Żyjemy w czasach, w których popkulturę zdominowała tematyka superbohaterów. Tych z mocami, ratujących ludzkość przed zagładą, sobą i swoimi nemezis. Raczej nieprędko nastąpi znudzenie materiałem. Jednak należy zauważyć, że twórcy filmowi jeszcze nie podjęli się najodważniejszych projektów... Albo czekamy na efekty ich działań („Deadpool”?). Z chęcią zobaczyłbym szczególnie jedną produkcję, poświęconą postaci Lobo, intergalaktycznemu najemnikowi i łowcy nagród, który prawdopodobnie jest najlepszą kreacją w uniwersum DC, o czym świadczy komiks „Portret bękarta”.
Nie spodziewałem się, że zostanę aż tak porwany przez szalone historie i ich jeszcze bardziej szalonego protagonistę. Kim jest Lobo? W najprostszych słowach: maszynką do zabijania. Tam, gdzie pojawia się ostatni przedstawiciel Czarnian, nie brakuje stosu trupów. Lobo kocha walczyć, zabijać, dźgać i robić innym najbardziej makabryczne rzeczy. Okładka nie kłamie: do tej lektury trzeba mieć mocne nerwy oraz odporność na wszechobecną krew i odcięte członki. Jednak w tym szaleństwie jest metoda. Bezkompromisowość sadystycznego kosmity, który nie posiada żadnych skrupułów ani hamulców moralnych, podbija serca, a komiks czyta się z największą przyjemnością.
Oczywiście trzeba wziąć poprawkę na to, że nie wszystkim soczyście krwiste przygody Lobo przypadną do gustu. Musicie ocenić sami, czy będziecie potrafili bawić się przy tego typu komiksie, traktującym śmierci bardzo luźno. Warto jednak nadmienić, że Lobo nie jest zwykłym brutalem. Oczywiście wyznaje zasadę „po trupach do celu”, ale nigdy nie łamie kodeksu honorowego. Nie ma w nim wzmianki o zakazie mordowania niewinnych osób, lecz występują inne ciekawe reguły, narzucające postaci niełamanie danego wcześniej słowa i nierezygnowanie z przyjętego zlecenia. Dzięki tym żelaznym prawom łowca nagród dużo zyskuje – jego poczynania nie są pozbawione sensu, a on sam nie spędza czasu tylko na zabijaniu wszystkich dookoła. „Portret bękarta” przedstawia trzy długie historie z tytułowym Czarnianinem w roli głównej. W pierwszej antybohater musi eskortować surową nauczycielkę. Druga przedstawia jego powrót... z zaświatów, zaś w trzeciej mierzy się ze Świętym Mikołajem.
Przygody Lobo to szybka jazda bez trzymanki. Trzy zeszyty trzymają równy poziom i zachwycają czarnym humorem. Ale czego innego można było oczekiwać od komiksu, który mimo że nie przebiera w ostrych scenach, nade wszystko ma zapewnić przednią rozrywkę? Całości towarzyszy odpowiedni nastrój science fiction z lat 90. Cóż, przecież to w tych czasach pojawiły się umieszczone tutaj wariackie epizody. Ilustracje zostały przygotowane z godnym podziwu kunsztem – są pełne odpowiedniego dla historii surrealizmu i nie liczą się z odbiorcą, który musi być przygotowany na potężną dawkę przemocy i szkaradne sylwetki postaci. Simon Bisley, brytyjski rysownik, odwalił naprawdę świetną robotę, w wielu scenach dążąc do jak najlepszej prezentacji anarchistycznych perypetii Lobo. Także kolorystyce nie można nic zarzucić, ponieważ doskonale podkreśla brutalizm komiksu, uwydatniając dzikość i agresywność występujących w nim bohaterów (przeważnie epizodycznych: bądźmy szczerzy – tutaj trudno o przeżycie).
W dialogach często padają sarkastyczne żarty i kąśliwe uwagi, które powinny skutecznie rozśmieszyć zwolenników tego rodzaju humoru. Komizm sytuacyjny opiera się na zawsze siłowych (co nie oznacza, że niezaskakujących) rozwiązaniach problemów, ale też wynika z zabawnych konfliktów między postaciami (na przykład między Lobo a eskortowaną przez niego nauczycielką). Znajomość innych komiksów poświęconych temu antybohaterowi nie jest wymagana, ponieważ „Portret bękarta” stanowi dobry wstęp do jego dalszych losów. Sam jestem tego doskonałym przykładem. Wszak w pierwszym zeszycie poznajemy przeszłość Lobo, śledząc równocześnie aktualne wydarzenia. Jednak nie oznacza to retrospekcji – po prostu co jakiś czas pojawia się strona streszczająca nam kulisy dawniejszego życia łowcy nagród i przybliżająca jego osobowość. Czasami to zwykła rozmowa Lobo z doktorem (kończąca się... zgadniecie jak?) albo wgląd do świadectwa szkolnego Czarnianina.
„Portret bękarta” to komiks dla czytelników o sprecyzowanych gustach. Nieograniczona przemoc antybohatera i jego ociekające krwią galaktyczne przygody były dla mnie wyśmienitą rozrywką – bezpardonową i brutalną, a ja taką cenię (w filmach – u Tarantino – oraz książkach – u Joego Abercrombiego i w jego trylogii „Pierwsze prawo”). Jeśli was też nęcą podobne historie, to szczerze zachęcam do sięgnięcia po recenzowany tytuł. Pozostałych nie nakłaniam, chyba że nie boją się zaryzykować, szczególnie, że renoma kosmicznego łowcy nagród mówi sama za siebie, każąc najpierw sprawdzić, a potem oceniać.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz