Fragment książki

4 minuty czytania

1
POJEDYNEK

Przeciągłe, wibrujące wycie wilkołaka rozległo się gdzieś w głębi mrocznego matecznika.

Śpiew słowika urwał się, ucichły świerszcze. Nawet wiatr zamarł i wszystkie cienie znieruchomiały. Tylko wielki, okrągły księżyc trwał niewzruszony, siejąc mocną złocistą poświatę.

Ksin przystanął na moment i zwrócił głowę w stronę, z której dobiegł go głos. Ocenił odległość. Było blisko. Za blisko.

Ruszył dalej. Długim susem przesadził strumień i biegł, prawie nie dotykając spiczastych traw. Śpieszył się, lecz to nie strach go poganiał. Powodem był Korzeń. Korzeń dla Starej Kobiety, która tak bardzo go potrzebowała. Czuł, że czasu już mało, i dlatego chciał zdążyć. Musiał zdążyć.

Wypadł spomiędzy drzew na niewielką polanę i stanął jak wryty. Instynkt tylko na chwilę wyprzedził wzrok. Teraz zobaczył. Przypadł do ziemi, jeżąc sierść na grzbiecie.

„Jednak nie biegłem dość szybko” – pomyślał, patrząc na kształt, który wynurzył się przed nim.

Wilkołak był zaskoczony – szedł przecież śladem człowieka, już wyobrażał sobie świeżą krew i ciepłe, drgające jeszcze mięso, a tu...

Dwie pary świecących oczu niemo wpatrywały się w siebie: czerwonosine wilkołaka i zielonkawe Ksina.

„Odejdzie czy nie odejdzie?” – zastanawiał się Ksin.

Wilkołak nie odchodził. Nie mógł się zdecydować. Czuł człowieka, a widział kotołaka, i nie pojmował tego. Najwyraźniej był zbyt głodny, aby zważać na zmysł Obecności. Świeżo przekształcony, jeszcze nienasycony drapieżca, równie dziki, co głupi.

Ksinowi obrzydło czekanie. Poderwał się nagle i runął wprost na tamtego. Chciał tylko wolnej drogi, nie zwady. Odbił się i wyprężył jak struna, przelatując wysoko nad łbem wilkołaka.

I to był błąd – nie docenił napastnika. W ułamku sekundy parskająca pianą morda znalazła się tuż pod nim, a obnażone kły wbiły się w jego udo, nieomal wyrywając kawał ciała.

Ksin zwinął się w kłąb i runęli na ziemię, która aż jęknęła od podwójnego ciosu. Drzewa zatrzęsły się od przeraźliwego ryku, który wypełnił cały las.

Zakręcili się w opętańczym tańcu, a strzępy darni i fontanny ziemi rozpryskiwały się na wszystkie strony. Zwarli się ciasno i miotali tak gwałtownie, że Ksin nawet nie usiłował wyciągnąć pazurów. Każda próba uwolnienia łap mogła zakończyć się tylko w jeden sposób – ucieczką wilkołaka wraz z częścią nogi Ksina. Nie miał więc wyjścia, wypuścił trzymany w paszczy Korzeń i ostro skręcając łeb, wgryzł się w krtań napastnika. Wycie zamieniło się w charkotliwy bełkot.

Gdyby miał zęby takie jak te, co wpiły się w niego, byłoby już po walce, ale jego były krótsze i tkwiły w dużo mniejszej paszczy. Jednak zrobiły swoje – wilkołak puścił i w tym samym momencie uczynił to Ksin.

Odskoczyli od siebie.

Ksin prychnął i warknął gardłowo. Odpowiedziało mu tylko chrypienie wilkołaka. Rzucił kilka szybkich spojrzeń – nigdzie nie dostrzegł Korzenia. Nie było czasu na poszukiwania. Kotołak wyprostował się i powoli uniósł ramiona. Napiął mięśnie. Miękkie opuszki rozchyliły się i potężne szpony w księżycowej poświacie rozbłysły jak polerowana stal.

Wilkołak zamilkł, sprężył się i zaszarżował, rozchylając szczęki. Kły przeciw pazurom. Starcie było szybkie jak myśl, ale Ksin był jeszcze szybszy i nie popełnił już błędu. Dwa błyskawiczne, zamaszyste ciosy zerwały napastnikowi z pyska wszystkie mięśnie i ścięgna, odsłaniając nagą kość oraz wrośnięte w nią zęby, które bezsilnie chwyciły powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą stał Ksin.

Wilkołak zarył łbem w trawę i przekoziołkował przez plecy. Natychmiast wstał i znów zaatakował, tym razem z wyskoku. Spotkali się w powietrzu.

Skóra na ramieniu kotołaka rozdarła się z trzaskiem, ale dwa jego pazury trafiły wprost w jedno z sino jarzących się ślepi i wyrwały je razem z kawałem kości czaszki.

Jęk wilkołaka w niczym nie przypominał już tego, co Ksin usłyszał na samym początku – teraz była to przeraźliwa skarga upiora. Na wpół oślepiony zaczął się cofać w stronę drzew, ale rozjuszony kotołak nie pozwolił mu uciec. Palący ból w nodze i łapie zaćmił wszystko oprócz pragnienia zemsty.

Wykorzystał zdobytą przewagę i zaszedł wilkołaka od strony wyłupionego oka. Rwał, gryzł i szarpał, czując, jak ciało tamtego ustępuje pod jego szponami. Ogarnęły go zwierzęca radość i uniesienie. Prawdziwa rozkosz mordowania. Jej szczyt nastąpił wtedy, gdy tylne pazury Ksina rozpruły wilkołakowi brzuch i zaplątały się w jelitach. Na krótko, bo te porwały się niczym marne sznureczki.

Nareszcie odstąpił i spojrzał na swoje dzieło. Potwór leżał bez ruchu, nie wydając żadnego dźwięku, ale żył. Moc Onego skupiła się nad nim, ogniskując światło księżyca, które utworzyło wyraźny, oddzielny snop, łączący powaloną bestię ze świecącą wysoko na niebie tarczą.

Ksin podlegał tym samym prawom i wiedział, że oznacza to, iż żadna z ran, które zadał, nie jest tak naprawdę śmiertelna, i chociaż starczyłoby ich do zabicia dziesięciu zwykłych ludzi, to jednak wilkołak ozdrowieje jeszcze tej samej nocy, a potem pójdzie za nim...

I rzeczywiście: wyprute wnętrzności zaczęły się poruszać, początkowo bezładnie, lecz już po chwili, niczym wielkie białe glisty, z powrotem wpełzały do otwartego brzucha. W trawie coś zaszeleściło. Ksin nie musiał patrzeć, aby się upewnić, że to toczy się owo skrwawione oko, wlokąc za sobą odłupany kawałek czaszki.

Nie miał ochoty na nową walkę i wiedział, co powinien zrobić. Podszedł bez pośpiechu i oparł lewą łapę na gardle leżącego. Prawą uderzył mocno. Zwarł pazury, ściskając żebra i mostek jak chrust, w jeden pęczek. Pociągnął. Rozległ się ostry, wielokrotny trzask i chrzęszczące mlaśnięcie. Cisnął na bok wyrwany ochłap, po czym sięgnął po odsłonięte, trzepoczące źródło życia i mocy... Posoka bluzgnęła na boki.

Kotołak podniósł się z sercem pokonanego wroga w łapach i patrzył. Tylko trzy rzeczy mogły pokonać nekrokreatywną moc Onego: srebrny pocisk, miedziane ostrze albo pazury istoty pokrewnej – właśnie takiej jak on.

Rozerwał zdobycz na strzępy niczym kawał szmaty i rozrzucił. Skutek był natychmiastowy. Struga opalizującego światła postrzępiła się i zgasła, a wszelki ruch ustał. Zerknął w dół. Przemiana już się cofnęła. U stóp kotołaka leżał teraz zmasakrowany trup człowieka. Ksin przyjrzał się mu dokładnie: twarzy właściwie nie było, ale dłonie zabitego świadczyły, że musiał to być młody mężczyzna, mniej więcej w jego wieku.

„Rodzina nie odnajdzie go i nie rozpozna – pomyślał. – Nikt nigdy nie dowie się prawdy o nim...”.

Zaniepokojony, ocknął się z zadumy. Stracił zbyt wiele czasu!

Pośpiesznie odszukał Korzeń i pobiegł w noc.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...