Fragment książki

19 minut czytania

1 ROZDZIAŁ

Adamat tkwił absolutnie nieruchomo w żywopłocie przed swoim letnim domem, wpatrując się w okno jadalni, gdzie przy stole siedziało czterech mężczyzn. Samotny dwupiętrowy budynek znajdował się w lesie, na końcu piaszczystej drogi, dwadzieścia minut pieszo od miasta. Mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek usłyszał strzały.

Albo krzyki.

Okupujący jadalnię ludzie lorda Vetasa popijali i grali w karty. Dwaj byli rośli i umięśnieni, niczym konie pociągowe. Trzeci, średniego wzrostu, miał wielkie brzuszysko, wyzierające spod koszuli, i gęstą, czarną brodę.

Adamat rozpoznał jedynie czwartego, tego o kwadratowej twarzy i wprost komicznie małej głowie. Nazywał się Lis Roja i był najmniejszym bokserem wśród tych walczących na gołe pięści dla Szafarza, w Adopeście. Wyróżniał się, poniekąd z konieczności, niesamowitą szybkością, ale nie zdobył popularności wśród widowni, więc nie walczył zbyt często.

Adamat nie miał pojęcia, co ten człowiek tu robi.

Wiedział za to z pewnością jedno – że towarzystwo tych typów stanowi zagrożenie dla jego dzieci, szczególnie córek.

– Sierżancie – szepnął.

Krzewy nieopodal zaszeleściły i detektyw wyłowił w ciemności ostry zarys szczęki sierżanta Oldricha i charakterystyczny kształt policzka wypchanego tytoniem do żucia.

– Moi ludzie są na miejscach – odezwał się Oldrich. – Wszyscy siedzą w jadalni?

– Tak. – Adamat obserwował dom od trzech dni. Od trzech dni patrzył, jak ci mężczyźni wrzeszczą na jego dzieci, palą cygara w jego domu, strzepują popiół na dywany i rozlewają piwsko na piękne obrusy Faye. Znał ich nawyki.

Wiedział, że brzuchaty brodacz przez cały dzień siedzi na piętrze i pilnuje dzieci. Wiedział, że dwóch osiłków wyprowadza je do wygódki, a Lis Roja obserwuje wtedy otoczenie. Wiedział, że ta czwórka nie spuszcza dzieci z oczu, póki nie zapadnie zmrok i nie nadejdzie pora nocnej gry w karty.

Wiedział też, że w ciągu tych trzech dni nie widział swojej żony ani najstarszego syna.

Sierżant Oldrich wcisnął mu w dłoń naładowany pistolet.

– Jest pan pewien, że chce poprowadzić akcję? Moi ludzie są świetni. Zapewniam, wydostaną dzieci całe i zdrowe.

– Jestem pewien. To moja rodzina. Moja odpowiedzialność.

– Niech pan nie waha się strzelać, jeśli któryś ruszy w kierunku schodów. Nie chcemy, żeby wzięli zakładników.

Adamat chciał zauważyć, że dzieci i tak już są zakładnikami, ale ugryzł się w język i tylko przygładził gors koszuli. Niebo było zachmurzone, więc teraz, gdy słońce już zaszło, zrobiło się całkiem ciemno. Czekał na ten moment, wiedząc, że mrok ukryje go przed ludźmi w domu. Wyszedł z zarośli i nieoczekiwanie przypomniał sobie noc, kiedy został wezwany do Pałacu Wschodzącego Słońca. Od tego wszystko się zaczęło, przewrót, zdrada, a potem lord Vetas.

Przeklął w duchu marszałka polnego Tamasa za to, że wciągnął go w te wydarzenia, a tym samym naraził na straszliwe niebezpieczeństwo jego rodzinę.

Sierżant Oldrich ze swoimi ludźmi przemknęli przez wyboistą, piaszczystą drogę śladem Adamata, kierując się ku frontowemu wejściu. Detektyw miał świadomość, że kolejnych ośmiu żołnierzy czai się na tyłach budynku. Razem było ich szesnastu. Mieli przewagę liczebną. Mieli przewagę elementu zaskoczenia.

Za to bandyci Vetasa mieli dzieci Adamata.

Zatrzymał się przed drzwiami. Żołnierze, którzy w adrańskich granatowych mundurach byli w nocy niemal niewidoczni, zajęli pozycje pod oknami jadalni z muszkietami gotowymi do strzału. Adamat popatrzył na drzwi. Faye wybrała ten dom zamiast położonego bliżej miasta po części właśnie ze względu na te drzwi. Masywne, dębowe, o porządnych żelaznych zawiasach. Uważała, że takie drzwi zapewnią rodzinie bezpieczeństwo.

Adamat nie miał serca powiedzieć jej, że futryna jest przeżarta przez korniki. Ciągle obiecywał sobie, że zrobi z tym porządek.

Teraz odsunął się trochę i kopnął w drzwi, tuż przy klamce.

Zbutwiałe drewno poddało się z hukiem. Adamat wpadł do holu, skręcił za róg i od razu podniósł dłoń z pistoletem.

Oprychy zerwały się na równe nogi. Jeden rzucił się ku schodom. Adamat nacisnął spust i bandzior padł jak kłoda.

– Nie ruszać się! – krzyknął do pozostałych. – Jesteście otoczeni!

Zamarli. Adamat zauważył, że patrzą na jego pusty pistolet. W jednej chwili cała trójka rzuciła się na niego.

Kule z muszkietów przebiły szyby, zasypując pokój gradem odłamków szkła. Dwóch napastników padło, Lis dostał w ramię. Wyciągnął nóż i chwiejnym krokiem ruszył na Adamata.

Detektyw przerzucił pistolet do drugiej dłoni i grzmotnął Roję kolbą. I było po wszystkim.

Do jadalni wsypali się żołnierze. Adamat przepchnął się pomiędzy nimi, pędząc ku schodom. Najpierw sprawdził pokoje dzieci – puste. Potem skoczył ku sypialni. Otworzył drzwi z taką siłą, że nieomal wyrwał je z zawiasów.

Dzieci kuliły się w ciasnej przestrzeni pomiędzy łóżkiem a ścianą. Starsze obejmowały mocno te młodsze, próbując osłonić maluchy, jak umiały najlepiej. Ku Adamatowi zwracało się siedem przerażonych twarzyczek. Jedno z bliźniąt, pewnie przestraszone wystrzałami z muszkietów, płakało bezgłośnie. Po pucułowatych policzkach płynęły wielkie łzy. Drugie zaś ostrożnie wystawiło główkę ze swojej kryjówki pod łóżkiem.

Adamat odetchnął z ulgą i opadł na kolana. Żyły. Jego dzieci żyły. Kiedy do niego przypadły, poczuł wilgoć pod powiekami. Rozwarł ramiona najszerzej jak potrafił, by przygarnąć najwięcej z nich. Małe dłonie wczepiały się w niego i dotykały jego twarzy.

Adamat otarł oczy. Płacz przy dzieciach wydawał mu się niewłaściwy, odetchnął więc głęboko, żeby odzyskać równowagę.

– Jestem, już jestem. Nic wam nie będzie. Są ze mną ludzie marszałka Tamasa.

Szlochały, tym razem ze szczęścia i z ulgi, i zanim Adamatowi udało się je uciszyć, raz jeszcze musiał wszystkie wyściskać.

– Gdzie matka? – zapytał wreszcie. – Gdzie Josep?

Fanish, najstarsza córka, pomogła mu uspokoić rodzeństwo.

– Kilka tygodni temu zabrali Astrit – powiedziała, szarpiąc nerwowo długi warkocz. – A tydzień temu wrócili po mamę i Josepa.

– Astrit jest bezpieczna, nie martw się. Mówili, gdzie zabierają mamę i Josepa?

Fanish pokręciła głową.

Adamatowi serce ścisnęło się boleśnie, ale nie pokazał po sobie rozpaczy.

– Skrzywdzili któreś z was? Zrobili ci coś? – Najbardziej martwił się o Fanish. Miała czternaście lat, była prawie kobietą. Pod cienkim materiałem koszuli widać było jej nagie, krągłe ramiona. Adamat przyjrzał się córce uważnie, sprawdzając, czy nie ma sińców, i wyszeptał podziękowania do bogów, gdy okazało się, że jest nietknięta.

– Nie, tato – uspokoiła go Fanish. – Słyszałam ich rozmowy. Chcieli, ale...

– Ale?

– Po mamę i Josepa przybył jakiś mężczyzna. Nie usłyszałam, jak się nazywa, ale był ubrany jak dżentelmen i mówił bardzo cicho. Zagroził tym łotrom, że jeśli nas tkną bez jego wyraźnej zgody, to... – Pobladła, a głos jej zadrżał.

Adamat pogładził ją po policzku.

– Byłaś bardzo dzielna – pocieszył ją czule, choć w środku kipiał. Gdyby tylko przestał być potrzebny Vetasowi, ten bez mrugnięcia okiem oddałby dzieci tym zbirom.

– Znajdę ich – obiecał. Jeszcze raz pogładził Fanish po policzku, a potem wstał. Jeden z bliźniaków złapał go za rękę.

– Nie idź – poprosił płaczliwie.

Delikatnie otarł łzy malucha.

– Zaraz wrócę. Zostańcie tu z Fanish. – Uwolnił się z uścisku drobnych rączek. Wciąż jeszcze musiał uratować jedno dziecko i żonę. A to oznaczało kolejne bitwy, które musiał wygrać, zanim znów zjednoczy rodzinę.

Sierżant Oldrich czekał pod drzwiami sypialni, obracając kapelusz w rękach.

– Zabrali Faye i najstarszego syna – poinformował go Adamat. – Reszta dzieci jest cała i zdrowa. Czy któraś z tych bestii żyje?

Oldrich ściszył głos, żeby dzieci nie słyszały jego odpowiedzi.

– Jeden zarobił kulkę w oko, drugi w serce. Dopisało nam szczęście. – Podrapał się po karku. Choć do starości było mu daleko, siwiał na skroniach. Policzki miał zaczerwienione od gwałtownych emocji, ale mówił spokojnie.

– Aż nazbyt – skrzywił się Adamat. – Potrzebuję któregoś żywego.

– Jeden przeżył.

W kuchni zastali przywiązanego do krzesła Roję. Bokser krwawił z ran na ramieniu i biodrze. Adamat sięgnął do stojaka na parasole i wyciągnął z niego laskę. Lis siedział ze wzrokiem wbitym w podłogę. Był bokserem, walczył. Nie zwyciężał często, ale też nie poddawał się łatwo.

– Masz szczęście, Roja – powiedział Adamat, wskazując laską jego rany. – Możesz z tego wyjść. Jeśli odpowiednio szybko otrzymasz pomoc medyczną.

– Znamy się? – parsknął Lis, obryzgując krwią brudną koszulę.

– Ty mnie nie, ale ja ciebie owszem. Widziałem cię na ringu. Gdzie Vetas?

Roja przekrzywił głowę na bok, aż trzasnęły stawy. W jego oczach zapłonęło wyzwanie.

– Vetas? Nie znam.

Adamatowi wydało się, że pod udawaną obojętnością w głosie boksera usłyszał nutkę świadczącą o tym, że Lis rozpoznał gospodarza. Detektyw oparł czubek laski o ramię jeńca, tuż obok rany.

– Twój pracodawca.

– Wal się.

Adamat naparł na laskę. Czuł, że kula nadal znajduje się w ciele boksera, tuż przy kości. Roja próbował się odsunąć, ale trzeba mu było oddać: nawet nie pisnął. Człowiek walczący na gołe pięści musiał umieć znosić ból.

– Gdzie Vetas?

Roja milczał.

Adamat podszedł do niego.

– Chcesz dożyć jutra?

– On potraktuje mnie gorzej, niż ty byś dał radę. Poza tym i tak nic nie wiem.

Adamat cofnął się i obrócił do więźnia plecami. Słyszał, jak do boksera podchodzi Oldrich, a potem następuje seria głuchych uderzeń kolbą muszkietu. Odczekał chwilę, nim gestem powstrzymał sierżanta.

Twarz Roi wyglądała jak po kilku rundach z SouSmithem. Wisiał zgięty wpół, wypluwając krew.

– Gdzie zabrali Faye? – powtórzył twardo, w duchu jednak prosił: Powiedz, błagam. Dla własnego dobra, jej i mojego. Powiedz, gdzie ona jest. – A chłopak, Josep? Gdzie go zabrali?

Roja splunął.

– To ty, nie? Ty jesteś ojcem tych smarkaczy? – Nie czekał na odpowiedź. – Mieliśmy je wychędożyć, zaczynając od najmłodszych. Tylko Vetas nie pozwolił. Ale twoja żona... – Roja oblizał popękane wargi. – Sama chciała. Myślała, że jak nam wszystkim da, to zostawimy dzieciaki w spokoju.

Oldrich przyskoczył do więźnia i grzmotnął go kolbą w twarz. Lis z jękiem przechylił się na jedną stronę.

Adamat czuł, że zaczyna trząść się z wściekłości. Nie Faye. Nie jego piękna żona, przyjaciółka, partnerka, powiernica i matka jego dzieci. Powstrzymał Oldricha, który po raz kolejny zamierzał się na boksera.

– Nie. Dla tego to norma. Dajcie lampę.

Złapał Roję za kark i zwlókł z krzesła, a potem popchnął w stronę tylnych drzwi. Lis zatoczył się na przerośnięte krzewy różane. Adamat postawił go brutalnie na nogi, umyślnie chwytając za zranione ramię, i pociągnął w stronę wychodka.

– Dopilnuj, żeby dzieci zostały w środku – nakazał Oldrichowi. – I przyślij mi tu paru ludzi.

Wychodek był duży, podwójny, konieczność w domu, gdzie mieszkało dziewięcioro dzieci. Adamat otworzył drzwi, a dwóch żołnierzy wzięło Roję pomiędzy siebie. Detektyw zabrał od sierżanta latarnię i oświetlił wnętrze, pokazując Lisowi pomieszczenie. Wreszcie ściągnął deskę zakrywającą otwory. Smród był porażający.

– Sam wykopałem tę dziurę. Jest głęboka na dwa i pół metra. Miałem wykopać nową już dawno temu, ale jakoś mi zeszło. Tej ostatnio sporo się używało, przez całe lato. – Poświecił do dziury, marszcząc przesadnie nos. – Prawie pełna. A teraz gadaj, gdzie Vetas? Gdzie zabrali Faye?

– Sam żryj gówno – warknął Roja.

– Goście pierwsi. – Adamat chwycił go za kark i wepchnął do wychodka. Ledwie się w nim mieścili. Roja próbował walczyć, ale Adamatowi sił dodawała furia. Kopnął Lisa pod kolana, zbił z nóg i wepchnął mu głowę do dziury.

– Mów, gdzie Vetas – syknął.

Żadnej reakcji.

– Gadaj!

– Nie! – Echo słów Roi odbiło się od desek tworzących siedzenie. Adamat złapał Lisa za kark i pchnął tak, że twarz boksera znajdowała się tuż przy powierzchni nieczystości. Okrutne. Nieludzkie. Ale takie samo było porwanie mężowi żony i ojcu dzieci. Czoło Roi dotknęło cuchnącej tafli. Mężczyzna wydał zduszony jęk.

– Gdzie Vetas? Więcej nie zapytam!

– Nie wiem! Nie wiem! Nic mi nie mówił! Zapłacił tylko za trzymanie tu dzieciaków!

– Jak ci zapłacił?

Ciałem boksera szarpnęły torsje.

– Gotówką!

– Boksujesz dla Szafarza – rzekł Adamat. – Szafarz wie o tym, co tu się działo?

– Vetas mówił, że przychodzi z polecenia. Nikt nas nie zatrudnia bez zgody Szafarza.

Adamat zazgrzytał zębami. Szafarz. Król przestępczego światka i członek rady Tamasa. Jeden z najpotężniejszych ludzi w Adro. Skoro wiedział o Vetasie, może od początku był zdrajcą?

– Co jeszcze wiesz?

– Ledwie zamieniłem z facetem kilka słów – wyrzęził Roja. – Nic więcej nie wiem!

Detektyw uderzył Roję w potylicę, ogłuszając boksera, ale nie pozbawiając przytomności. Potem złapał za pasek, uniósł i wepchnął twarzą w szambo. I jeszcze raz, głębiej. Roja szamotał się i kopał, usiłując złapać oddech w masie gówna. Adamat chwycił go za kostki i wcisnął do dołu. Odwrócił się i wyszedł z wygódki. Wściekłość odbierała mu jasność myślenia. Pragnął zniszczyć Vetasa za to, na co naraził jego żonę i dzieci.

Oldrich i żołnierze przyglądali się, jak Roja tonie w szambie. Jeden z wojaków z obrzydzeniem, inny kiwając głową z aprobatą. Ciszę nocy zakłócały jedynie ćwierkania świerszczy.

– Nie chce pan go jeszcze popytać? – zapytał sierżant.

– Przecież mówił, że nic więcej nie wie. – Adamat poczuł, jak przewraca mu się żołądek. Spojrzał na młócące nogi Lisa. Obraz łotra zadającego gwałt jego żonie nieomal go powstrzymał, ale wreszcie udało mu się przemóc.

– Wyciągnijcie go, zanim zdechnie. A potem odeślijcie do najpodlejszej kopalni w górach.

Adamat poprzysiągł sobie, że Vetasowi zgotuje jeszcze gorszy los.

2 ROZDZIAŁ

Marszałek polny Tamas stał na murze nad południową bramą Budwiel, obserwując kezańską armię. Ta część obwarowania była najbardziej wysuniętym punktem Adro. Zrzucony stąd kamień wylądowałby na ziemi Kezu, prawdopodobnie stoczyłby się brzegiem Wielkiego Północnego Szlaku i dotarł do pierwszych szeregów kezańskich wojsk.

Po obu stronach wznosiły się wysokie na sto pięćdziesiąt metrów stromizny. Tę lukę w skałach nazywano Bramą Wędrowca. Wyżłobiły ją masy wody, przez tysiąclecia wypływające z Admorza, przecinające Przesmyk Surkova i zasilające pola uprawne Bursztynowej Enklawy w Północnym Kezie. Armia kezańska zostawiła za sobą dymiące ruiny Wielkiej Południowej Turni zaledwie trzy tygodnie wcześniej. Oficjalne raporty szacowały liczbę żołnierzy oblegających Fortecę Wierchowieńca na dwieście tysięcy. Ludzie i tabory ciągnący za armią powiększali tę liczbę do ćwierć miliona.

Zwiadowcy Tamasa donosili, że teraz ta liczba przekracza milion.

Mała cząstka duszy Tamasa drżała na myśl o tym. Takiej armii nie widziano od czasów Pomrocza, przez ponad czternaście wieków. A dziś stanęła u progu kraju Tamasa. Chciała mu ten kraj odebrać.

Marszałek natychmiast rozpoznawał, który z żołnierzy na murach jest nowy, po tym, jak gwałtownie wciągali powietrze, widząc po raz pierwszy armię wroga. Wyczuwał strach swoich ludzi. Napięcie. Niepewność. To nie Wierchowieniec, forteca, którą mogło utrzymać kilka oddziałów. To Budwiel, miasto handlowe, w którym żyło sto tysięcy ludzi, miasto o zaniedbanych murach oraz zbyt licznych i zbyt szerokich bramach.

Tamas nie pokazywał po sobie obaw. Nie ośmieliłby się. Głęboko pogrzebał troski dotyczące strategii, przerażenie, jakie ogarniało go na myśl, że jedyny syn leży nieprzytomny w Adopeście, ból, który targał jego nogę mimo zastosowania czarów uzdrawiających godnych boga. Na jego twarzy malowała się jedynie pogarda dla buty dowódców wrogiej armii.

Na kamiennych schodach za jego plecami rozległy się ciche kroki i po chwili stanął obok niego generał Hilanska, dowódca budwielskiej artylerii i Drugiej Brygady.

Hilanska, otyły czterdziestolatek, od dziesięciu lat wdowiec, był weteranem kampanii gurlańskiej. Trzydzieści lat wcześniej, kiedy nie był jeszcze nawet kapitanem, kula armatnia odjęła mu lewe ramię, tuż przy barku. Nigdy nie pozwolił, by kalectwo czy tusza miały wpływ na jego czyny na polach bitewnych, i między innymi za to szanował go Tamas. No i za to, że jego ludzie potrafili jednym strzałem strącić głowę kawalerzysty z ponad siedmiuset metrów.

Z całego sztabu, dobranego ze względu na umiejętności, a nie charaktery, właśnie Hilanska był człowiekiem najbliższym Tamasowi.

– Od tygodni obserwuję, jak się tam zbierają, i ciągle nie przestają mnie zadziwiać – powiedział.

– Liczebnością? – zapytał Tamas.

Hilanska przechylił się przez mur i splunął.

– Dyscypliną. – Dobył zza paska lunetę, otworzył ją wprawnym strzepnięciem i przystawił do oka. – Te bielutkie namioty ciągną się równo jak okiem sięgnąć. Wyglądają jak na makiecie.

– Ustawienie równego rzędu namiotów nie świadczy o dyscyplinie – zauważył Tamas. – Miałem wcześniej do czynienia z dowództwem Kezu. W Gurli. Utrzymują porządek za pomocą strachu. Wystarczy, żeby ustawiać ładne, czyste obozowiska, ale za mało, żeby utrzymać oddziały w szyku. Łamią się po trzeciej salwie.

Nie tak, jak moi ludzie – dodał w myślach. Nie jak brygady Adro.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz.

Tamas obserwował wartowników wrogiej armii. Krążyli w zasięgu dział Hilanski, ale szkoda było na nich amunicji. Główny trzon armii obozował trzy kilometry dalej. Oficerowie kezańscy bardziej bali się adrańskich magów prochowych niż artylerii Budwiel.

Marszałek chwycił się krawędzi muru i otworzył trzecie oko. Zakręciło mu się w głowie, ale uczucie szybko minęło i mógł wyraźnie wejrzeć w Nieświat. Wszystko otoczone było pastelowym blaskiem. W oddali widział światła, migoczące jak ogniska straży nocą – to łuny bijące od kezańskich Uprzywilejowanych i Stróżów. Tamas zamknął trzecie oko i potarł skroń.

– Nadal o tym myślisz? – zapytał Hilanska.

– O czym?

– O ataku.

– Ataku? – prychnął Tamas. – Musiałbym oszaleć, żeby zaatakować armię dziesięć razy większą od naszej.

– Znam to spojrzenie, Tamasie. Wyglądasz jak pies, który szarpie łańcuch. Zresztą nigdy nie ukrywałeś, że chcesz zaatakować Kez, jeśli nadarzy się okazja.

Tamas popatrzył na kezańskie oddziały. Armia wroga stacjonowała tak daleko, że atak z zaskoczenia był właściwie niemożliwy. Ukształtowanie terenu nie dawało osłony dla nocnego natarcia.

– Gdybym mógł przenieść tam Siódmą i Dziewiątą Brygadę i ich zaskoczyć, przebiłbym się przez serce ich armii i wrócił do Budwiel, nim zorientowaliby się, że oberwali – powiedział Tamas cicho. Puls przyspieszył mu na tę myśl. Ale Kezan nie wolno lekceważyć. Mieli przewagę liczebną i nawet po bitwie pod Wierchowieńcem zostało im paru Uprzywilejowanych. Z drugiej strony Tamas wiedział, do czego zdolne są jego najlepsze brygady. Znał też kezańską taktykę i kezańskie słabości. Wojska Kezu składały się z poborowych żołnierzy rekrutowanych przymusowo wśród chłopów. Oficerami byli szlachcice, którzy kupowali patenty. Nie to, co jego ludzie, patrioci, wojacy z żelaza i stali.

– Kilku moich chłopców zrobiło rozeznanie – rzekł Hilanska.

– Doprawdy? – Wyrwany z zamyślenia Tamas zdławił rozdrażnienie.

– Słyszałeś o katakumbach Budwiel?

– Uhm.

Podziemne korytarze ciągnęły się pod Zachodnim Filarem, jedną z gór stanowiących część Bramy Wędrowca. Były to tunele, po części naturalne, po części wykute, stanowiące miejsce pochówku budwielan.

– Żołnierze mają tam zakaz wstępu – przypomniał Tamas.

– Zajmę się nimi, ale zanim ich wychłostamy, może zechcesz posłuchać, co mają do powiedzenia.

– Jeśli nie odkryli kezańskiej siatki szpiegowskiej, to raczej nieistotne.

– To coś lepszego. Znaleźli drogę, którą można przerzucić twoich ludzi do Kezu.

Tamasowi podskoczyło serce.

– Zaprowadź mnie do nich.

3 ROZDZIAŁ

Taniel gapił się w sufit, znajdujący się zaledwie stopę nad jego głową, i odliczał za każdym razem, gdy jego sznurkowy hamak wychylał się w tę i we w tę. Dźwięki gurlańskich fletni wypełniały pomieszczenie cichą muzyką.

Nie mógł jej znieść. Zdawała się odbijać echem w jego uszach, zbyt cicha, żeby dobrze ją usłyszeć, i zarazem na tyle głośna, by drażnić. Po dziesięciu ruchach hamaka stracił rachubę i wypuścił powietrze z płuc. Obłok ciepłego dymu wypłynął spomiędzy jego warg i uniósł się ku spękanemu tynkowi na suficie niszy, w której leżał mag. Taniel obserwował, jak chmurka zmienia kierunek i ucieka ku środkowi palarni mala.

W pomieszczeniu znajdowało się dwanaście takich nisz. Jeszcze dwie były zajęte. Taniel nie widział ich lokatorów. W ciągu tych dwóch tygodni nie wstawali, by coś zjeść, napić się czy wysikać, nie robili nic innego poza paleniem długich fajek i wzywaniem właściciela, by dostarczył nową porcję.

Pochylił się, żeby sięgnąć do stolika po swój zapas. Na blacie obok hamaka leżała taca z kilkoma kawałkami ciemnego mala, pusta sakiewka i pistolet. Nie pamiętał, skąd wzięła się tu broń.

Taniel zgniótł mala w jedną kulkę i wcisnął do fajki. Rozżarzyła się natychmiast. Zaciągnął się głęboko.

– Chce jeszcze?

Do hamaka podszedł właściciel palarni – Gurlanin. Miał ciemną skórę, ale nie tak ciemną, jak Delivijczycy, jaśniejszą pod oczami i na dłoniach. Był chudy i wysoki, jak większość Gurlan, choć mocno zgarbiony po latach zginania się przed niszami swej palarni, kiedy musiał je czyścić lub zapalać mala klientom. Nazywał się Kin.

Taniel sięgnął do sakiewki, ale kiedy ją złapał, przypomniał sobie, że jest pusta.

– Nie mam pieniędzy – wychrypiał.

Jak długo już tu siedział? Chyba ze dwa tygodnie, odpowiedział sobie, wysiliwszy umysł. Ważniejsze jednak, jak się tu znalazł?

Nie tu, w palarni, ale w Adopeście.

Przypomniał sobie walkę w Pałacu Kresimira, Ka-poel niszczącą kezańską kamarylę i siebie pociągającego za spust i patrzącego, jak kula trafia boga w oko.

Potem zapadła ciemność. Ocknął się zlany potem. Na nim, z zakrwawionymi rękami, siedziała okrakiem Ka-poel. Przypomniał sobie hotelowy hol zasłany trupami – ciałami żołnierzy ojca, dziwaczne insygnia na ich mundurach. Uciekł stamtąd i przywlókł się tu w nadziei, że uda mu się zapomnieć.

Oczywiście skoro nadal to wszystko pamiętał, mala nie spełniło swojego zadania.

– Mundur – powiedział Kin, wskazując na jego kolet. – Guziki.

Taniel spojrzał po sobie. Miał na sobie bluzę adrańskiego munduru, granatową ze srebrnymi znaczeniami i guzikami. Zabrał ją z hotelu. Nie była jego – za duża. Należała do prochowego maga – na piersi widniała srebrna przypinka w kształcie beczułki prochu. A może to jego? Może tak schudł?

Dwa dni temu kolet był czysty. Tyle pamiętał. A teraz pokrywały go plamy śliny, resztki jedzenia i wypalone żarem dziurki. Kiedy, u licha, jadł?

Dobył noża i przytrzymał palcami guzik. Zamarł. Do pomieszczenia weszła córka Kina. Miała na sobie spraną, białą sukienkę, czystą mimo panującego w palarni brudu, jej spódnicy nie imał się nawet kurz. Dziewczyna była chyba o kilka lat starsza od Taniela.

– Podoba się moja córka? – Kin zauważył jego zainteresowanie. – Zatańczy dla ciebie. Za dwa guziki. – Wyciągnął do góry dwa palce. – I to lepiej niż fatrastańska wiedźma.

Żona Kina, grająca w kącie na fletni, przerwała i powiedziała coś do męża. Zamienili parę słów w gurlańskim, a potem Kin odwrócił się z powrotem do Taniela.

– Dwa guziki! – powtórzył.

Taniel odciął guzik i wcisnął go w dłoń Kina. Zatańczy, tak? Taniel zastanawiał się, czy Kin zna na tyle adrański, by stosować eufemizmy, czy też dziewczyna rzeczywiście tańczy.

– Może później – powiedział, sadowiąc się z powrotem w hamaku z kulą mala wielkości dziecięcej piąstki. – Ka-poel nie jest wiedźmą. Jest... – Zawiesił głos, zastanawiając się, jakich słów użyć, opisując ją Gurlaninowi. Myśli napływały powoli, splątane przez mala. – No dobra, jest wiedźmą.

Córka Kina obserwowała, jak Taniel nabija fajkę. Spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek. Niektórzy doceniliby jej urodę. Dla Taniela była za wysoka i nazbyt koścista. Stała tak, z balią prania opartą o biodro, dopóki ojciec jej nie zawołał.

Kiedy ostatnio był z kobietą?

Kobietą? Zaśmiał się, mimowolnie wciągając nosem dym. Śmiech przerodził się w atak kaszlu. Kin rzucił klientowi jedynie przelotne, zaciekawione spojrzenie. Nie, nie z kobietą. Z tą kobietą. Z Vlorą. Ile to minęło? Ze dwa i pół roku? Trzy?

Usiadł i obmacał kieszenie w poszukiwaniu ładunku prochowego. Ciekawe, gdzie Vlora jest teraz. Pewnie dalej z Tamasem i resztą prochowych magów.

Tamas pewnie by chciał, żeby Taniel wrócił na front.

Do diabła z tym. Niech sam przyjedzie do Adopestu, jeśli chce znaleźć syna. Na pewno nie będzie szukał w palarni mala.

W kieszeniach nie znalazł ani odrobiny prochu. Ka-poel zabrała mu wszystko. Nie brał prochu, odkąd wybudziła go z tej przeklętej śpiączki. Nawet pistolet nie był naładowany. Mógłby wyjść i gdzieś zdobyć trochę prochu. Znaleźć koszary, pokazać srebrną beczułkę.

Na samą myśl o opuszczeniu hamaka zakręciło mu się w głowie.

Już odpływał, gdy na schodach do palarni pojawiła się Ka-poel. Taniel leżał z zamkniętymi oczyma, a z jego ust wypełzały smużki dymu. Zatrzymała się przy hamaku, patrząc na niego uważnie. Była niska i miała delikatne rysy twarzy. Białą skórę pokrywały piegi, a rude włosy były króciutkie. Tanielowi się nie podobały, sprawiały, że wyglądała chłopięco. Aczkolwiek trudno ją wziąć za chłopaka – pomyślał Taniel, kiedy zrzuciła długi, czarny płaszcz.

