Niedzielnej nocy w Toronto ulice były niemal wyludnione.
Prawa miejskie zabraniały handlu w niedziele i mieszkańcy musieli sobie znaleźć inne rozrywki.
Henry maszerował szybkim krokiem przez Church Street, jego czarny płaszcz łopotał mu za plecami. Ignorował przypadkowe skupiska ludzi. Chciał czegoś więcej niż tylko okazji, aby pić, jego gniew i Głód potrzebowały bójki. Zatrzymał się na rogu Church i College.
– Hej, cioto!
Henry uśmiechnął się, lekko odwrócił głowę i sprawdził wiatr. Trzech. Młodych. Zdrowych. Idealnych.
– Co jest, cioto? Głuchy jesteś?
– Może czyjaś kuśka mu w uchu utknęła.
Trzymając ręce w kieszeniach, powoli okręcił się na czubku obcasa. Stali obok wielkiej żółtej bryły Maple Leaf Gardens. Chłopcy z przedmieść, w glanach i rozmyślnie pociętych dżinsach, którzy zawędrowali do centrum w poszukiwaniu rozrywki. Jako że było ich trzech na jednego, pewnie i tak by się na niego rzucili, ale żeby się upewnić... Uśmiech, jaki im posłał, był celową prowokacją, której nie dało się zignorować.
– Pierdolona ciota!
Szli za nim na wschód, wykrzykując obelgi, coraz odważniej podchodząc bliżej, gdy nie reagował. Kiedy skręcił na Jarvis Street, niemal deptali mu po piętach i nawet nie uświadamiając sobie, gdzie ich prowadzi, poszli za nim do Allen Gardens Park.
– Ciota idzie, jakby dalej miała chuja w dupie.
Mały park był oświetlony, lecz były w nim też miejsca wystarczająco ciemne jak na jego potrzeby. Czując, jak Głód rośnie, Henry poprowadził ich daleko od drogi i możliwych świadków. Wilgotne liście leżące na ziemi uginały się miękko pod ich stopami.
Wreszcie zatrzymał się i odwrócił.
Trzej młodzi mężczyźni byli nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. Noc już nigdy nie będzie dla nich taka sama.
Otoczyli go. Pozwolił im na to.
– No? Czemu nie gryziesz pierdolonej ziemi jak reszta pierdolonych homo? Ich przywódca – każda sfora ma jakiegoś przywódcę – spróbował szturchnąć ofiarę w ramię. Kiedy chybił, wyglądał na zaskoczonego. Potem, gdy Henry się uśmiechnął, na oszołomionego. Potem na przestraszonego.
A chwilę później na przerażonego.
* * *
Podwójne drzwi prowadzące do pracowni egiptologii były pomalowane żarówiaście pomarańczową farbą. Nie po raz pierwszy Reid Ellis zastanawiał się, dlaczego, wsuwając klucz do zamka. Wszystkie drzwi w tym korytarzu były pomalowane na żółto albo na pomarańczowo i chociaż zapewne wyglądały radośnie, to niezupełnie godnie. Nie, żeby ludzie z egiptologii byli przeczuleni na punkcie godności. Trzy miesiące temu, kiedy Blue Jays przegrali sześć meczów z rzędu, w pracowni zastał na jednej ze zmumifikowanych głów, stojących na biurku, zawadiacko włożoną czapkę bejsbolową.
Teraz, kiedy rozgrywki bejsbola się skończyły, zastanawiał się, czy ktoś z zespołu ma hełm hokejowy. Spoczywanie w pokoju to najłagodniejsze, co można było powiedzieć o Leafsach, chociaż sezon dopiero się zaczął.
– A co dziś dla mnie macie? – zapytał, otwierając jedno skrzydło drzwi, by przepchnąć przez nie wózek.
W dzisiejszym planie nie było co prawda mycia podłóg, ale wolał przecierać regularnie często deptane miejsca przy stołach i zlewie. Obrócił się i dopiero wtedy dostrzegł nowy element stojący w pokoju.
– O rany.
Reid, którego dłonie nagle zwilgotniały, a w ustach pojawiła się suchość, stanął i zapatrzył się. Tamta głowa w bejsbolówce była nierzeczywista, jak efekty specjalne w filmie wywoływała dreszcze, lecz łatwo było się z niej pośmiać, a potem zapomnieć.
Ale trumna, i to z ciałem, to coś zupełnie innego.
To był człowiek, martwy człowiek. Leżał tam przykryty plastikowym workiem i czekał na niego.
„Czeka na mnie...?”. Nerwowy śmiech zamarł Reidowi na ustach. Nie chciał naruszać ciszy, która niczym mgła wypełniała pomieszczenie. „Może powinienem sobie iść?”. Podszedł jednak o krok, dwa kroki w przód. Zapomniał zapalić światło, a włącznik był z tyłu. Odwróciłby się od trumny i sięgnął do niego, gdyby był w stanie, tyle że nie mógł, po prostu nie mógł. Światło padające z korytarza musiało wystarczać, chociaż ledwie rozświetlało mrok wokół ciała.
