Fragment książki

13 minut czytania

Rozdział 1

To paskudne uczucie, kiedy czekasz, aż ktoś spróbuje cię zabić. Ale był 30 kwietnia, więc musiało się to zdarzyć, jak zwykle. Nie od razu zrozumiałem, w czym rzecz, ale teraz wiedziałem przynajmniej, że muszę się pilnować. Przedtem byłem zbyt zajęty, żeby coś z tym zrobić. Teraz jednak skończyłem pracę, zostałem już tylko z tego powodu. Czułem, że zanim odjadę, powinienem wyjaśnić tę sprawę.

Wstałem z łóżka, wpadłem do łazienki, wziąłem prysznic, umyłem zęby i tak dalej. Znów zapuściłem brodę, więc nie musiałem się golić. Nie trzęsły mną dziwne lęki, jak dawniejszego 30 kwietnia, trzy lata temu, kiedy obudziłem się z bólem głowy i złym przeczuciem; otworzyłem wszystkie okna i zajrzałem do kuchni: wszystkie palniki były otwarte i nie paliły się. Nie. Dzisiejszy dzień nie przypominał nawet 30 kwietnia sprzed dwóch lat, kiedy przed świtem zbudził mnie lekki zapach dymu. To paliło się moje mieszkanie. Mimo to trzymałem się z daleka od wszystkich lamp na wypadek, gdyby żarówki napełniono czymś łatwopalnym, i raczej pstrykałem w przełączniki niż je naciskałem. Nie zdarzyło się nic niezwykłego.

Normalnie nastawiam ekspres do kawy jeszcze poprzedniego dnia wieczorem, z włącznikiem czasowym. Dziś jednak nie miałem ochoty na kawę, której parzenia nie widziałem. Postawiłem dzbanek i czekając, aż będzie gotowa, sprawdziłem bagaż. Wszystko, co miałem tu cennego, leżało teraz w dwóch średniej wielkości skrzynkach: ubrania, książki, obrazy, kilka instrumentów, kilka pamiątek i tym podobne drobiazgi. Zamknąłem wieka. Czysta koszula, bluza, dobra książka i plik czeków podróżnych trafiły do plecaka. Wychodząc oddam klucz dozorcy, żeby mógł wpuścić facetów od przeprowadzki. Wyniosą skrzynki do magazynu.

Dziś rano nie będzie przebieżki.

Popijając kawę, przechodziłem od okna do okna. Zatrzymywałem się przy każdym z nich, by rzucić okiem na ulice w dole i budynki naprzeciwko (w zeszłym roku był to ktoś z karabinem). Myślałem o pierwszym przypadku, siedem lat temu. Szedłem sobie chodnikiem w piękny, wiosenny poranek, kiedy nadjeżdżająca ciężarówka zjechała nagle w bok i niewiele brakowało, by połączyła mnie na stałe z fragmentem muru. Zdążyłem odskoczyć i upaść. Kierowca nie odzyskał już przytomności. Wyglądało to na jeden z tych nie wyjaśnionych wypadków, które czasem wdzierają się w nasze życie.

Jednak rok później, co do dnia, późnym wieczorem wracałem do domu od mojej przyjaciółki. Napadli mnie trzej ludzie, jeden z nożem, dwaj z kawałkami rurek. Nie okazali nawet tyle grzeczności, by najpierw poprosić o portfel.

Zostawiłem szczątki pod drzwiami pobliskiego sklepu muzycznego, a kiedy zastanawiałem się nad tym po drodze, nie skojarzyłem, że to przecież rocznica wypadku samochodowego. Pomyślałem o tym dopiero następnego dnia, ale nawet wtedy uznałem, że to tylko dziwny zbieg okoliczności. Sprawa paczki z bombą, która zniszczyła połowę sąsiedniego mieszkania, skłoniła mnie do zastanowienia, czy statystyczna natura rzeczywistości nie jest przypadkiem nieco nadwerężona w moim otoczeniu i o tej porze roku. Wydarzenia kolejnych lat zmieniły podejrzenia w pewność.

Kogoś bawiły doroczne próby zamordowania mnie.

Po prostu. Kiedy zamach się nie udawał, miałem roczną przerwę przed kolejnym podejściem. Lecz w tym roku ja także miałem chęć się pobawić.

Najbardziej martwił mnie fakt, że on, ona czy ono nigdy chyba nie był obecny na miejscu zamachu. Wolał się raczej posługiwać różnymi sztuczkami, urządzeniami czy podstawionymi ludźmi. Będę określał tę osobę symbolem S (co w mojej prywatnej kosmologii oznacza czasem „spryciarza”, a czasem „skurwiela”), ponieważ X jest zbyt często wykorzystywane. A nie mam ochoty na kontakty z zaimkami niepewnego rodzaju.

Wypłukałem filiżankę i dzbanek, ustawiłem je na suszarce, chwyciłem plecak i wyszedłem. Pana Mulligana nie było w domu, a może spał, więc wrzuciłem mu klucz do skrzynki na listy i ruszyłem na śniadanie do pobliskiego baru.

