Zaczyna się od grzmotu. Kamera powoli przesuwa się po spopielonym lesie, daje się słyszeć charakterystyczne stukanie licznika Geigera. Widzimy ofiarę, po chwili dostrzegamy też i myśliwego. Pada strzał, kino domowe drży. Dla takich właśnie scen stworzono jakość BluRay. „Księga Ocalenia” swoimi pierwszymi momentami kusi. Czy dalej jest tak samo ciekawie?
Główny bohater idzie. Przy świetnej, nastrojowej muzyce podąża samotnie drogą, zatrzymując się w opuszczonym domu dopiero na nocleg. Widać, że jego wędrówka ma cel, niejasno sprecyzowany od samego początku filmu. Za głównym bohaterem kryje się coś więcej i twórcy filmu usilnie starają się to pokazać, na różne sposoby potwierdzając wyjątkowość tajemniczego osobnika. Wróćmy jednak do noclegu, który przebiega w miarę spokojnie, zagryzany pieczonym kotem i muzyką z iPoda. Rankiem Eli rusza dalej, by szybko wyniuchać, a potem w popisowy sposób pozbyć się bandy złoczyńców.
Prawdę mówiąc chciałbym, żeby po scenie walki pojawił się napis „The End”. Film pozostawiłby ogromny niedosyt i utrzymał swój niesamowity, postapokaliptyczny klimat, do złudzenia przypominający stare Fallouty. To, co zaprezentowane jest dalej, to historia pełna dziur, sprzeczności i niedociągnięć, przyprawiająca o okrzyk zgrozy, doprawiona szczyptą niezłego aktorstwa oraz wciąż postapokaliptycznej scenerii, serwowana do wtóru świetnej muzyki.
Na czym to wszystko polega? Tytułowy Eli niesie w swoim plecaku księgę, kryjącą w sobie sekret, mogący ocalić całą ludzkość. Wierzy, że zarówno księga, jak i ścieżka, którą kroczy, zostały mu zesłane przez Boga, co na dobrą sprawę czyni z niego samozwańczego proroka-wojownika. Za wszelką cenę próbuje zdobyć ją Carnegie, wierzący, że za jej pomocą zdobędzie więcej władzy i kontroli nad ludźmi. Wszystko to okraszone jest rozważaniami niosącymi mgliste, religijne przesłanie o dobroci i pokoju, które w obliczu głównego bohatera, rżnącego na prawo i lewo maczetą, wydaje się co najmniej nie na miejscu.
Podczas oglądania filmu cały czas miałem wrażenie, że ktoś miał dobry pomysł, wszyscy go podchwycili i zaczęli z zapałem realizować, ale mnie więcej w połowie ktoś się pogubił, ktoś zgubił skrypt z tekstem i zaczęto wymyślać. Raz więc mamy wojnę nuklearną, raz awarię słońca i dziury ozonowej, raz jedno i drugie. Główny bohater za pomocą taśmy klejącej potrafi ocalić sobie życie i ma łuk, który pojawia się w jego dłoniach znikąd, kiedy tylko scenarzystom wydaje się stosowne, by się pojawił. Skażenie nuklearne (jeśli w końcu przyjmiemy, że to wojna) pojawia się i znika. I mimo że radioaktywny opad strułby straszliwie oceany i zbiorniki wodne, nikt jakoś nie boi się obok nich przebywać. Tytułowa księga zaś i powody, które główny złoczyńca podaje, by ją zdobyć, wywołują uśmieszek politowania oraz słowa brzmiące mniej więcej „jakbyś sam nie mógł tego wymyślić...”. Paliwa w filmie, po kilkudziesięciu latach braku jego produkcji, jest tyle, by można było wozić się pancernymi konwojami po szerokich, pustych drogach, zaś przy scenie, w której główni bohaterowie atakowani są za pomocą karabinu maszynowego, po prostu zacząłem się śmiać. Zwyczajny zdrowy rozsądek nie pozwala mi na wybaczenie błędów i potknięć w scenariuszu i na dobrą sprawę to właśnie on jest największą wadą filmu.
Do prowadzenia dialogów o życiu, śmierciu, przetrwaniu i religii zaangażowano całkiem niezłą plejadę aktorów. Wielokrotnie nagradzany Denzel Washington, którego przed obejrzeniem „Księgi...” nie wyobrażałem sobie inaczej, niż tylko z pistoletem, ponurą miną i misją do spełnienia, okazał równie dobrze radzić sobie z maczetą, łukiem, wyglądając jak obdartus, który nigdy nie zaznał uroków prysznica. W swoją rolę wcielił się bezbłędnie, dodając do niej charakterystyczny uśmiech i lakoniczne wypowiedzi, sprawiające, że poczynania Eliego śledzi się z ciekawością do końca filmu. U jego boku gra Mila Kunis – Jackie z „Różowych Lat 70’”, Mona Sax z „Maxa Payne’a” oraz głos Meg z „Głowy Rodziny”. Dziewczyna ma tutaj podobny problem co w „Maxie Payne’ie” właśnie; dostaje rolę, z którą nie do końca potrafi sobie poradzić. Postać Solary nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, jednak stanowi dość niezłe uzupełnienie duetu z Washingtonem. Po drugiej stronie, jako antagonistów mamy przyjemność oglądać Gary’ego Oldmana i Raya Stevensona. Ten pierwszy wręcz słynie z całej plejady złych postaci, w które się wcielił – Hrabia Drakula, Norman Stansfield, Igor Korshunov to tylko trzy przykłady. W „Księdze Ocalenia” wciela się w rolę Carnegie’go, starszego mężczyzny, za pomocą wiedzy i bezwzględnej brutalności trzymającego w ryzach całe miasteczko. Do jego postaci mam tylko jedno zastrzeżenie – motywacje, które nią kierują. Jako jego pomocnika możemy ujrzeć Raya Stevensona, czyli Tytusa Pullo z genialnego serialu „Rzym”. Aktor idealnie pasuje do roli umięśnionego zabijaki, na prośbę swojego szefa zabijającego każdego, kto mu podpadnie. Przez kadr przemyka też kilka innych znanych twarzy; między innymi Tom Waits czy Michael Gambon.
Na dobrą sprawę to właśnie gra aktorska, ładne plenery i świetna muzyka (skomponowana przez Atticus Rossa) ratują film i sprawiają, że obejrzałem go do końca bez zbyt mocnego narzekania. To film, na który po prostu przyjemnie się patrzy, starając się zamknąć uszy na teologiczny bełkot głównych bohaterów. Mówiąc krótko; „Księga Ocalenia” jest filmem, który obejrzeć można, ale zdecydowanie nie należy doszukiwać się w nim czegokolwiek głębszego.
Komentarze
Jednakże faktycznie po scenie walki film leci gwałtownie w dół. Jest nudno, bezsensownie i ogólnie dramatycznie. Film ratują Denzel z Oldmanem, zdjęcia oraz muzyka. Ogólnie jednak nie polecam.
5/10
Dodaj komentarz