Fragment książki

29 minut czytania

1
WLOKUN

Przed wiekami, gdy rozrzucone wybuchem magiczne iskry Onego padały na ludzi, zwierzęta i martwe ciała, ta jedna upadła na cmentarz. Była niczym ziarno rzucone na zaorane pole, które natychmiast całe zajęła dla siebie. Pierwszy błysk obcej świadomości przeniknął wnętrza grobów i uznał je za swoją dziedzinę. Nie jedno ciało, lecz wszystkie grzebane tu od pokoleń.

Przemiana następowała powoli, ale za to na znacznym obszarze. Pierwsze oznaki dostrzegli grabarze. Kości odgrzebywane podczas kopania nowych grobów tkwiły w ziemi dziwnie mocno, jakby trzymały je niewidzialne więzy. Zdawały się nawet poruszać. To, co nazwano złudzeniem, wkrótce zmieniło się w pewność. Szybko rozeszła się wieść o nadnaturalnej sile skrytej w głębi cmentarnej ziemi. Zaprzestano kopania grobów i wezwano świętcę.

Zaklęcia egzorcyzmów sprawiły ból. To, co do tej pory było jedynie świadomością niepewnie wczepioną w materię tego nowego świata, szarpnęło się konwulsyjnie i uderzyło na odlew w źródło cierpienia.

Na oczach oniemiałego ze zgrozy tłumu głowa recytującego modlitwę kapłana odgięła się do tyłu, szarpnięta nagłym skurczem mięśni. Wiązadła i kości okazały się za słabe i kark pękł z ostrym trzaskiem. Świętca skonał w pół słowa, lecz emanująca z głębi ziemi siła odginała go coraz bardziej do tyłu, nie pozwalając upaść. Za moment kręgosłup złamał się jeszcze na wysokości piersi, potem krzyża. Dopiero wtedy zwinięty w przerażający precel duchowny osunął się na murawę, ale moc Onego wciągnęła go w ziemię na głębokość jednej piędzi. Na więcej zabrakło siły, jednakże i to wystarczyło, by wierni rozpierzchli się z krzykiem. Nikt nie ośmielił się tknąć zwłok egzorcysty, a wkrótce po tym wydarzeniu cała okolica opustoszała. Ludzie odeszli tam, gdzie cmentarze nie były miejscami narodzin.

Teraz już nic nie przeszkadzało dopełnić się Przemianie. Kilku magów, którzy przybyli tutaj, aby śledzić ten nieznany im dotąd proces, rozbiło swe namioty w bezpiecznej, jak mniemali, odległości. Każdej nocy czynili coraz to nowe obserwacje. Pewnego ranka spostrzegli, iż na terenie cmentarza uschły wszystkie drzewa i pożółkła trawa. Potem zaczęła drgać ziemia. Stopniowo owe wibracje nabrały regularności oddechu.

Finału magowie nie zobaczyli, ale wzięli w nim udział. W nocy, zaraz po zakończeniu Przemiany, wszyscy jak jeden mąż, w jednej chwili wyszli z namiotów i pozbawili się życia własnymi rękami, łamiąc sobie karki lub rozrywając paznokciami tętnice szyjne. Potem ich trupy, jak uwiązane do niewidzialnych lin, powleczone zostały na cmentarz, który nie był już cmentarzem, a raczej ożywionym pobojowiskiem. Wszystkie szczątki wypchnięte z grobów na powierzchnię krążyły w kilku spiralnych kręgach niczym wirujące na wietrze liście. Były wśród nich rozkładające się zwłoki świętcy egzorcysty, a kiedy dotarły tu stygnące ciała magów, w ogólnym kłębowisku zaczął rysować się ład. Oblepione ziemią kości ruszyły w jednym kierunku, zlewając się w klekoczący i szeleszczący strumień, unoszący najświeższe zwłoki. Niebawem ten upiorny potok dotarł do cmentarnego muru, spiętrzył się na nim, przelał i popłynął dalej, znikając w otchłani nocy.

On nie odczuwał wpływu czasu i nie wiedział, że miejsce, które uczynił swoim rewirem, nazywano Górami Pustymi. Czuł jedynie przymus wędrówki, więc krążył pomiędzy szczytami, przelewał się przez doliny i polował. Każda napotkana ludzka obecność budziła jego głód, zatem, nie zwlekając, przyłączał ją do siebie i swego orszaku. Nie zastanawiał się nad sensem swego istnienia, po prostu trwał, karmił się i rósł. Nie potrzebował imienia i było mu głęboko obojętne, że ci, którzy mieli okazję popatrzeć nań z naprawdę bezpiecznej odległości, nazwali go wlokunem kości. Demonem Onego.

Dla ludzi mijały wieki, lecz dla niego była to ciągle teraźniejszość.

Być może spostrzegłby istnienie przemijania, gdyby liczył swoje ofiary, on jednak nigdy tego nie robił. Ludzkie kości starte w proch i kurz podczas wleczenia po skałach stale zastępował nowymi. Przez stulecia znał tylko dwa uczucia: spokój i głód.

Po raz pierwszy nowe uczucie – zdziwienie – ogarnęło go, kiedy napotkana ludzka obecność nie zareagowała na wysłany ku niej impuls woli. Ponowił rozkaz, ale i tym razem bez rezultatu. Zdumiony wlokun popełzł więc na spotkanie swego przeznaczenia.

Mag miał wytatuowaną na piersiach sylwetkę pająka i nie zważał na zbliżającego się doń demona, choć doskonale wiedział o jego istnieniu. Mag Pająk, specjalista od czarodziejskich sieci, miał na głowie znacznie ważniejsze zadania.

Góry Puste nie stały się pustymi tylko dlatego, że grasowały tam wlokuny kości i inne upiory. Na dobrą sprawę nawet istot nadnaturalnych nie egzystowało w Górach Pustych zbyt wiele. Pospolite potwory wykluwające się z trupów skażonych nienawiścią zapełniały lasy rozciągające się bardziej na północ.

Szczególną cechą Gór Pustych była rozchwiana magia. Upadek Onego doświadczył ten obszar wyjątkowo dotkliwie. Magiczna tkanka rzeczywistości, rozdarta uderzeniem w wielu wymiarach, nigdy już nie zdołała się zrosnąć i odzyskać jednorodności. Zaklęcia oddziaływały tutaj zbyt mocno lub za słabo. Artefakty stawały się niestabilne, wykazując skłonność do nagłego, wybuchowego wyzwolenia zawartej w nich mocy pod wpływem najlżejszej wibracji struktur nadrzeczywistych. Albo ich moc nikła. Nawet najprostsze amulety zyskiwały tu nowe własności i działały na opak, doprowadzając często do śmierci właścicieli.

Oczywiście śmiałków pragnących wydrzeć Górom Pustym ich tajemnice nigdy nie brakowało. To dzięki licznym magom badaczom, samotnym gwarkom, poszukiwaczom skarbów, banitom i wędrownym filozofom wlokuny były zawsze syte i nie musiały spełzać w doliny ronijskiego przedgórza.

Wlokun sunący na spotkanie Maga Pająka, choć zaskoczony początkowym oporem, nadal jednak nie oczekiwał, że dalszy bieg wypadków wykroczy poza odwieczną rutynę. Aczkolwiek mógłby to przewidzieć, gdyby rozważył wszelkie przesłanki. Natura wlokuna była jednak naturą żywiołu, dlatego mimo posiadania pewnych przejawów świadomości postąpił on teraz jak ślepy żywioł.

Mag Pająk stał wyprostowany, a za nim leżało pięć tworzących półkole artefaktów: miedziany miecz, czaszka strzygi, malachitowy ostrosłup przypominający krzak, wielki samorodek srebra i żeliwny posążek brzemiennej kobiety. Mag wpatrywał się we wznoszącą się przed nim granitową skałę i w pewnej chwili bezgłośnie poruszył ustami.

Od szczytu skały odprysł kęs kamienia. Artefakty zaświeciły jaskrawo, każdy światłem odpowiadającym jego naturalnej barwie. Mag wykonał szybki gest dłonią i oto jakieś gigantyczne, lecz niewidzialne dłuto wyryło w skale głęboką, długą na trzydzieści kroków bruzdę.