Podmuch, jaki wywołał idąc, poruszył krawędziami plastikowej płachty, sprawiając, że zaczęła drżeć niecierpliwie.
– Jezu, to jest zbyt dziwaczne. Spadam stąd.
Ale wciąż szedł w stronę trumny. Rozszerzonymi oczami patrzył, jak jego palce chwytają za płachtę i ściągają ją z artefaktu.
„Kurka, będę miał kłopoty. Może jeśli położę płachtę, tak jak leżała, nikt się nie dowie, że on... że on... Co ja, kurwa, robię?”.
Pochylał się nad trumną, oddychając coraz szybciej i szybciej. Oczy go bolały. Nie mógł mrugnąć.
Otworzył usta. Nie mógł krzyczeć.
I wtedy się zaczęło.
Wpierw stracił swoje najmłodsze ja: pracę tej nocy, pracę podczas wszystkich pozostałych nocy, swoją żonę, swoją córkę, jej narodziny, jej czerwoną twarz wykrzywioną krzykiem... „Ale tak szczerze, doktorze, ona ma tak wyglądać? Chodzi mi o to, że ładna jest, ale taka trochę nabita w sobie”... Ślub i wesele, na którym tak się zalał, że o mało nie upadł, tańcząc ze starszawą ciotką. Stracił noce spędzone na piciu z kumplami, włóczenie się w tę i z powrotem po Yonge Street... „Spójrz na tę tam! Jakie melony!”...
Grateful Dead dudniące w głośnikach, zapach piwa i trawy, i pot wsiąkający w tapicerkę.
Stracił ceremonię ukończenia szkoły, przez którą ledwie udało mu się przejść... „Myślisz, że teraz możesz ruszyć tyłek i znaleźć pracę, skoro już masz ten śliczniutki papierek ze swoim nazwiskiem?”. „Tak, tato”... Stracił upokorzenie, jakie czuł, gdy nie dostał się do drużyny koszykówki... „Nie wyczytają mojego nazwiska. Jestem jedynym, który próbował i nie został przyjęty. Boże, chciałbym się zapaść pod ziemię”...
I stracił ból, który czuł, gdy piłka futbolowa złamała mu nos. Znowu smakował pierwszy pocałunek i znowu po raz pierwszy czuł eksplozję wywołaną masturbacją, która ani nie sprawiła, że wyrosły mu włosy na wnętrzu dłoni, ani go nie oślepiła.
A potem i to stracił.
Szybko, jedno po drugim, stracił swoją matkę, ojca, zbyt liczne rodzeństwo, dom, w którym się wychował, zapach zamarzniętych psich gówien topiących się wiosną, misia z pogryzionym futrem, słodki smak sutka zamkniętego pomiędzy zapalczywie ssącymi wargami.
Stracił swój pierwszy krok, pierwsze słowo, pierwszy oddech.
Stracił swoje życie.
Tak.
* * *
Wykazując się niesamowitym opanowaniem, Henry oderwał usta od miękkiej skóry nadgarstka młodego mężczyzny i niemal pieszczotliwie położył jego ramię na ziemi, naciągając mankiet od kurtki tak, że skrywał małą rankę. Chociaż wolał karmić się pożądaniem – namiętność i Głód stanowiły bowiem naturalniejsze połączenie niż Głód i gniew – czasem dobrze było sobie przypomnieć, jaki jest potężny.
Powoli wstał, strzepując z płaszcza zabłąkane liście. Koagulant zawarty w jego ślinie powstrzyma krwawienie i cała trójka zaraz się ocknie, nim wilgoć i zimno zdążą wyrządzić im jakąś krzywdę.
Spojrzał na nich, leżących w cieniu cisowego żywopłotu, i zlizał kropelkę krwi, która przywarła w kąciku ust. Zostawiał po sobie nie tylko siniaki na ich ciałach, ale też strach przed nocą zasiany w ich duszach, przypomnienie, że w mroku czają się inni, silniejsi łowcy i każdy może paść ich ofiarą. Nie groziło mu, że go zapamiętają czy zdemaskują, bo ich wspomnienia z tej nocy nie będą się skupiać na wyglądzie, lecz na obecności i osobowości. Nie miał pojęcia i niespecjalnie go obchodziło, czy to zdarzenie zmieni ich zachowanie albo poglądy.
„Jestem wampirem. Noc należy do mnie”.
Patetyczność tego stwierdzenia wprawiła go w dobry humor. Wyszedł ze spokojnego parku, uśmiechając się pod nosem na myśl o tym, co się właśnie stało – dzięki samotnemu wampirzemu łowcy ulice miasta znowu są bezpieczne! Sen, który miał, i spowodowane nim zdenerwowanie znikły spłukane krwią.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz