyśnił się Elenczy Stietencron kilkakrotnie, w tak koszmarnych okolicznościach, że zaczęła włączać go do wieczornej modlitwy. Jego też, jak mnie, weźcie pod obronę, powtarzała w duchu, chyląc głowę przed ołtarzykiem, przed Pietą i świętym Świeradem. Jemu też, jak mnie, dodaj siły, użycz pociechy, powtarzała, patrząc na rzeźbione oblicze Bolesnej. Jak mnie, tak i jego chroń pośród nocy, bądź mu tarczą i puklerzem, bądź strażą nieuśpioną. I daj mi choć raz jeszcze go zobaczyć, dodawała w jeszcze głębszym duchu, tak cicho i tak skrycie, by ani Orędowniczka ani święty nie posądzili jej o nazbyt świeckie myśli.

Szesnasty stycznia roku 1429, niedziela przed świętym Antonim, była dla szpitala dniem równie pracowitym co dni powszednie, pracy bowiem niespodzianie przybyło. Czescy husyci, o których przez cały grudzień było głośno, podeszli pod Oławę w dzień Trzech Króli, a nazajutrz wkroczyli do miasta. Obeszło się, wbrew czarnym i panikarskim przepowiedniom niektórych, bez zdobywania grodu, walki i przelewu krwi. Ludwik, książę na Oławie i Niemczy, zachował się identycznie jak przed rokiem – zawarł z husytami ugodę. Obustronnie korzystną. Husyci przyrzekli nie palić i nie plądrować książęcych dóbr, w zamian za co książę udzielił rannym, chorym i kalekim Czechom azylu w obydwu oławskich szpitalach. A szpitale natychmiast zapełniły się pacjentami. Zabrakło prycz i posłań, materace i sienniki kładziono na podłogach. Było mnóstwo pracy, rosła nerwowość, szybko udzielająca się wszystkim, nawet spokojnym zwykle mnichom premonstratensom, nawet spokojnej zwykle Dorocie Faber. Rosła nerwowość. Niepokój. Zmęczenie. I przemożny, paraliżujący lęk przed zarazą.

Zgiełk, który ją rozbudził, Elencza wzięła początkowo za majak senny. Z jękiem szarpnęła barchan kołdry, tocząc głową po wilgotnej od śliny poduszce. Znowu ten sen, znowu śni mi się Bardo, pomyślała, chwiejąc się na grani snu i jawy. Zdobycie i rzeź Barda, cztery lata temu. Alarm dzwonów, buczenie rogów, rżenie koni, huk, łomot, dziki krzyk najeźdźców, wycie mordowanych. Ogień, podświetlający błony w oknach, błyskliwą mozaiką tańczący na powale...

Zerwała się, usiadła. Dzwony biły na trwogę. Rozbrzmiewał krzyk. Odblask pożaru podświetlał okna. To nie sen, pomyślała Elencza, to nie sen. To się dzieje naprawdę.

Pchnęła okiennice, do izby, wraz z zimnem, wdarł się swąd spalenizny. Pobliski rynek rozbrzmiewał wrzaskiem setek gardeł, migotał chwiejnymi światłami setek pochodni. Od strony Bramy Wrocławskiej słychać było wystrzały. Kilka okolicznych domów stało już w ogniu, łuna wypełzała na niebo nad Nowym Zamkiem. Pochodnie zbliżały się. Grunt zdawał się dygotać.

- Co się dzieje? – spytała trzęsącym się głosem jedna z wolontariuszek. – Gore?

Budynek nagle aż się zatrząsł, rozległ się trzask i łoskot wyłamywanych wrót, dziki ryk, palba. Szczęk oręża. Wolontariuszki i mniszki zaczęły krzyczeć. Tylko nie to, pomyślała Elencza. Byle nie tak, jak wtedy w Bardzie. Nie krzyczeć, nie piszczeć, nie kulić się w kącie z głową między kolanami. Nie zsikać się ze strachu, jak wtedy. Uciekać. Ratować życie. Boże, gdzie jest pani Dorota?

Znowu trzask wyłamywanych drzwi. Tupot nóg. Szczęk żelaza. Wrzaski.

- Śmierć heretykom! Bij, kto w Boga wierzy! Bij!

Przytajona w kątku sieni Elencza widziała, jak wojsko i uzbrojony motłoch wdziera się do hospicjum, widziała wybałuszone oczy, spotniałe i czerwone twarze, zęby wyszczerzone w morderczym szale. Za moment zaciskała dłonie na uszach, by nie słyszeć makabrycznego wycia mordowanych rannych. Zaciskała powieki, by nie widzieć krwi, gęstą falą wylewającej się po schodach.

- Bić ich! Rżnąć! Rżnąć!

Motłoch z tupotem przebiegł tuż obok niej, czuła smród potu i alkoholu. Mniszki w dormitorium krzyczały cienko. Elencza dopadła drzwi wiodących do pralni. Ze szpitala wciąż dobiegały obłąkańcze wrzaski mordowanych. I dziki ryk morderców. Usłyszała łoskot buciorów, ciemność pralni rozjaśniły pochodnie.

- Mniszeczka! Siostrzyczka!

- Husycka kurewka! Bierta ją, chłopy!

Chwycili ją, przewrócili na posadzkę, szamoczącą się wtłoczyli pomiędzy szafliki, przydusili, narzucając na głowę ciężkie mokre prześcieradło. Krzyczała, dusząc się ich smrodem i odorem ługu. Słyszała rechot, gdy rozrywali i zadzierali jej sukienkę. Gdy wpychali kolana pomiędzy uda.

- Hej! Co tu się dzieje? Zaprzestać! Wraz, żywo!

Uwolniona, zdarła prześcieradło z głowy. W drzwiach pralni stał zakonnik. Dominikanin. W ręku miał pochodnię, na habicie półpancerz, u pasa kord. Napastnicy pospuszczali głowy, pomruczeli.

- Zabawiacie się tu – warknął mnich. – A tam wasi bracia rozprawiają się z wrogami wiary! Słyszycie? Tam, tam jest dziś miejsce dobrych chrześcijan! Tam czeka dzieło Boże! Dalej, precz!

Napastnicy wyszli, spuściwszy głowy, pomrukując i szurając podeszwami. Dominikanin zatknął łuczywo w uchwyt, podszedł. Elencza rozdygotanymi dłońmi usiłowała ściągnąć w dół zadartą powyżej bioder sukienkę. Oczy jej łzawiły, wargi trzęsły się od wstrzymywanego płaczu. Mnich pochylił się, podał jej rękę, pomógł wstać. Po czym z mocą walnął pięścią w ucho. Pralnia zatańczyła w oczach dziewczyny, posadzka uciekła spod stóp. Upadła znowu, nim oprzytomniała, mnich klęczał już na niej. Wrzasnęła, wyprężyła się, wierzgnęła. Z rozmachem trzepnął ją w twarz, chwycił za sukienkę na piersiach, rozerwał tkaninę gwałtownym ruchem.

- Heretycka suko... – wycharczał. – Już ja cię nawróc...

Nie dokończył. Reynevan przedramieniem przegiął mu głowę w tył i nożem poderżnął gardło.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...