Długo trwały przygotowania i wiele wysiłku kosztowało Maga Pająka zdobycie i dostarczenie tutaj kompletu artefaktów, tak dobranych i zestrojonych, że wszelkie przypadkowe fluktuacje magicznej mocy miały się w nich znosić i wyrównywać, stabilizując rzucane w ich obecności czary. Teraz mistrz magii mógł nareszcie przystąpić do czarodziejskiego przedsięwzięcia, o jakim jeszcze nie słyszał Międzykontynent. Zamiarem Maga Pająka było nałożenie na Góry Puste gigantycznej sieci, która zwiąże i uładzi poszarpaną magiczną tkankę tych okolic. Teraz powstawała rzecz najważniejsza – skała rzeźbiona uderzeniami kolejnych zaklęć miała posłużyć jako opoka i węzeł czarów poskramiających nadnaturalne moce.

Pierwszy właśnie zaczął działać. Nagle szarpnięcie wprawiło w drżenie Skałę Kotwicę oraz otaczający ją grunt. Gwałtowny, metaliczny brzęk, jakby grubą stalową strunę napięto nagle do granic wytrzymałości, odbił się echem od szczytów. Wiązka czarów nieposiadających grubości ani szerokości, a tylko długość, przemknęła przez tysiące mil grani i dolin Gór Pustych aż do Oceanu Południowego.

Wlokun odczuł to jako dotkliwe, parzące smagnięcie, jakby uderzono go rozpalonym do białości żelaznym batem.

Jeden z artefaktów Maga Pająka – miedziany miecz – zaczął rozpadać się w oczach, pożerany przez zieloną patynę, której ruchliwy kożuch pochłonął czerwony metal z furią wygłodniałego drapieżnika.

Kiedy druga magiczna lina związała nadnaturalne przestrzenie, ze Skały Kotwicy miast gruzu zaczęły sypać się skry. Czaszka strzygi rozpadła się na kawałki niczym rozdeptana niewidzialnym butem.

Mag Pająk, wykonując ramionami jakby pływackie ruchy, wykrzykiwał teraz zaklęcia z niewiarygodną szybkością. W kącikach ust miał pianę, skóra twarzy stała się sucha i żółta jak u starca.

Trzecie szarpnięcie spowodowało już trzęsienie ziemi. Skałę Kotwicę pokrył lód. Malachitowy ostrosłup sczerniał i rozpadł się w proch.

Sterta ludzkich kości pchanych niewidzialną siłą przesypała się przez grzbiet pagórka kilkadziesiąt kroków za plecami maga.

Potem z przenikliwym świstem przestrzeń nad Górami Pustymi przeszyło coś jakby gigantyczny bełt wystrzelony z monstrualnej kuszy. Srebro zamieniło się w złoto.

Rozedrganą skałę oplotła pajęczyna błękitnych błyskawic. Niebo nad górami przybrało amarantową barwę, a chmury zaczęły rozciągać się w białe smugi.

Kiedy wlokun w całości pokonał wzniesienie oddzielające go od Maga Pająka, brzemienna kobieta z żelaza powiła homunkulusa.

Rzeczywistość jęczała i drżała jak rzucona o ziemię harfa.

2
DZIENNE WIDMO

Pobladły błazen wynurzył się z głębi izby tortur, chwycił kurczowo kamienną framugę, poruszył ustami jak ryba, po czym wywróciwszy oczy białkami do góry, padł zemdlony na progu.

– Cóż, ekscelencjo... – Redren zwrócił się do siedzącego po swej lewicy ambasadora Cesarstwa Archipelagu Południowego. – Wrodzonego dowcipu to mój trefniś może i nie ma, ale jego talent mimiczny jest, jak widać, bez zarzutu.

Szlachetny Rgbar nie zdążył udzielić dyplomatycznej odpowiedzi, gdyż w tym momencie w izbie tortur eksplodował potworny ryk bólu i ambasador musiał skoncentrować się na zachowaniu kamiennej twarzy. Nie było to proste. Ów smagły, wykwintny Południowiec złożył listy uwierzytelniające zaledwie trzy tygodnie temu i dopiero pierwszy raz uczestniczył w rozrywkach Redrena Szalonego.

– Maestro! – wrzasnął władca Suminoru, przekrzykując dudniące w lochach echo krzyku skazańca.

Długowłosy muzyk potrząsnął głową i uderzył w klawiaturę klawesynu. Szalony akord finezyjnie splótł się z kolejnym skowytem torturowanego człowieka, wywołując szmer podziwu dworzan zgromadzonych za fotelami króla i ambasadora. Chwilę później następny wrzask utonął wewnątrz kunsztownej gamy, niczym robak w złocistej żywicy. Kat metodycznie kontynuował swe dzieło, a artysta przy klawesynie pewnie dotrzymywał mu kroku. Z wręcz nadnaturalną intuicją muzyk bezbłędnie odgadywał kolejne czynności znajdującego się za ścianą mistrza Jakuba. Każdy szloch, jęk, a nawet wycie traconego czarownika były puentowane harmonijnym akordem lub uzupełniane grupą dźwięków tak, że w lochach rozbrzmiewała muzyka równie straszna, co doskonała.

Słuchacze trwali zawieszeni w pół drogi między grozą a zachwytem. Tu długie, białe palce muzyka śmigały po klawiaturze klawesynu, wprowadzając struny w gorączkowy tan na granicy zerwania, tam zębate obcęgi i piły rwały mięśnie, powoli druzgotały kości, otwierały stawy – wszystko zgodnie z odwieczną, zapisaną w Księdze Prawa, procedurą zadawania śmierci na mękach, której przyświecała maksyma: „Nie ma dosyć bólu”.

Ksin obserwował przez chwilę błazna, który ocknął się zaraz po rozpoczęciu koncertu, odpełzł na czworakach w odległy kąt i tam zwymiotował. Nie zauważył tego nikt poza kotołakiem. Wszyscy inni, zasłuchani, ze ściśniętymi gardłami, śledzili konwulsyjne podrygi mistrza klawesynu. Melodia zataczała właśnie kolejne demoniczne rondo. Genialnie dobrane dźwięki stwarzały złudzenie, że torturowany śpiewa...

Ksin przymknął oczy. Redren, trzeba mu to przyznać, rzadko skazywał kogoś na tak okropną śmierć, ale jeżeli już, to korzystając z okazji, robił z tego nie byle jakie przedstawienie. Tak było i tym razem. Pojmany w Katimie płatny czarnoksiężnik morderca okazał się prawdziwym darem losu, gdyż w ostatnich dniach zaszła konieczność niewielkiego „rozmiękczenia” nowego ambasadora Cesarstwa Archipelagu Południowego. Sądząc po minie dostojnego Rgbara, koncert robił na nim właściwe wrażenie i w jutrzejszych rozmowach dotyczących statusu portu i miasta Kemr oraz związanych z nim szlaków morskich powinien zostać odnotowany znaczący postęp. Polityka nie była zatem źródłem niepokoju Ksina – kotołaka w służbie króla Redrena III. Było to coś innego...

Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by zawiódł go zmysł Obecności. Tymczasem już od dwóch dni Ksin miał wrażenie, iż odczuwa bliskość innej istoty demonicznej, lecz nie potrafił określić kierunku ani odległości. Coś wokół niego krążyło, ale równie dobrze mogło znajdować się krok za nim, jak i hen za miejskimi murami. Doprowadzało go to do szału. Nadworny mag Rodmin, poproszony o pomoc, zamknął się w swej pracowni i nie pokazywał od kilkunastu godzin.

Kaźń zbliżała się właśnie do momentu, w którym wyzwolona przez mistrza Jakuba fala bólu miała ostatecznie unicestwić umysł skazańca, a żelazny tłok machiny tortur „rozgnieść jego czarne serce”, jak opiewała sentencja wyroku.

Muzyk przy klawesynie również przygotował się do finału. By stworzyć pozór uspokojenia przed ostatecznym wybuchem szału, chwilowo zignorował jęki torturowanego i dobył z instrumentu monotonną wibrację, jakby podawał rytm czterem osiłkom, pomocnikom mistrza Jakuba, napędzającym główne koło zamachowe machiny męki, której miarowy łoskot był stale obecny w tle.

Słuchacze czekali.

Brzęk struny i łomot maszynerii poczęły narastać. W ślad za nimi pod sklepienie wzbił się ostatni opętańczy wrzask skazańca. Dźwięki eksplodowały kaskadą ech.

– Czas nadszedł! – syknął klawesynista.

Długie włosy uniosły się i zatańczyły na jego głowie jak płomienie.

Z instrumentu buchnęło błękitne światło.

Dla Ksina melodia i uporczywe wrażenie Obecności nagle stały się jednym. Spostrzegł, że klawisze zapadają się w głąb klawesynu, nim jeszcze dotknęły ich palce artysty.

– To czarownik! – krzyknął do towarzyszących mu gwardzistów. – Brać go!

Na to było już za późno. Żołnierze zdążyli tylko osłonić króla i ambasadora. Muzyk zniknął, jakby go nigdy nie było, a rozerwany magicznym wybuchem klawesyn rozrzucił po całej sali kawałki rozżarzonych do czerwoności strun. Dworzan, zwłaszcza kobiety, ogarnęła panika. Wrzeszcząc i piszcząc, dwórki stłoczyły się na prowadzących na górę schodach. Wir błękitnego światła zmienił barwę na fioletową i przeniknął kamienną ścianę, wpadając do izby tortur.

– Strzeż Jakuba! – krzyknął Redren do Ksina.

Kotołak bez namysłu wbiegł do katowni. Jakaś część machiny tortur, chyba imadło goleniowe, oderwana od reszty, omal nie rozwaliła mu głowy, przelatując o palec od skroni. W następnej chwili magiczna siła rzuciła Ksinem o ścianę.

„Ktoś za to zapłaci głową!” – pomyślał i desperacko szarpnął się w bok, bo właśnie prosto na niego leciał żelazny kosz pełen rozżarzonych węgli. Feeria czerwonych bryłek osypała się po ścianie, cudem omijając kotołaka. Zapłonęły jakieś szmaty i słoma na podłodze.

Nad katowskim stołem i częściowo zdemolowaną maszynerią wirował słup ludzkich strzępów, skąpanych w fioletowej poświacie. Wyzwolona w lochu magiczna moc uwolniła skazańca, po prostu wyrywając jego ciało z obejm, szczęk i kajdan. Po tym wszystkim trudno było domyślić się, że to, co unosiło się nad stołem, było kiedyś człowiekiem. Ale kształt nie miał znaczenia, właśnie dopełniała się demoniczna Przemiana. Moc Onego przesycała organiczne resztki, tworząc upiora zwanego szczątnikiem.

Ksin, wypatrując mistrza Jakuba, zrobił nieopatrznie jeden krok do przodu i znalazł się w zasięgu magicznego wiru. Niekontrolowana Przemiana spadła nań pod postacią potwornego bólu. Ręce zamieniły się w szpony. W nagłym paroksyzmie cierpienia uderzył nimi we własne piersi, rozrywając stalowy napierśnik jak papier. Potem coś sprawiło, że wskoczył na stół. Wiedział, że powinien spróbować zabić szczątnika, ale zamiast tego zaczął z nim tańczyć...

Chwilę później wszystko ustało i zgasło. Kotołak stracił równowagę i zleciał ze stołu, padając na posadzkę obok mistrza Jakuba.

Królewski kat zamrugał oczami. Od momentu, gdy Ksin znalazł się w izbie tortur, minęło nie więcej niż tuzin uderzeń serca.

Kotołak szybko usiadł.

– Nic ci nie jest, mistrzu? – zapytał.

– Nie... – Jakub z roztargnieniem potrząsnął głową.

Podeszli pomocnicy i pomogli im wstać. Nie dało się dostrzec, czy magiczny kataklizm wywarł na tych czterech wiecznie niedomytych osiłkach jakiekolwiek wrażenie. Cóż, na katowskich pachołków zawsze wybierano osobników o nieco ograniczonej wrażliwości...

– Trzy śruby urwał – oznajmił najstarszy z nich, mając najwyraźniej na myśli straconego czarownika. – Pies po nim jeździł! Ale my będziem to naprawiać...

– Bierzcie się do roboty! – uciął narzekania mistrz Jakub.

– Do rana nam zejdzie – zaczął biadolić drugi.

– Dość! – Kat oparł się o ścianę i zapatrzył gdzieś przed siebie. Ksin przyglądał mu się uważnie.

– Powinienem był zatkać mu gębę – mruknął Jakub ni to do siebie, ni to do kotołaka. – Niepotrzebnie ustąpiłem królowi. Bodaj to... – Nie dokończył przekleństwa.

– Na Reha! – W progu stanął Redren. – Gdzieżeś mi tego muzyka wynalazł? – rozgniewany zwrócił się do Ksina. – To tak sprawdzasz ludzi, których sprowadzasz mi na dwór?! Ty się, kocie nasienie, ciesz, że Jakub, jak widzę, cały i zdrowy! Nie darowałbym, gdybyś mi najlepszego kata zmarnował. No, gadaj!

– Panie mój, ten klawesynista miał list polecający od samego ambasadora Rgbara – zaczął tłumaczyć się Ksin.

– Co? To dopiero mi o tym mówisz?!

– Panie, miałem zamiar dokładniej sprawdzić tego człowieka...

– Jakiego człowieka?! – warknął Redren. – Teraz to nawet ja wiem, że to był żaden człowiek, tylko dzienne widmo. Ty powinieneś był wyczuć je wcześniej! Zamiast tego dałeś się omamić jak głupi!

– Czułem coś, tylko nie wiedziałem gdzie... – Ksin poczuł szczery wstyd.

– Trzeba było przynajmniej powiedzieć mi o tym liście. Rgbar wspominał przed koncertem, że nie zna tego muzyka.

– Wybacz, mój panie. – Ksin spuścił głowę.

Redren popatrzył nań krytycznym wzrokiem.

– Nie dość, że spartolił robotę, to jeszcze chodzi w rozchełstanym pancerzu... – zażartował bez śladu wesołości. – Jako dowódca straży pałacowej zawiodłeś mnie po raz pierwszy i ostatni. Pamiętaj o tym! Możesz sobie być kotołakiem, ale masz mieć więcej szczęścia niż rozumu, albo w najgorszym razie odwrotnie! – Król odwrócił się na pięcie i wyszedł z izby tortur.

* * *

Mag Rodmin pokręcił głową ze współczuciem i wznowił spacer pałacowym krużgankiem.

– Więc nie czytałeś Bestiariusza mnicha Anafazego?

– Nie – przyznał ponuro Ksin, ruszając za magiem.

– Jest tam wzmianka mówiąca, że rozproszone wrażenie Obecności to jedna z cech dziennego widma.

– Nie mogłeś mi tego powiedzieć od razu?! – wybuchnął kotołak.

– Chciałem się upewnić i należycie przygotować. Myślałem, że sobie poradzisz. Nie sądziłem, że widmo ujawni się tak szybko, wybacz.

– Ale ten list... – zaczął Ksin.

– Lepiej nie pokazuj go ambasadorowi, bo uzna to za jakąś perfidną grę. List jest bez wątpienia autentyczny, ale czcigodny Rgbar nie ma z nim nic wspólnego.

– Nie rozumiem.

– Dzienne widmo to materializacja pragnień tworzącego je maga. Najważniejszą umiejętnością tej istoty jest zdolność realizacji marzeń. Chciałeś mieć list polecający, więc Ono stworzyło go dla ciebie...

– A niech to!

– Dzienne widma są niezwykle trudne do wywołania, a na dodatek bardzo kapryśne. Wykazują silną skłonność do dominowania nad swoim stwórcą – mówił dalej Rodmin. – To sprawia, że tworzone są bardzo rzadko, bo nawet najpotężniejsi magowie boją się samych siebie...

– Ale ten się odważył – mruknął Ksin.

– To był pośledni czarownik, któremu zabrakło wyobraźni. Dlatego właśnie skończył tak marnie.

– Jednak widmo spełniło jakieś jego życzenie... – stwierdził kotołak. – Jakie?

– Umożliwiło mu rzucenie niezwykle silnej klątwy, tak potężnej, że w mojej pracowni spłonęło kilka pospolitych amuletów ochronnych.

– Zniszczone zostały też wszystkie magiczne zabezpieczenia izby tortur – dodał Ksin. – Więc to była klątwa...? – upewnił się z niedowierzaniem.

– Spaliły się nawet Kamienie z Północnych Moczarów? – zdumiał się mag. – Nieźle, nieźle... Choć w sumie można się było tego spodziewać – dodał ciszej.

Niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu.

– Zostały po nich tylko dziury w ścianach i czarny pył... – rzekł kotołak, starając się odwlec chwilę okrutnej prawdy.

– Powiedz, kto? – przerwał mu Rodmin. – Kto padł ofiarą klątwy?

– Mistrz Jakub. – Ksin odwrócił głowę. – Tylko on w momencie ujawnienia się widma był w zasięgu wzroku i głosu skazańca.

– Szczęście w nieszczęściu, że to nie król ani ambasador. Że byli za ścianą...

– Dla mnie niewielka różnica – stwierdził kotołak. – Redren jeszcze nie wie wszystkiego, ale chwila, w której się dowie, będzie też ostatnią chwilą mojej służby na tym dworze.

– Czyli król na razie sądzi, że to były tylko małe, niezaplanowane magiczne fajerwerki? – spytał Rodmin. – Bez groźniejszych następstw?

– Chyba tak...

– Więc postaraj się nie wyprowadzać go z błędu. Mistrz Jakub to ktoś więcej niż byle oprawca. Mówią o nim, że nawet świeżego trupa potrafi zmusić do odczuwania bólu. Jest fanatykiem Prawa, pochodzi ze szlachetnego rodu, pisze wiersze i prawdopodobnie, w imię sprawiedliwości, używa Czystej Starej Magii. Bez niego pałacowi spiskowcy mieliby trzy razy mniej skrupułów.

– Wiem o tym – westchnął ciężko Ksin. – Na dodatek Redren zwyczajnie go lubi.

– Bo już kilka razy zdarzyło się, iż Jakub odmówił wykonania wyroku wydanego przez przekupionego sędziego. Ten kat jest na dworze chyba jedynym człowiekiem, który poważnie traktuje prawa tego kraju, i król o tym wie.

– A ja przez kilka głupich niedopatrzeń doprowadziłem do tego, że za kilka dni lub godzin mistrza Jakuba rozszarpie jakiś demon... – dopowiedział kwaśno Ksin.

– Jeśli do tego dojdzie, rzeczywiście będzie to koniec twej błyskotliwej kariery na królewskim dworze. Po zaledwie trzech miesiącach od nominacji na kapitana gwardii. No cóż, szkoda...

– Co mogę zrobić?

– Być przy Jakubie we właściwej chwili i rozprawić się z tym, co przyjdzie go zabić. Fach tępiciela nie jest ci przecież obcy.

– To prawda, ale jak mam walczyć ze szczątnikiem? Już próbowałem...

– Nauczysz się kilku zaklęć, niezbyt trudnych. Szczątniki to demony, które tylko częściowo egzystują w naszym świecie. Trzymają je tutaj szczątki tego, co kiedyś było ich ciałem. Dlatego dość łatwo jest zepchnąć je z powrotem do sfery Onego.

– Mam używać zaklęć?

– Zaklęć, kłamstw, prawdy, intryg, przebiegłości, wszystkiego, co pozwoli ci przetrwać na dworze. Na twoim stanowisku nie ma miejsca na partactwo i popełnianie błędów! Założę się, że gdybyś dokładniej przesłuchiwał świadków, a nie zadowolił się szybkim pojmaniem tego czarownika, na pewno usłyszałbyś to i owo o jakimś tajemniczym wspólniku. W ten sposób wpadłbyś na trop dziennego widma i być może nie wpuściłbyś go tak łatwo do pałacu. Popełniłeś mnóstwo błędów, mości kotołaku! Zlekceważyłeś przeciwnika.

– Redren chciał, aby koncert przygotować najszybciej, jak to możliwe...

– Żadne tłumaczenie nie zmieni tego, że zawiodłeś króla, mistrza Jakuba, a także Hantińję i mnie.

Rodmin był surowy i bezlitosny. Zachowywał się tak, jakby przyjaźń pomiędzy nimi należała już do przeszłości.

– Mianując mnie kapitanem, Redren powiedział, że jakby co, to powinienem spaść na cztery łapy...

– Radzę ci, zrób to jak najszybciej!

* * *

– Nie, kapitanie, dziękuję za troskę, lecz nie mogę przyjąć twojej opieki. – Mistrz Jakub wrócił do wertowania księgi leżącej przed nim na stole.

Mieszkanie naczelnego kata Suminoru w niczym nie przypominało typowej siedziby miejskiego oprawcy, będącej zwykle skrzyżowaniem pracowni czarnoksiężnika z zapleczem apteki. Mistrz Jakub nie dorabiał sobie wyrobem magicznych ingrediencji ani udzielaniem porad medycznych ludziom z gminu. Nie mieszkał też w suterenie, lecz w słonecznym apartamencie na pierwszym piętrze południowego skrzydła królewskiego pałacu. Pokój, w którym się znajdowali, przywodził na myśl gabinet uczonego badacza ksiąg. Niewątpliwie studiowano tutaj istotę sprawiedliwości.

Zdenerwowany Ksin przestąpił z nogi na nogę.

– Mistrzu, z powodu mego niedopatrzenia grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Zechciej, proszę, raz jeszcze rozważyć moją propozycję.

Jakub odsunął księgę i zamknął kałamarz. Wstał od stołu.

– Drogi kapitanie – rzekł. – Nie żywię do ciebie najmniejszej urazy ani też o nic cię nie obwiniam. To była wyłącznie moja wina.

– Nie rozumiem – stwierdził zdumiony Ksin.

Mistrz Jakub założył ręce na plecy i podszedł do okna.

– Według Prawa – zaczął – jedynym sprawcą cierpienia, bólu i strachu jest tylko i wyłącznie przestępca. Kat sprawia, że odwrócony zostaje bieg zdarzeń i ból wraz z lękiem wracają od ofiary do zbrodniarza, który pierwej uczynił się ich źródłem. To słuszna i sprawiedliwa zależność, sędzia i zalecenia Prawa określają zaś jej miarę.

– Do czego zmierzasz, mistrzu? – spytał kotołak.

– Z zasady tej wynika i to, iż skazaniec winien być pozostawiony sam na sam ze swym cierpieniem, czyli że jego usta powinny być zatkane. Ja na życzenie naszego króla, który pragnął słyszeć krzyki przestępcy, sprzeciwiłem się duchowi Prawa i nie założyłem knebla. Było to również sprzeczne z zasadami bezpieczeństwa, jakie należy przedsięwziąć podczas tracenia czarnoksiężników. Mogłem odmówić, lecz z pełną świadomością zgodziłem się na to pierwsze i zlekceważyłem drugie. Ty, kapitanie, zarzucasz sobie tylko kilka drobnych, nieumyślnych błędów, moje przewiny są znacznie cięższe, zatem to ja ponoszę pełną odpowiedzialność za wczorajsze zajście.

– Chcesz więc, mistrzu, biernie czekać na swój los?! – wybuchnął Ksin.

– Tego nie powiedziałem, kapitanie. Stwierdzam tylko, iż ten nieszczęsny przypadek z klątwą konającego czarownika to wyłącznie moja sprawa i sam stawię jej czoło.

– Ależ mistrzu, chyba nie zdajesz sobie sprawy...

– Oglądałem szczątki kilku szacownych przedstawicieli cechu katowskiego, którym zdarzyło się popełnić podobną nierozwagę – odparł spokojnie Jakub. – Na tej podstawie twierdzę, że znane mi są wszelkie aspekty niebezpieczeństwa, w jakim się znalazłem.

Kotołak milczał chwilę, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Mistrzu – postanowił spróbować ostatniego argumentu – wydaje mi się, że traktujesz tę sprawę nazbyt honorowo...

– Kapitanie – przerwał mu stanowczo kat – jestem szlachcicem, który po głębokich rozważaniach podjął się wykonywania rzemiosła niesłusznie uznawanego za nierycerskie. Innymi słowy, nadal obowiązują mnie zasady kodeksu honorowego, lecz to jeszcze nie wszystko. Pomyśl tylko, kapitanie, jak człowiek pozbawiający życia bezbronnych ludzi, zadający im niewyobrażalne cierpienia, może być godny tego, by samemu istnieć? Jak ktoś czyniący coś takiego może odnajdywać człowieczeństwo w samym sobie, we własnych oczach? Jest tylko jeden sposób. Człowiek ów musi kierować się zasadami stokroć twardszymi od przyjętych wśród szlachetnie urodzonych. Najmniejsze uchybienie wobec Prawdy i Sprawiedliwości natychmiast uczyniłoby ze mnie żałosnego rzeźnika. Dlatego dobrowolnie wyrzekłem się rodziny, dlatego żyję w samotności i dlatego zawsze prosto w oczy spoglądam upiorom wylęgającym się z ciał straconych przestępców. Życzę ci, mości kapitanie, byś również i ty nazwał słowami zasady, które niechybnie w sobie nosisz. Nie wątpię w to, gdyż bez nich byłbyś tylko bestią niezdolną do życia między ludźmi. Proszę, kapitanie, nie gniewaj się, iż wspominam, że nie jesteś człowiekiem. To tylko stwierdzenie faktu, a nie obelga, niech mnie Reh uchowa!

– Ależ skądże, nie czuję się obrażony... – wybąkał skołowany kotołak i opuścił mieszkanie kata.

* * *

Do pełni księżyca pozostało półtorej godziny. Ksin miotał się po pracowni Rodmina niczym tygrys w klatce.

– Kompletnie mnie zagadał! – pieklił się, chodząc od stołu do szafy na ingrediencje i z powrotem.

– Sądząc po twojej minie, domyślam się, że argumenty mistrza Jakuba były logiczne.

– Na moc Onego! Znam setki sposobów popełnienia samobójstwa, a żaden z nich nie wymaga logicznego myślenia!

Rodmin zwinął pergamin, którego i tak nie był w stanie uważnie czytać.

– Boisz się o Jakuba czy o własną skórę? – zapytał spokojnie.

– Nie mogę znieść bezczynności!

– Przyjacielu, zupełnie cię nie poznaję. Od waszej rozmowy minęły już cztery dni. To dość czasu, aby ochłonąć.

– Wręcz przeciwnie! Z dnia na dzień ta sprawa niepokoi mnie coraz bardziej. Im dłużej o tym myślę...

– Może usiądź wreszcie! – nie wytrzymał Rodmin. – Skoro mistrz Jakub prosił cię, byś się w to nie mieszał, bądź łaskaw spełnić jego wolę.

– Ostatnim razem mówiłeś co innego!

– Nie wiedziałem, że kat potrafi radzić sobie z demonami.

– Rzeczywiście! – prychnął Ksin. – Mistrz Jakub bywa nocami w Wąwozie Niepogrzebanych, a na każdą taką wyprawę zabiera ze sobą topór o srebrnym ostrzu...

– Kazałeś go śledzić? – zdumiał się mag.

– Owszem. Dzięki temu wiem, że dziś wieczorem wybiera się tam po raz kolejny. Pójdę za nim!

– Po co? Przecież to już nie twoja sprawa.

– Sam mi radziłeś.

– Zmieniłem zdanie. Nie mieszaj się do tego.

– A Redren?

– Ksinie, o co ci właściwie chodzi?

– Muszę tam iść!

– Musisz?

Ciałem Ksina wstrząsnął nagły paroksyzm.

– To chyba Przemiana... – wydyszał ciężko. – Przed czasem... Muszę się pośpieszyć... – Ruszył w kierunku drzwi.

W spojrzeniu Rodmina nie było już irytacji, lecz czujność.

– Dlaczego właściwie przyszedłeś do mnie?

– Wydawało mi się... – kotołak złapał oddech – że powinieneś wiedzieć.

– Przemiana nie ma prawa zacząć się przed pełnią – rzekł mag surowo. – Chyba że... Zostań chwilę, muszę coś sprawdzić...

– Nie mogę... – Drzwi już były otwarte. – Nie mam czasu! – dobiegło z korytarza.

Rodmin stał przez chwilę zdumiony i zdezorientowany.

– Nie, to niemożliwe... – wyszeptał w końcu i podszedł do szafy z magicznymi przyborami. Otworzył ją, wyjął i ustawił na stole nieduży srebrny kociołek z płaską pokrywką. Po namyśle wsypał do naczynia sześć uncji drobno zmielonych kości sprawiedliwie straconych zbrodniarzy. Wyszeptał zaklęcie uaktywniające i nałożył pokrywkę. Po chwili z kociołka dobiegł szmer podobny do dźwięku wydawanego przez piasek przesypujący się we wnętrzu klepsydry. Mag ostrożnie odkorkował flakon zawierający zęby morderców, którzy zdołali uniknąć kary i zmarli śmiercią naturalną. Kilkanaście pożółkłych kłów i siekaczy wysypał na wierzch srebrnej pokrywki kociołka. Reakcja magiczna była natychmiastowa: zęby odpychane przez srebro i zawartość naczynia poczęły wibrować i podskakiwać. W pracowni rozległ się gorączkowy klekot i brzęk.

Rodmin odszedł na moment i mrużąc oczy, wyciągnął z szuflady jeden z talizmanów zniszczonych podczas wypadku w katowni. Trzymając go za łańcuszek, zawiesił zmętniały, pęknięty kryształ nad drgającymi zębami. Wypowiedział drugie zaklęcie i zadał w myślach pytanie.

Zęby ułożyły się w runę.

Mag zbladł, powtórzył zaklęcie głośniej i zadał następne pytanie.

Zęby odpowiedziały, tworząc symbol tańca śmierci.

Rodmin odskoczył gwałtownie od stołu. Desperackim ruchem wykonał gest przecinający zadzierzgnięty czar. W tej samej chwili poczuł zapach palonego drewna. Wiszący nad drzwiami do komnaty główny amulet chroniący pracownię aż świecił, rozpalony do czerwoności.

Drewno nadproża dymiło i syczało. Jeszcze chwila, a...

Królewski mag otarł zimny pot, który obficie zrosił mu czoło.

– Straż! – krzyknął ile tchu w piersiach. – Do mnie! Natychmiast!

Z izby tortur dobiegały odgłosy siorbania i mlaskania. Pomocnicy mistrza Jakuba jedli właśnie kolację. Mag Rodmin stanął przed wejściem i nie przestępując progu, przez chwilę nasłuchiwał. Twarz miał ściągniętą, skupioną.

– Hej, wy tam! – zawołał głośno.

Odpowiedziało mu donośne beknięcie.

– Czego? – zapytał jakiś podpity bas.

– Chodźcie no tutaj! – rozkazał Rodmin.

W drzwiach pojawił się jeden z oprawców w przepoconej koszuli.

– O! – stęknął. – Magik Rodmin... Jaki zaszczyt...

– Więcej szacunku, chamie, bo skończysz w chórze eunuchów!

– Co wasza magiczność rozkaże! – Katowski pachołek wyprostował się szybko, odruchowo zasłaniając dłonią krocze. Z tyłu pojawiły się dwie następne zaczerwienione, opasłe gęby.

Mag cofnął się o dwa kroki.

– Wyjdźcie wszyscy – polecił.

Czterech ospałych osiłków pośpiesznie wyszło na korytarz.

– Za chwilę przyprowadzą tu skazańca, który z rozkazu króla ma być natychmiast wzięty na męki – oznajmił Rodmin.

– Ale mistrza nie ma – zaoponował najstarszy, łysy oprawca.

– Co, nie poradzicie sobie? Tylko dzieci niańczyć umiecie?

Pomocnicy popatrzyli po sobie.

– Poradzim, nie poradzim – odparł najstarszy – ale jak się nasz mistrz dowie... On ma na rozumie pokręcone, a my są ubogie królewskie poddane...

– Po sztuce złota na łeb! – uciął dyskusję Rodmin.

– Wasza miłościwość, dajcie no nam tego huncwota! Zaraz mu, pies po nim jeździł, sprawiedliwość zrobimy!

– Dobrze! – warknął Rodmin. – Stańcie tam pod ścianą. – Pokazał. – Zaraz go przyprowadzą.

Z góry po schodach wbiegło sześciu gwardzistów z kuszami gotowymi do strzału. Stanęli naprzeciw oprawców. Na schodach prowadzących na górę rozległ się tupot i kilka przekleństw.

– I czego, głupku, we mnie mierzysz?! – wrzasnął najstarszy pomocnik do jednego z żołnierzy. – Odwróć tę kuszę!

– Teraz – powiedział mag z wielkim spokojem.

Warknęły zwalniane cięciwy. Tępe uderzenia bełtów, przeciągły trzask rozdzieranego mięsa. Wycie mordowanych oprawców przeszło momentalnie w nieludzki ryk. Ciała katowskich pomocników wręcz eksplodowały, uwalniając ukryte w nich bestie. Pod ścianą korytarza rozszalało się kłębowisko kłów, szponów i powykręcanych kończyn. Demoniczny wrzask zmroził szpik w kościach żołnierzy.

Wystrzelone bełty miały srebrne groty.

Jeden z potworów, nietrafiony w serce, wymachując łapami, rzucił się na żołnierzy, ale właśnie na tę okoliczność Rodmin zabrał ze sobą dodatkowych strzelców. Nowi wbiegający do lochu kusznicy kolejno szyli w wijące się pod ścianą upiory.

Kiedy się uspokoiło i ucichły odgłosy nadnaturalnej agonii, Rodmin podszedł do stojącego u podnóża schodów, bladego jak chusta zastępcy Ksina.

– Czy teraz już możesz sobie wyobrazić, mości setniku, do czego doszłoby w pałacu po wschodzie księżyca w pełni? – zapytał mag.

Dowódca gwardzistów tylko przełknął ślinę. Żołnierze stojący nad martwymi potworami, powczepianymi w siebie zębami i pazurami, wymieniali szeptem krótkie uwagi.

– Dlaczego oni nie stają się znów ludźmi? – zapytał oficer, patrząc na nieruchome ciała. – Przecież już nie żyją.

– Leżą zbyt blisko źródła uroku. – Rodmin wskazał na ciemne wejście do izby tortur. – Niech nikt nie wchodzi tam pod żadnym pozorem! Trzeba wezwać kapłanów, by odprawili egzorcyzmy. Ja tu już swoje zrobiłem.

– A co z naszym kapitanem i mistrzem Jakubem? – odezwał się setnik.

Mag nie odpowiedział. Wyszedł w pośpiechu.

* * *

Wąwóz Niepogrzebanych zawsze cuchnął padliną. Prawo odbierało straconym przestępcom przywilej posiadania grobu, w zamian przeznaczając im kubeł gaszonego wapna. Jednak w przeciwieństwie do królewskich sędziów miejscowi grabarze nie uważali, by martwym zbrodniarzom cokolwiek się należało. Wapno znikało od pokoleń, sprzedawane dyskretnie po przystępnej cenie wszystkim potrzebującym w Katimie i okolicy. Ograniczający się do jednorazowego ochlapania zwłok grabarze – skądinąd słusznie – zakładali, że im mniej wapna zmarnuje się w Wąwozie, tym mniejsza szansa, iż jakiś wyperfumowany urzędnik zdoła tam wejść i wykryć kradzież.

Z pewnością zaś nikt nie wszedłby do Wąwozu Niepogrzebanych nocą, podczas pełni księżyca. Obecność żywego człowieka w tym miejscu i czasie mogła, mimo starań kapłanów zabezpieczających zwłoki przed Przemianą, doprowadzić do nieobliczalnych oddziaływań pomiędzy skażonym nienawiścią ciałem a mocą Onego. Jedynym wyjątkiem był mistrz Jakub, który zgodnie ze swymi przekonaniami regularnie przybywał do Wąwozu, by dobić to, co usiłowało się tam wylęgnąć. Większość katów, żyjących w ciągłym strachu przed swymi klientami i zabezpieczających się przed nimi na wszelkie sposoby, uważała takie postępowanie za objaw obłąkania. Ich zdaniem brat cechowy Jakub już od dawna nie powinien żyć.

Królewski kat stąpał powoli, jego buty chrzęściły na grubej, wielowiekowej warstwie kredy i zetlałych kości. W Wąwozie Niepogrzebanych nic nie rosło, wyjąwszy zniekształcone onokrzewy i świecące grzyby. Blask tych ostatnich tłumiło jednak światło księżyca. Szarometaliczne cienie otaczały bryły cuchnącej czerni. Obszary smrodu tworzyły niewidzialne ściany i kolumny. Mistrz Jakub nie zważał na to. Srebrny topór w jego dłoni wydawał się świecić w blasku księżyca, ale nie oświetlał niczego.

Za trzecim zakrętem Wąwozu wznosiła się sztuczna skała, powstała ze sterty kości i czaszek spojonych skamieniałą zaprawą. Był to znak orientacyjny. Nieliczne szczątki straconego czarnoksiężnika, których nie porwał ze sobą magiczny wir, złożono kilkanaście kroków od tego miejsca. Mistrz Jakub oparł się plecami o ponury monolit i czekał.

* * *

Uczucie rozpoczynającej się Przemiany znikło, kiedy Ksin opuścił królewski pałac. Przed wejściem do Wąwozu Niepogrzebanych kotołak zastał tylko konia mistrza Jakuba. W noce takie jak ta grabarze siedzieli w domach i modlili się, by srebrzone sztaby zabezpieczające drzwi i okiennice nie okazały się za słabe.

Ksin uwiązał swojego wierzchowca razem ze zwierzęciem Jakuba, po czym zrzucił ubranie i oddalił się, aby nie spłoszyć koni.

Fala żaru i księżycowej poświaty ogarnęła go zaraz po wejściu do Wąwozu. Krew zamieniła się we wrzątek, a umysł wypełniła mieszanina bólu i osobliwej słodyczy...

Kości zatrzeszczały. Jakub odwrócił się, szybko unosząc topór. Oczy kata napotkały pałające zielone ślepia kotołaka. Półludzka bestia, podpierając się przednimi łapami, postąpiła dwa kroki, wychodząc z cienia.

– Kapitan Ksin? – spytał Jakub ściszonym głosem.

Kotołak nie zareagował. Kiedy po chwili znów zaczął iść, w jego ruchach dało się dostrzec narastającą sztywność. Spojrzenie przemienionego Ksina zsunęło się z postaci mistrza Jakuba i skierowało gdzieś w bok.

Nad resztkami ciała straconego czarnoksiężnika zawisł szczątnik.

Coś w rodzaju bezkształtnej srebrzystej pajęczyny łączyło fragmenty zwłok, które uległy Przemianie. Bezoka głowa chwiała się, jakby za chwilę miała upaść na ziemię. Wydawało się, że jeden silniejszy powiew wiatru wystarczy, by rozerwać tę istotę na kawałki, ale było to mylne wrażenie. Szczątniki mogły, gdy zechciały, kruszyć kamienie i wyrywać drzewa.

– Nędzna istoto, buntująca się przeciw majestatowi sprawiedliwości – przemówił mistrz Jakub, ignorując Ksina. – Niech srebro i siła zaklęć na zawsze poskromią twą złość. – Wzniósł rękę, by wykonać magiczny gest, i w następnej chwili runął na ziemię, uderzony kosmatym łbem.

Oczy kotołaka płonęły teraz upiornym fioletowym światłem...

Ksina ogarnęło przemożne pragnienie rozerwania kata na strzępy. Od lat nie odczuwał czegoś takiego! Przebudzone demoniczne instynkty znów brały w posiadanie jego wolę. Miał pełną świadomość wydarzeń, walczył z pokusą, ale stopniowo tracił władzę nad swoim ciałem.

– Kapitanie Ksin! – Bardziej zdumiony niż wystraszony mistrz Jakub uderzył kotołaka płazem topora.

Dotyk srebra zapiekł żywym ogniem. Już od dawna ten metal nie sprawił Ksinowi bólu. Zupełnie nie wiedział, nie pojmował, co się z nim dzieje...

– Kapitanie, to urok! Zwalcz go! – krzyknął Jakub. – Potrafisz to! Kiedyś już to zrobiłeś!

Te słowa zapewne przeważyłyby szalę na korzyść woli, gdyby nie szczątnik, który bezszelestnie spłynął na kotołaka, oplatając go swą niematerialną siecią. Kawałki trupa mocno przylgnęły do Ksina.

– Do mnie! – zaszemrało w jego umyśle. – Tańcz!

Wąwozem Niepogrzebanych wstrząsnął ryk, a potem zawodzenie zdziczałego kotołaka. Zakrzywione pazury uderzyły w stylisko topora, wyrywając broń z ręki kata.

Mistrz Jakub rzucił się do ucieczki. Nie miałby najmniejszych szans, gdyby goniącej go bestii nie plątały się nogi. To jednak odwlekało moment rozerwania ofiary najwyżej o kilkanaście uderzeń serca...

Uciekający nie zmarnował tego czasu. Biegnąc, sięgnął za pazuchę, wydobył niewielką piszczałkę i zagwizdał przenikliwie. Odpowiedziały mu równoczesny skowyt i chichot dobiegające z głębi Wąwozu. Nowy potwór wyłonił się z mroku i popędził śladem gnającego konwulsyjnymi zrywami, zataczającego się kotołaka. Demon idący na pomoc Jakubowi wyglądał najpierw jak kłąb ciemności przetykanej pasmami półcienia. Po chwili okazał się dwugłowym wilkołakiem.

– Wybacz, kapitanie, ale nie dałeś mi wyboru... – wydyszał Jakub.

– Odwołaj go! – krzyknął Rodmin, rzucając czymś w kierunku Ksina.

Zaskoczony kat wpadł na maga. Ogromny słup czerwonego ognia wytrysnął tuż przed kotołakiem, który siłą bezwładu przewalił się przez jego środek.

– Odwołaj go! – powtórzył Rodmin, padając i pociągając kata na siebie. – Natychmiasss... – Uderzenie o ziemię odebrało mu dech.

Magiczne płomienie strawiły szczątnika. Demon rozpadł się na kilkanaście płonących fragmentów, które rozsypały się wachlarzem po dnie Wąwozu. Kotołak przekoziołkował przez łeb, wzbijając chmurę wapiennego pyłu, i legł nieruchomo.

Dwugłowy wilkołak, ryjąc pazurami w chrzęszczącym podłożu, desperacko wyhamował tuż przed dogasającym szkarłatnym kręgiem.

Obie paszcze rozwarły się na całą szerokość, jakby nabierając tchu...

Mistrz Jakub, usiłując złagodzić upadek, trafił łokciem w jakąś kość i całe prawe ramię sparaliżował mu obłąkańczy ból. Mimo to zdołał lewą ręką unieść piszczałkę do ust i dał umówiony sygnał.

Dwie pary rozjarzonych żółtych ślepi przygasły wyraźnie. Wilkołak płynnie zawrócił i potruchtał w ciemność. Po chwili zniknął z oczu.

Rodmin już się podniósł i teraz wyciągnął rękę, pomagając wstać katu. Mistrz Jakub spojrzał mu w oczy.

– To mój brat – powiedział niepytany. – Tylko tak...

– Zajmijmy się lepiej Ksinem – przerwał mu mag.

Kotołak był półprzytomny, jakby pijany, ale szybko dochodził do siebie.

Wszyscy trzej doczekali świtu przy małym ognisku, kilkaset kroków od wylotu Wąwozu Niepogrzebanych.

– Gdyby urok nie zmącił mi umysłu, pomyślałbym o tym, że srebrny topór to za mało, aby stawić czoło demonowi – mruknął Ksin. – Że trzeba czegoś, a właściwie kogoś jeszcze...

– Ukrywam go tutaj od lat – odparł Jakub. – Grabarze udają, że go nie widzą, a ja udaję, że nie widzę, jak oni kradną wapno. To dobry układ.

– Ale czy zgodny z Prawem? – spytał z przekąsem Rodmin.

Kat się uśmiechnął.

– Wbrew temu, co o mnie mówią, nie jestem ślepym wyznawcą Prawa – rzekł. – Jestem tylko człowiekiem...

– A jak to się stało? – odezwał się Ksin. – Czy to klątwa?

– Nie. – Jakub pokręcił głową. – Dekart urodził się z dwiema głowami i nasz ojciec uznał, że Przemiana to jedyny sposób, by uchronić go od śmierci.

– Czemu właśnie w wilkołaka? – rzucił Rodmin.

– Sądziliśmy, że to najwaleczniejszy z demonów, ale wyniku dzisiejszego pojedynku, gdyby do niego doszło, nie byłbym pewien. Słyszałem, kapitanie, że zabijałeś już wilkołaki...

Ksin skinął głową.

– A wszystko to za sprawą dziennego widma – stwierdził mag, popadając w zadumę. – Doprawdy, nie doceniłem tego stwora... Obym nigdy więcej nie popełnił podobnego błędu. I pomyśleć, że uważałem się za największego z żyjących adeptów magii! Wybacz, Ksinie, nie miałem prawa wytykać ci niedbałości. Sam zachowałem się równie nierozważnie.

– Nie mówmy już o tym – stwierdził kotołak. – Wygląda na to, że wszyscy trzej jesteśmy siebie warci.

– Więcej szczęścia niż rozumu – skwitował Jakub.

– Ale tego właśnie wymaga od nas król! – Ksin się roześmiał. – Jednak – dodał, poważniejąc – jak to możliwe, mistrzu, że urok dziennego widma ciebie się nie imał? Wszak nie wytrzymały nawet najsilniejsze talizmany!

– Przecież to całkiem proste... – Rodmin ziewnął. – W nim nie ma nienawiści.

3
ŻYWIOŁY

Dwurzędowa wojenna galera Cesarstwa Archipelagu Południowego sunęła ostrożnie w kierunku zatoki obramowanej urwiskami ostatniego, schodzącego w morze pasma Gór Pustych. Podoficer przy bębnie wybijał oszczędnymi ruchami rytm dla wioślarzy, odpowiadający połowie pierwszego tempa. Na morzu granica rozchwianej magii była wyraźnie widoczna. Kilkaset kroków od brzegu fale załamywały się w osobliwy sposób, znikały lub przekształcały w wiry. Tu widać było wyraźnie, jak bardzo prawa natury zależą od magicznej struktury rzeczywistości. Galera z każdą chwilą zbliżała się do obszaru, w którym nic nie było normalne.

– Wyglądało to, jakby rafy wędrowały po dnie – mruknął kapitan Vergen, bohater bitwy pod Radaganem, zerkając na stojącego obok maga w błękitnej szacie. Czarownik z całą pewnością musiał być bratem bliźniakiem tego, który po drugiej stronie Gór Pustych szykował się właśnie do rozwinięcia magicznej sieci. Jedynym różniącym ich szczegółem był widoczny pod niedopiętym kaftanem wytatuowany na piersiach krab.

– Trzymać kurs – rzucił oschle czarownik, nawet nie spoglądając na kapitana.

Obszar niespokojnej wody znajdował się już w odległości strzału z łuku.

– Jeńców na pokład! – rozkazał mag.

Vergen przekazał polecenie, po czym spojrzał za rufę. W bezpiecznej odległości na powierzchni mieniącego się złotymi błyskami morza czekała cała potęga cesarskiej floty. Galery bojowe i holujące barki z desantem oraz zaopatrzeniem, skupione jedna przy drugiej, tworzyły posępne miasto. W sumie blisko dwieście jednostek. Po bokach nad ich bezpieczeństwem czuwały bicze morza, czyli olbrzymie dwukadłubowe galery z trzema rzędami wioseł po każdej burcie. Na pomostach łączących kadłuby w dwóch poziomach stały balisty i katapulty.

Od gór dobiegł przeciągły, stłumiony grzmot. Sunące po niebie chmury zmieniły nagle kierunek ruchu. To był znak, na który Mag Krab oczekiwał.

Na pokład wywleczono pierwszych jeńców. Na ten widok czarownik zszedł z nadbudówki na rufie i ruszył na dziób. Kapitan Vergen w milczeniu podążył za nim.

Przeznaczonym na ofiary nieszczęśnikom jeszcze wczoraj uwiązano do szyj kamienie i powiedziano im, po co. Chodziło o to, by mieli czas oswoić się z losem i nie zakłócali zaklęć swą desperacją i zwierzęcym strachem. Teraz, po nocy spędzonej na rozmyślaniach, wszyscy ze zgaszonym wzrokiem czekali na dopełnienie się przeznaczenia.

Mag Krab wyjął spod szaty pęk niewielkich amuletów wraz z rzemieniami, przywiązał jeden do czoła pierwszego z brzegu jeńca, potem nakreślił palcem na jego plecach zawiły znak i skinął na eskortę. Czterej żołnierze porwali pobladłego Ronijczyka za ręce i nogi i błyskawicznie wyrzucili za burtę. Nawet nie krzyknął.

Galera wpłynęła na niebezpieczne wody.

Chwilę później za burtę wypadła druga ofiara, potem trzecia i następne. Za ich sprawą powierzchnia morza w najbliższym sąsiedztwie statku przybrała normalny wygląd. Gdy utopiono już wszystkich jeńców, Mag Krab nakazał zaprzestać wiosłowania.

– To stary piracki sposób – odezwał się Vergen. – Nie wystarczy na długo...