Pod spodem miała wycyganioną od bóg wie kogo białą koszulkę bez rękawów i czarne obcisłe spodnie.

Dotknęła jego ramienia. Zignorował ją. Niech myśli, że jest pogrążony we śnie, albo jeszcze lepiej, całkiem otumaniony.

Ka-poel zacisnęła mu palce na nosie, a drugą ręką zakryła usta. Szarpnął się, gwałtownie nabierając tchu, kiedy puściła.

– Na otchłań, Pole?! Chcesz mnie udusić?!

Uśmiechnęła się, a on nie po raz pierwszy od chwili, gdy pogrążył się we mgle spowodowanej mala, spoglądał w szmaragdowe oczy z głową pełną nieprzyzwoitych myśli. Odegnał je. Była pod jego opieką. Był jej strażnikiem. A może odwrotnie? To ona strzegła go na Południowej Turni.

Usiadł z powrotem.

– Czego chcesz?

Uniosła gruby plik papieru oprawnego w skórę. Szkicownik. To za tamten, który stracił na Południowej Turni. Na samo wspomnienie poczuł ukłucie bólu. W tamtym znajdowały się szkice z ośmiu ostatnich lat jego życia. Podobizny ludzi, których znał, z których wielu już nie żyło. Przyjaciele, wrogowie... Utrata tego szkicownika bolała prawie tak bardzo jak utrata niesamowitej strzelby Hruscha.

Prawie tak jak...

Wetknął między zęby cybuch i zaciągnął się z całej mocy. Zadrżał, gdy dym, paląc mu gardło i płuca, przenikał do organizmu, usypiając wspomnienia. Sięgając po szkicownik, zauważył, że trzęsie mu się ręka. Cofnął ją szybko.

Ka-poel zmrużyła oczy. Położyła mu szkicownik na brzuchu i dodała paczkę pałeczek węglowych.

Taniel zacisnął prawą dłoń w pięść. Nie chciał, by dziewczyna dostrzegła, jak drży mu ręka.

– Ja... Nie teraz, Pole.

Z naciskiem wskazała na szkicownik.

Taniel zaciągnął się mala i przymknął oczy. Po policzkach spłynęły mu łzy.

Poczuł, jak Ka-poel zabiera szkicownik. Usłyszał szuranie przesuwanego stolika. Spodziewał się wyrzutu, kuksańca, czegokolwiek. Jednak gdy odemknął oczy, dostrzegł jedynie jej bosą stopę znikającą na schodach. Kolejna porcja dymu osuszyła jego łzy.

Pomieszczenie zaczęło znikać we mgle mala razem z jego wspomnieniami, wspomnieniami zabitych przez niego wrogów i ginących przyjaciół, wspomnieniami boga, którego widział na własne oczy i którego później zgładził, używając kuli oznaczonej pasem czerwieni. Nie chciał tego wszystkiego pamiętać.

Jeszcze tylko parę dni w palarni i będzie lepiej. Wróci do siebie. Zamelduje się u Tamasa i znów będzie robił to, w czym jest dobry – będzie zabijał Kezan.

***

Kilka godzin po opuszczeniu murów Budwiel Tamas szedł korytarzem, którego strop stanowiły tysiące ton skały. Pochodnia migotała, rzucając chybotliwe cienie na rzędy mijanych grobów – wykutych w skale nisz. Pod sklepieniem wisiały setki czaszek i Tamas zastanawiał się, czy tak właśnie wygląda przejście do świata umarłych.

Chyba jest tam więcej ognia – pomyślał.

Z wysiłkiem zwalczył klaustrofobię, powtarzając sobie, że katakumb używano od tysiąca lat i mało prawdopodobne, by zawaliły się akurat teraz.

Rozmiary tuneli go zaskoczyły. Czasami mijali pieczary zdolne pomieścić setki ludzi. W najwęższych miejscach bez trudu przejechałby duży wóz.

Na przedzie szli dwaj żołnierze, o których mówił Hilanska. Nieśli swoje pochodnie, a ich podniecone głosy odbijały się echem od skalnych ścian. Idący przy Tamasie adiutant podejrzliwym okiem zezował na wojaków i nie zdejmował dłoni z pistoletu. Pochód zamykało dwoje prochowych magów, Vlora i Andriya.

– Te tunele – odezwał się Olem, przesuwając dłonią po ścianach – zostały poszerzone ludzką ręką. Ale zobaczcie sklepienie. – Wskazał do góry. – Żadnych śladów narzędzi.

– Wyżłobiła je woda – powiedział Tamas. – Pewnie tysiące lat temu. – Przesunął wzrokiem po stropie i ścianach aż do podłogi. Tunel opadał lekko. Od czasu do czasu natrafiali na stopnie, wykute w skale i wygładzone stopami tysięcy pielgrzymów, rodzin i kapłanów, którzy chodzili tędy każdego roku. W katakumbach nie było żywej duszy. Kapłani zawiesili pogrzeby na czas oblężenia z obawy, że ogień artyleryjski może uszkodzić skałę i doprowadzić do zawalenia niektórych korytarzy.

Dawno temu Tamas bawił się w podobnych tunelach. Jego ojciec, aptekarz, każdego lata przemierzał góry w poszukiwaniu rzadkich kwiatów, ziół i grzybów. Niektóre jaskinie ciągnęły się niesamowicie daleko w głąb gór. Inne kończyły się nagle, właśnie wtedy, gdy zaczynało robić się ciekawie.

Tunel rozszerzał się, przechodząc w przestronną grotę. Ściany i strop zniknęły w ciemnościach, światło pochodni przestało ich sięgać. Zatrzymali się na brzegu wody czarniejszej niż bezksiężycowa noc. Ich głosy odbijały się echem w ogromnej przestrzeni.

Tamas przystanął przy artylerzystach. Rozgniótł w palcach porcję prochu i nasypał go na język. Przeniknął go dreszcz zwiastujący trans, niosący jednocześnie oszołomienie i jasność myśli. Ból nogi rozpłynął się całkowicie, a mdła łuna bijąca od pochodni okazała się nagle aż nadto wystarczająca, by marszałek mógł zobaczyć grotę w pełnej krasie.

W ścianach znajdowały się rzędy kamiennych sarkofagów wciśniętych niemal bez ładu i składu jeden na drugi, na wysokość kilkunastu metrów. Kapanie wody niosło się po jaskini echem – źródło podziemnego jeziora. Tamas nie dostrzegł jednak żadnego wyjścia poza tym, którym się tu dostali.

– Sir? – zawołał jeden z artylerzystów, Luidik, i wyciągnął pochodnię nad taflę, starając się oświetlić odległą ścianę.

– Znajdujemy się setki metrów pod Zachodnim Filarem – rzekł Tamas – ale ani trochę bliżej Kezu. Nie lubię, gdy ktoś prowadzi mnie w dziwne miejsca.

Ciszę jaskini zakłócił złowrogi trzask kurka Olemowej broni. Vlora i Andriya unieśli strzelby. Luidik wymienił z towarzyszem nerwowe spojrzenie i głośno przełknął ślinę.

– To tylko wygląda jak ślepy zaułek – powiedział, wskazując pochodnią ponad jeziorem. – Ale tunele ciągną się dalej, aż pod Kez.

– Skąd wiesz? – zapytał Tamas.

Luidik zawahał się, obawiając reprymendy.

– Bo przez nie przeszliśmy, sir.

– Prowadźcie – nakazał Tamas.

Weszli pomiędzy dwa sarkofagi i wślizgnęli się pod występ skalny, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak płytkie zagłębienie. Chwilę później dołączył do nich Tamas. Przejście rozszerzało się ponownie w ginący w mroku tunel.

– Postaraj się nie zabić nikogo, zanim ci nie każę – rzucił przez ramię marszałek do Olema.

– Tak jest, sir – odpowiedział tamten, szarpiąc brodę. Nie spuścił jednak oka z żołnierzy i nie zdjął dłoni z pistoletu. Ostatnimi czasy Olem nie był szczególnie ufny.

Godzinę później tunel się skończył. Przedarłszy się przez krzewy zasłaniające wejście do jaskini, wyszli na światło dzienne. Słońce przewędrowało za szczyty, więc dolina znajdowała się w cieniu.

– Teren bezpieczny – zameldował Olem, pomagając Tamasowi wydostać się z zarośli.

Marszałek sprawdził pistolet i machinalnie nasypał na język szczyptę prochu. Znajdowali się w głębokiej dolinie po południowej stronie Gór Adrańskich. Według szacunków jakieś dwie mile od Budwiel. A jeśli tak, to obeszli armię kezańską i stali teraz od jej skrzydła.

– Dawne koryto rzeczne – powiedziała Vlora, klucząc pomiędzy niewielkimi głazami. – Prowadzi na zachód, a potem wcina się na południe. Dno jest pagórkowate. Jesteśmy jakieś kilkaset metrów od Kezan, ale nic nie wskazuje na to, żeby zawracali sobie głowę sprawdzaniem dolinki.

– Sir! – z wnętrza jaskini rozległo się głośne wołanie. Tamas odwrócił się gwałtownie, a Olem i magowie unieśli strzelby, celując w mroczne wejście. Z tunelu wyłonił się żołnierz adrański. Na ramieniu miał szewron, a pod nim wyszyty rożek z prochem. Starszy szeregowy, należący do elitarnego oddziału strzelców, w którym służył także Olem.

– Ciszej, głupcze! – syknął Olem. – Chcesz postawić na nogi cały Kez?

Posłaniec otarł pot z czoła, mrużąc oczy w świetle dnia.

– Przepraszam, sir. Nasi szpiedzy donoszą o planach zmasowanego ataku, który ma nastąpić pojutrze. Generał Hilanska wzywa marszałka polnego do natychmiastowego powrotu na mury.

Tamas powiódł wzrokiem po dolinie.

– Jak sądzicie, ilu ludzi da się tędy przeprowadzić w ciągu dwóch dni? – zapytał.

– Kilka tysięcy – odparła Vlora.

– Dziesięć – uściślił Olem.

– Czyli dwie brygady na młot – liczył Tamas. – A Budwiel będzie kowadłem.

– To raczej młotek niż młot, sir – stwierdziła Vlora bez przekonania. – Przynajmniej w porównaniu z ogromem ich sił.

– W takim razie będziemy musieli uderzyć mocno i szybko. – Tamas jeszcze raz badawczo przyjrzał się dolinie. – Wracajmy. Niech inżynierowie od razu zaczną poszerzać tunel. Przyślijcie tu ludzi, niech oczyszczą to rumowisko, żeby nasze przejście nie narobiło zamieszania. Gdy Kez zaatakuje, zmiażdżymy ich o bramy Budwiel.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...