Fragment książki

9 minut czytania

Antebellum

Mężczyzna w postrzępionym płaszczu stoi w ciemnym pokoju, skąpany w świetle. Nie, to nie tak: postać nie jest oświetlona, jest raczej schwytana przez światło, jasność załamuje się i zakrzywia na samej sylwetce i na holograficznej replice pierwowzoru. Człowiek przemawia do słabo oświetlonego pokoju, nieświadomy i obojętny czy jest ktoś poza granicami jego blasku. Widmowy dym, równie świecący, wije się z papierosa w jego lewej dłoni.

Postać ta to skrawek przeszłości występujący przed niewidoczną publicznością, zamrożony w świetle kawałek czegoś minionego.

– Znacie mnie – mówi lśniąca postać, przerywając, żeby zaciągnąć się swoim gwoździem do trumny. – Widzieliście moją twarz w Universe News Network i czytaliście moje relacje. Niektóre z nich nawet sam napisałem. Co do innych, powiedzmy, że miałem zdolnych redaktorów. – Gwiaździsta postać, znużona i niemal rozbawiona, wzrusza ramionami.

Nagranie pokazuje go niczym małą marionetkę, ale wygląda na to, że w rzeczywistości ma normalną budowę ciała, jeśli nie jest zbyt szczupły. Jego ramiona są lekko pochylone z powodu wyczerpania lub wieku. Jego szaroblond włosy naznaczone są jaśniejszymi pasemkami siwizny i spięte w kucyk, żeby ukryć wyraźny łysy placek. Jego twarz jest zmęczona, odrobinę zbyt wyrazista, żeby jej właściciel mógł prezentować tradycyjne wiadomości, ale tym niemniej rozpoznawalna. Jest to twarz sławna, twarz komfortowa, twarz dobrze znana w ludzkiej przestrzeni, nawet w tych rozdartych wojną dniach.

Ale to jego oczy są tym, co zwraca uwagę. Głęboko osadzone i wydające się docierać spojrzeniem poza nagranie. To jego oczy tworzą iluzję, że ta lśniąca postać rzeczywiście może zobaczyć publiczność i przejrzeć ją na wylot. To zawsze był jego talent, doskonały kontakt z publicznością odległą nawet o lata świetlne.

Postać ponownie zaciąga się dymem z rakotwórczego papierosa, a jej głowa otoczona jest aureolą dymu.

– Mogliście słyszeć oficjalne sprawozdania o upadku Konfederacji Człowieka i o chwalebnym powstaniu imperium nazwanego Terrańskim Dominium. Mogliście również słyszeć opowieści o przybyciu obcych – hord Zergów i nieludzkich, eterycznych Protossów. O walkach w konstelacji Sary i o upadku samego Tarsonis. Słyszeliście doniesienia. Jak już powiedziałem, niektóre z nich były sygnowane moim nazwiskiem. Część z nich była nawet prawdziwa.

W ciemnościach, poza plamą światła, ktoś niewidoczny porusza się niespokojnie. Holograficzny projektor przepuszcza jedynie zbłąkane promyki światła, zbuntowane protony, ale widownia wciąż pozostaje zagadką. Gdzieś tam, za skrytą w ciemnościach publicznością, słychać odgłos spadających kropel wody.

– Czytaliście moje słowa i wierzyliście w nie. Jestem tutaj, żeby powiedzieć wam, że te przekazy, większość z nich, to doskonałe fałszerstwa, dostarczone przez różne siły, aby były wygodne i lekkostrawne. Kłamstwa były rozpowszechniane, zarówno małe, jak i duże; kłamstwa, które są częściowo odpowiedzialne za nasze dzisiejsze położenie. Położenie, które nie ulegnie poprawie, jeśli nie zaczniemy mówić o tym, co się naprawdę stało. Co stało się na Chau Sarze, Mar Sarze, Antidze Prime i na Tarsonis. Co stało się mnie, moim przyjaciołom, a także moim wrogom.

Postać przerywa, powiększając się do swego normalnego rozmiaru. Rozgląda się, jej niewidzące oczy omiatają zaciemnione pomieszczenie. Dociera spojrzeniem do samego dna duszy widzów.

– Nazywam się Michael Daniel Liberty. Jestem reporterem. Nazwijcie to moim najważniejszym, może ostatnim reportażem. Nazwijcie to moim manifestem. Nazwijcie to, jak zechcecie. Jestem tu tylko po to, żeby powiedzieć wam, co się naprawdę stało. Jestem tu po to, żeby sprostować nieścisłości. Jestem tu, żeby powiedzieć wam prawdę.

Rozdział 1
Werbunek

Przed wojną było inaczej. Do diabła, wtedy po prostu żyliśmy dniem powszednim, pracowaliśmy, pobieraliśmy pensje i kopaliśmy dołki pod naszymi bliźnimi. Nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo złe czasy nas czekają. Byliśmy syci i szczęśliwi, jak muchy siedzące na padlinie. Pojawiająca się sporadycznie przemoc – rebelie, rewolucje i zbuntowane kolonie – wystarczała, żeby zapewnić zajęcie wojsku, ale, w rzeczywistości, nie mogła zagrozić stylowi życia, do jakiego przywykliśmy. Patrząc z perspektywy czasu, byliśmy utuczeni i zbyt pewni siebie.

A gdyby doszło do prawdziwej wojny? Cóż, byłoby to zmartwienie wojska. Problem marines. Nie nasz.

– MANIFEST LIBERTY’EGO


Miasto rozpościerało się pod nogami Mike’a niczym przewrócone wiadro nefrytowych karaluchów. Z oszołamiającej wysokości biura Handy’ego Andersona można było niemal zobaczyć horyzont rozpościerający się między najwyższymi budynkami. Miasto sięgało aż tak daleko, tworząc wystrzępione, stożkowate rozdarcie wzdłuż krawędzi świata.

Miasto Tarsonis na planecie Tarsonis. Najważniejsze miasto na najważniejszej planecie Konfederacji Człowieka. Miasto tak wspaniałe, że otrzymało podwójną nazwę. Miasto tak wielkie, że jego przedmieścia miały większą populację niż niektóre planety. Lśniące centrum cywilizacji, strażnik wspomnień o Ziemi, teraz zredukowanej do historycznego mitu i wcześniejszych pokoleń.

Śpiący smok. A Mike Liberty nie mógł się powstrzymać przed skręceniem mu ogona.

– Odejdź od krawędzi, Mickey – powiedział Anderson. Naczelny redaktor był pewnie usadowiony przy biurku, biurku tak odległym od panoramicznego widoku jak to tylko możliwe.

Michael Liberty lubił sądzić, że w głosie szefa słychać było nutę troski.

– Nie obawiaj się – odrzekł Mike. – Nie zamierzam skoczyć. – Powstrzymał uśmiech.

Mike i reszta ludzi z pokoju redakcyjnego wiedzieli, że naczelny ma lęk przestrzeni, ale nie mogli oprzeć się stratosferycznemu widokowi z jego biura. Więc przy rzadkich okazjach, gdy Liberty był wzywany do pokoju szefa, zawsze stawał blisko okna. Większość czasu on, inne woły robocze i pismaki pracowali dużo niżej na czwartym piętrze lub w kabinach w piwnicy budynku.

– To nie skakanie mnie martwi – stwierdził Anderson. – Z tym mogę sobie poradzić. Twój skok rozwiązałby wiele moich problemów i zapewniłby artykuł przewodni do jutrzejszego wydania. Obawiam się raczej, że zdejmie cię jakiś snajper z innego budynku.

Liberty odwrócił się przodem do szefa.

– Krwawe plamy są trudne do wyprania?

– Częściowo – Anderson uśmiechnął się. – Oprócz tego cholernie trudno wstawić szybę.

Liberty po raz ostatni rzucił okiem na ruch uliczny pełznący daleko w dole i wrócił do zbyt wyściełanego fotela stojącego naprzeciwko biurka. Anderson próbował być nonszalancki, ale Mike spostrzegł, że redaktor odetchnął z ulgą, kiedy Mike odsunął się od okna.

Michael usadowił się w jednym z foteli Andersona. Były zaprojektowane na podobieństwo zwykłych mebli, ale obite tak, że zapadały się o cal lub dwa, gdy ktoś siadał. Sprawiało to, że łysiejący redaktor naczelny ze swoimi komicznie przerośniętymi brwiami wyglądał bardziej imponująco. Mike znał tę sztuczkę, więc nie był pod wrażeniem. Położył nogi na biurku.

– Więc w czym problem? – zapytał reporter.

– Cygaro, Mickey? – Anderson wskazał dłonią na tekową cygarnicę.

Mike nienawidził nazywania go Mickey. Dotknął pustej kieszeni w koszuli, gdzie zwykle miał upchaną paczkę papierosów.

– Jestem na odwyku. Staram się rzucić.

– Są spoza embarga w Jaandaran – kusząco powiedział Anderson. – Skręcane na udach dziewic o cynamonowej skórze.

Mike uniósł obie ręce do góry i szeroko się uśmiechnął. Wszyscy wiedzieli, że Anderson był zbyt skąpy, aby dostać coś poza zwykłymi el ropos wyprodukowanymi w jakiejś zakazanej piwnicy. Ale uśmiech miał mu dodać otuchy.

– W czym problem? – powtórzył Mike.

– Tym razem naprawdę przesadziłeś – westchnął Anderson. – Twój cykl artykułów o nadużyciach przy budowie nowego ratusza.

– Dobra robota. Powinny wytrącić z równowagi parę osób.

– Już wytrąciły – odparł Anderson, schylając głową tak, że podbródek dotknął klatki piersiowej. Było to znane jako pozycja posłańca-ze-złymi-wiadomościami. Anderson nauczył się tego na jakimś kursie zarządzania, ale nadawało mu to wygląd tokującego gołębia.

Gówno, pomyślał Mike, zatrzyma resztę artykułów.

– Nie martw się, dokończymy serię – powiedział Anderson, jak gdyby czytając w jego myślach. – Jest solidnie zrobiona, dobrze udokumentowana i, co najważniejsze, prawdziwa. Ale musisz wiedzieć, że bardzo zaniepokoiłeś kilka osób.

Mike przebiegł myślami przez reportaże. Cykl ten był jednym z bardziej udanych, klasyka zawierająca płotkę, która została złapana w nieodpowiednim miejscu (parku miejskim) z nieodpowiednią rzeczą (umiarkowanie radioaktywnymi odpadami z budowy ratusza). Wspomniana płotka była więcej niż chętna, żeby wymienić imię człowieka, który wysłał ją na tę późnonocną eskapadę. Tamten z kolei zechciał opowiedzieć Mike’owi o kilku interesujących sprawach związanych z nowym ratuszem, i tak dalej, dopóki Mike, zamiast pojedynczej historii, miał cały cykl artykułów o ogromnej sieci łapówkarstwa i korupcji, który został wprost pochłonięty przez publiczność Universe Network News.

Mike pomyślał o ludziach z dzielnicy, małych zbirach i członkach rady miejskiej Tarsonis, których obsmarował w druku, wykluczając ich kolejno jako podejrzanych. Każda z tych dostojnych osób mogła chcieć dokonać na niego zamachu, ale taka groźba nie wystarczy, by zdenerwować Handy’ego Andersona.

Redaktor naczelny zauważył puste spojrzenie Mike’a i dodał – Zalazłeś za skórę kilku czcigodnym osobom.

Lewa brew Mike’a uniosła się. Anderson mówił o jednej z rządzących rodzin, władzy stojącej za Konfederacją przez większą część istnienia tej ostatniej, od wczesnych dni, gdy pierwsze statki kolonijne (więzienia, do diabła) wylądowały lub rozbiły się na kilku planetach w sektorze. Gdzieś w swoich reportażach pociągnął jakiś sznurek lub dotarł do kogoś zbliżonego do jednej z rodzin, tak że zdenerwowało to starych czcigodnych.

Mike postanowił wrócić do swoich zapisków i sprawdzić, jakie powiązania mógł ujawnić. Być może kuzyn po kądzieli jednej ze starych rodzin lub czarna owca, lub może nawet przekupstwo. Bóg jeden wiedział, jakie rzeczy zakulisowe wyprawiały stare rodziny od roku zero. Gdyby tylko mógł nakryć jedną z nich...

Mike zastanawiał się, czy ślini się zauważalnie na samą myśl.

Tymczasem Handy Anderson wstał ze swojego siedziska, przeszedł wzdłuż biurka i przysiadł na krawędzi najbliżej Mike’a. (Mike zdał sobie sprawę, że było to kolejne posunięcie żywcem wzięte z wykładów o zarządzaniu. Do diabła, Anderson polecił mu kiedyś napisać sprawozdanie z tych wykładów.)

– Mike, chcę, żebyś zrozumiał, że znajdujesz się na grząskim gruncie.

O Boże, nazwał mnie Mike, pomyślał Liberty. Zaraz będzie się żałośnie wpatrywał w okno, udając zamyślonego, zmagającego się z decyzją wielkiej wagi.

– Jestem przyzwyczajony do niebezpieczeństwa, szefie – powiedział na głos.

– Wiem, wiem. Martwię się tylko o tych wokół ciebie. Twoje kontakty. Twoich przyjaciół. Twoich współpracowników...

– Nie wspominając o moich przełożonych.

– ... wszystkich, którzy będą zrozpaczeni, jeśli stanie ci się coś strasznego.

– Szczególnie, jeśli staliby w pobliżu, gdyby coś się wydarzyło – dodał reporter.

Anderson wzruszył ramionami i spojrzał żałośnie przez panoramiczne okno. Mike zdał sobie sprawę, że czegokolwiek bał się Anderson, było to gorsze niż jego lęk wysokości. A jeśli biurowa plotka głosiła prawdę (a głosiła), to był to człowiek, który w zamkniętym pokoju w podziemiach trzymał błoto, którym można byłoby obrzucić większość znakomitości i ważnych mieszkańców miasta.

Cisza przeciągnęła się aż do minuty. W końcu Mike poddał się. Odchrząknął grzecznie i powiedział – Więc masz jakiś pomysł, jak poradzić sobie z tym grząskim gruntem?

Handy Anderson powoli przytaknął.

– Chcę wydrukować resztę. To dobra robota.

– Ale nie chcesz mnie widzieć w bezpośrednim sąsiedztwie, gdy następna część trafi na ulicę.

– Myślę o twoim bezpieczeństwie, Mickey, to...

– Grząski grunt – dokończył Mike. – Słyszałem. Będzie niebezpiecznie. Może nadszedł czas na dłuższe wakacje? Może chatka w górach?

– Myślałem raczej o specjalnym zadaniu.

Oczywiście, pomyślał Mike. W ten sposób nie będę miał sposobności dowiedzieć się, na czyj odcisk niechybnie nastąpiłem. A zamieszani dostaną czas na zatarcie śladów.

– Inna część imperium Universe News Network? – Uśmiechnięty szeroko Mike, mówiąc to, zastanawiał się w tym samym czasie, na jakiej zapomnianej przez Boga kolonii będzie przygotowywał reportaże rolnicze.

– Raczej coś z reportażu wędrownego – drażnił się Anderson.

– Jak bardzo wędrownego? – Uśmiech Mike’a nagle stał się niewyraźny. – Będę potrzebował kawałków spoza planety?

– Lepsze to niż dostanie kulki na planecie. Przepraszam, to kiepski żart. Odpowiedź brzmi tak – zdecydowanie myślę o przestrzeni.

– No dalej, powiedz. W jakiej mysiej dziurze chcesz mnie ukryć?

– Myślałem o konfederacyjnych Marines. Oczywiście jako korespondent wojskowy.

– Co?

– To tylko czasowy przydział – kontynuował redaktor.

– Oszalałeś?

– Coś w rodzaju „nasi waleczni żołnierze w kosmosie”, walczący z różnymi siłami rebelii, które zagrażają naszej wspaniałej Konfederacji. Są pogłoski, że Arcturus Mengsk zbiera posiłki w Zewnętrznych Światach. W każdej chwili może się zrobić gorąco.

– Marines – prychnął Mike. – Marines Konfederacji to największa zbieranina oprychów w znanym wszechświecie, poza radą miejską Tarsonis.