– Zaiste niewiele wiesz, kapitanie, o magii morza – rzekł mag, nie kryjąc pogardy.

Dowódca statku w milczeniu przełknął zniewagę. Gdyby nie to, że instrukcje dotyczące tej wyprawy otrzymał wprost od samego cesarza, ten morski nekromanta już dawno zawisłby na dziobie. On – kapitan Vergen – brał udział w wielu bitwach morskich i nade wszystko brzydził się czarownikami, których rzemiosło polegało na zakłócaniu spokoju poległych marynarzy. Poza tym wciąż brzmiały mu w uszach przeraźliwe krzyki dwunastu dziewcząt, które Krab trzymał w jednej z przydzielonych mu kajut.

– Przygotować platformę – rzucił mag.

Vergen skinieniem głowy potwierdził rozkaz. Trzech majtków ruszyło do zaimprowizowanego dźwigu, na który przerobiono wczoraj główny maszt galery. Kilkunastu innych wydostało z ładowni kwadratową platformę, szeroką na dwanaście łokci, ułożyli ją na pokładzie.

Do rogów platformy przywiązano opuszczone z dźwigu łańcuchy, po czym marynarze stanęli pod burtą i chwycili liny służące do obsługi całego urządzenia.

– Niech zawiążą sobie oczy! – rozkazał Mag Krab. – A reszta załogi pod pokład! Nikt nie powinien tego widzieć.

– Nawet ja?! – syknął Vergen.

Mag spojrzał na niego przelotnie.

– Skoro uważasz, kapitanie, że nic nie zdoła zmącić twoich zmysłów, zostań zatem – stwierdził i ruszył w stronę rufy. Po chwili zniknął w nadbudówce.

Vergen splunął za burtę, a następnie zajął się wypełnieniem ostatniego polecenia maga. Osobiście sprawdził, czy pozostali na pokładzie marynarze zawiązali sobie oczy, jak należy. Tę czynność przerwały dźwięki fletu.

Grał Mag Krab. Właśnie z instrumentem w dłoniach stanął w drzwiach, po czym wkroczył na pokład. Za nekromantą wybiegł roztańczony korowód półnagich dziewcząt. Wszyscy ruszyli w kierunku leżącej na pokładzie platformy.

Vergen przez chwilę nie mógł pojąć, co właściwie miałoby zmącić jego zmysły. Patrzył na tancerki z rosnącym zainteresowaniem i nagle zabrakło mu tchu. Zobaczył... One nie trzymały się za ręce, jak w pierwszej chwili sądził. One nie miały dłoni, a kikuty rąk zrośnięte ze sobą za sprawą czarów sprawiały, że wszystkie kobiety tworzyły jedno ciało. Głowy o zamarłych twarzach miotały się rytmicznie, powiewając włosami. Oczy patrzyły martwą czernią rozszerzonych źrenic lub bielą wywróconych białek.

Mag Krab, wciąż grając, minął zsiniałego kapitana i zaczął okrążać platformę, sprawiając, że dwunastka tancerek znalazła się na niej. Wtedy szybkim ruchem odjął flet od ust i rzucił go pomiędzy pląsające niewolnice magii.

Instrument grał nadal. Ta muzyka i miarowy tupot bosych stóp wniknęły w głowę kapitana Vergena i zaczęły ją rozsadzać.

– Do góry! – krzyknął mag do nasłuchujących marynarzy. Pociągnęli ochoczo. Zatrzeszczały bloki i platforma zawisła nad pokładem.

– W bok! – Ramię dźwigu przesunęło się nad burtę. Demoniczny taniec odbywał się teraz dziesięć łokci nad powierzchnią morza. Krab postąpił krok, wyjął zza pasa sztylet i ciął jedną z lin. Trzymający ją majtkowie, tracąc gwałtownie równowagę, polecieli do tyłu. Platforma przechyliła się i zawisła pionowo, a woda w potężnym białym rozbryzgu zamknęła się nad tancerkami i przygrywającym im zaczarowanym fletem.

Marynarze, klnąc, zrywali opaski z oczu. Kapitan Vergen stał z zaciśniętymi pięściami, jakby wrośnięty w pokład.

– Platformę do ładowni! – polecił Krab i podszedł do kapitana. – Teraz patrz! – oznajmił z wyższością, wskazując morze.

Vergen posłusznie obrócił głowę.

Rozległ się niewyraźny syk i od miejsca, w którym zatopiono zrośnięte ofiary, tuż pod powierzchnią wody, w kierunku lądu pomknęło coś jak olbrzymi morski wąż. Za moment, z przeciwnej strony, uderzył w morze niewidzialny gigantyczny bat. Zabrzmiał głuchy grzmot i wyraźnie dało się odczuć wibrację morskiego dna.

– Zadzierzga się sieć! – zawołał z uniesieniem Mag Krab. – Mój brat Pająk także zakończył swe dzieło!

Teraz już nie tylko w najbliższym sąsiedztwie galery, ale jak okiem sięgnąć, załamania i wiry na powierzchni morza przybierały wygląd zwykłych fal i bałwanów. Chmury nad Górami Pustymi układały się w normalne obłoki, których ruch zależał jedynie od kaprysów wiatru. Rzeczywistość na oczach świadków pogodziła się z naturą. Dzika magia Gór Pustych została poskromiona i oddana pod władzę Cesarstwa Archipelagu Południowego. Było to niebywałe czarodziejskie osiągnięcie i sukces polityczny radykalnie zmieniający układ sił na całym Międzykontynencie.

Vergen odzyskał panowanie nad sobą i kiedy teraz spojrzał na Kraba, w oczach kapitana pojawił się szczery podziw. Nekromanta odpowiedział mu nikłym uśmiechem i skinął głową.

– Myślę, czcigodny Vergenie, że powinniśmy zawiadomić flotę.

– O, tak – przytaknął skwapliwie kapitan. – Zawiesić flagę! – zawołał, po czym znów zwrócił się do maga: – Mistrzu, przyjmij wyrazy mego najszczerszego uznania.

„A więc to prawda, że sieć potrafi poskromić nie tylko siły natury, lecz także ludzkie serca – pomyślał Mag Krab, patrząc na gnącego się przed nim w ukłonie Vergena. – Zatem ja i ty, mój bracie Pająku, stanowimy siłę, której nie oprą się ludzie ani żywioły! W swoim czasie przyjdzie kolej i na cesarza...”.

Kilka minut później na maszcie galery załopotała szkarłatna bandera. Na ten znak oczekujące na pełnym morzu okręty zaczęły podnosić kotwice. Groźne i potężne bicze morza usunęły się na boki i do tyłu. Spomiędzy gęstwiny statków naprzód wypłynęły pękate barki, po czym cała flota rozwinęła się w szyku do desantu, który przebiegł bez zakłóceń, wręcz we wzorowym porządku, jak na manewrach w obecności Majestatu.

Wkrótce na kamienistej plaży cesarski notariusz ogłosił uroczyście, iż od dzisiaj po wszystkie czasy Góry Puste stają się własnością i dziedzictwem Jego Majestatu Cesarza Archipelagu Południowego Kahara V.

* * *

Mag Pająk odstąpił od niewielkiego ołtarza, na którym przed chwilą złożył w ofierze homunkulusa urodzonego przez żelazną kobietę, a następnie wytarł dłonie o kraj szaty i odwrócił się.

Wlokun pod postacią kobierca z ludzkich kości trwał w bezruchu trzy kroki za magiem. Dotąd zdołał się zbliżyć, zanim jego wola uległa w walce i podporządkowała się woli nowego pana.

Mag Pająk, oceniwszy jednym spojrzeniem rozmiary demona, ruszył wprost na niego. Pożółkłe kości drgnęły, uniesione przez niewidzialną falę, i z klekotem rozsunęły się na boki. Przed nadchodzącym magiem otworzyła się wąska ścieżka. Pająk bez pośpiechu przeszedł w poprzek wlokuna i ruszył przed siebie. Dróżka wśród piszczeli, żeber i czerepów zamknęła się zaraz za przechodzącym magiem. Ten nawet się nie obejrzał. Wystarczyła tylko jedna myśl, jeden rozkaz.

Wlokun kości zaszumiał zgrzytliwie i niczym tren upiornego płaszcza podążył posłusznie za swym panem.

Czarownik i demon zniknęli w górach.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...