– Mike, proszę. Każdy ma w sobie trochę przestępczej krwi. Do diabła, wszystkie planety Konfederacji zostały zaludnione przez wygnanych skazańców.

– Tak, ale większość ludzi woli sądzić, że pozbyliśmy się tego piętna. Dla wojska jest to natomiast podstawowa zasada rekrutacji. Do diabła, czy wiesz, jak wielu z nich przeszło pranie mózgu?

– Resocjalizację neuronową – poprawił Anderson. – Jak wiem, obecnie nie więcej niż pięćdziesiąt procent na oddział. Gdzieniegdzie nawet mniej. A resocjalizacja jest coraz częściej przeprowadzana metodami nieinwazyjnymi. Pewnie nawet nie zauważysz.

– Tak, i pompują w nich tyle stimpacków, że na rozkaz zabiliby własnych dziadków.

– Właśnie takim błędnym przekonaniom może zapobiec twoja praca – powiedział Anderson, unosząc obie brwi w wyćwiczonej szczerości.

– Posłuchaj, większość spotkanych przeze mnie polityków to zwykłe świry. Marines to świry i tamci zaczęli mieszać w ich głowach. Nie. Marines to żadne rozwiązanie.

– To nada się na dobre historie. Pewnie znajdziesz kilka nowych kontaktów.

– Nie.

– Reporterzy z doświadczeniem wojskowym mają dodatkowe korzyści – powiedział redaktor naczelny. – Dostaniesz zieloną przywieszkę do swoich akt, a to ma znaczenie dla większości czcigodnych rodzin Tarsonis. Może nawet wpłynąć na przebaczenie.

– Przykro mi, ale nie jestem zainteresowany.

– Dam ci kolumnę na własność.

Przerwa. W końcu Mike przemówił.

– Jak dużą?

– Całą kolumnę druku lub pięć minut programu. Oczywiście z twoim podpisem.

– Regularnie?

– Ty mnie, ja tobie.

Następna przerwa.

– W związku z tym podwyżka?

Anderson podał wysokość i Mike pokiwał głową.

– Robi wrażenie – stwierdził.

– To nie drobniaki – zgodził się redaktor naczelny.

– Jestem trochę za stary na skakanie po planetach.

– Nie ma prawdziwego niebezpieczeństwa, a jeśli coś się zdarzy, to jest dodatek bojowy. Automatycznie.

– Pięćdziesiąt procent po praniu mózgu? – zapytał Mike.

– Jeśli tyle.

Kolejna przerwa. Potem Mike powiedział – No cóż, to brzmi jak wyzwanie.

– A ty jesteś człowiekiem wprost stworzonym do wyzwań.

– I to nie może być gorsze niż pisanie reportaży o radzie miejskiej Tarsonis. – Mike zadumał się, czując, że ześlizguje się po pochyłym zboczu w kierunku zgody.

– O tym samym myślałem – zgodził się jego redaktor.

– I to pomogłoby firmie... No – Mike pomyślał, że balansuje na krawędzi, gotów spaść w przepaść.

– Będziesz naszym światełkiem w ciemnościach – powiedział Anderson. – Dobrze opłacanym światełkiem. Pomachaj trochę flagą, zdobądź jakieś osobiste opowieści, przeleć się krążownikiem, pograj w karty. Nie przejmuj się nami w biurze.

– Ciepła posadka?

– Najcieplejsza. Wiesz, pociągnąłem kilka sznurków. Sam mam zieloną przywieszkę. Góra trzy miesiące pracy. Całe życie nagród.

Nastąpiła ostateczna przerwa, przepaść tak głęboka niczym betonowy kanion ziejący za oknem.

– Zgoda – powiedział Mike. – Zrobię to.

– Wspaniale – Anderson sięgnął do cygarnicy, lecz w połowie drogi powstrzymał się i zamiast tego, podał rękę Mike’owi.

– Nie pożałujesz.

Dlaczego mam wrażenie, że już żałuję? – zapytał się w myślach Michael Liberty, gdy mięsista, spocona dłoń redaktora ściskała jego własną.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...