Ruch nie był zbyt duży i wszystkie pojazdy zachowywały się jak należy. Szedłem powoli, rozglądałem się i nasłuchiwałem. Słońce świeciło jasno i zapowiadał się piękny dzionek. Miałem nadzieję, że szybko załatwię całą sprawę i będę mógł cieszyć się nim w spokoju.

Bez przeszkód dotarłem do baru. Usiadłem przy oknie. W chwili gdy podszedł kelner, dostrzegłem na ulicy znajomą postać – był to dawny kumpel z klasy, potem kolega z pracy. Lucas Reynard: metr osiemdziesiąt, rudowłosy, przystojny mimo – a może dzięki – artystycznie złamanemu nosowi, o głosie i manierach handlowca, którym był.

Zastukałem w szybę. Zauważył mnie, pomachał, zawrócił i wszedł do środka.

– Merle! Miałem rację – oznajmił. Ścisnął mnie za ramię, usiadł i wyjął mi z rąk kartę. – Nie znalazłem cię w domu i zgadłem, że pewnie będziesz tutaj.

Zaczął czytać menu.

– Dlaczego? – zdziwiłem się.

– Jeśli chcą się panowie zastanowić, wrócę za chwilę – powiedział kelner.

– Nie – odparł Luke i podyktował gigantyczne zamówienie. Dodałem swoje.

– Ponieważ jesteś istotą podległą władzy przyzwyczajeń – stwierdził, odpowiadając na moje pytanie.

– Przyzwyczajeń? Prawie w ogóle tu nie bywam.

– Wiem. Ale bywałeś w chwilach napięcia. Na przykład przed egzaminami. Albo kiedy coś cię dręczyło.

– Hm – mruknąłem. Chyba miał rację, chociaż dotąd nie zdawałem sobie z tego sprawy. Zakręciłem popielniczką z wytłoczoną głową jednorożca, pomniejszoną wersją witrażu stanowiącego część ścianki działowej przy drzwiach. – Sam nie wiem czemu – wyznałem po chwili. – Ale dlaczego sądzisz, że coś mnie dręczy?

– Przypomniałem sobie te twoje paranoiczne lęki, jakie z powodu paru wypadków żywiłeś co do 30 kwietnia.

– Więcej niż paru. Nigdy ci o wszystkich nie opowiadałem.

– Więc ciągle w to wierzysz?

– Tak.

Wzruszył ramionami. Zjawił się kelner i nalał nam kawy.

– Niech będzie – zgodził się wreszcie Luke. – Czy dziś masz to już za sobą?

– Nie.

– Szkoda. Mam nadzieję, że nie utrudnia to myślenia.

Wypiłem łyk kawy.

– Żaden problem.

– To dobrze. – Westchnął i przeciągnął się. – Posłuchaj, wczoraj wróciłem do miasta...

– Jak się udał wyjazd?

– Ustanowiłem nowy rekord sprzedaży.

– Świetnie.

– W każdym razie... dopiero w pracy dowiedziałem się, że odszedłeś.

– Zwolniłem się mniej więcej miesiąc temu.

– Miller próbował cię złapać. Miałeś rozłączany telefon, więc nie mógł zadzwonić. Zaglądał nawet kilka razy, ale cię nie zastał.

– Szkoda.

– Chce, żebyś wrócił.

– Zakończyłem tutaj swoje sprawy.

– Czekaj, aż poznasz ofertę. Brady dostaje kopniaka w górę, a ty zostajesz nowym szefem Projektowania. Dwadzieścia procent podwyżki. To miałem ci od niego przekazać.

Cmoknąłem cicho.

– Szczerze mówiąc, brzmi to całkiem obiecująco. Ale, jak już mówiłem, zakończyłem tutaj swoje sprawy.

– Rozumiem... – oczy mu błysnęły i uśmiechnął się chytrze. – Czyli masz na oku coś lepszego. No dobra. W takim przypadku mam ci powiedzieć, żebyś go zawiadomił, ile płacą tamci. A on postara się ich przebić.

Pokręciłem głową.

– Widzę, że nie rozumiesz – westchnąłem. – Skończyłem. Kropka. Nie chcę wracać. Dla nikogo już nie będę pracował. Mam już dość takich zabaw. I mam dość komputerów.

– Ale jesteś naprawdę dobry. Powiedz szczerze, zamierzasz gdzieś uczyć?

– Nie.

– Do diabła, przecież musisz coś robić! Dostałeś spadek czy co?

– Nie. Zamierzam podróżować. Za długo już siedzę w miejscu.

Jednym haustem wychylił filiżankę kawy. Potem oparł się, splótł dłonie na brzuchu i lekko zmrużył powieki. Milczał przez chwilę.

– Mówisz, że skończyłeś – stwierdził w końcu. – Masz na myśli swoją pracę i życie tutaj czy może coś jeszcze?

– Nie bardzo rozumiem.

– Często znikałeś, jeszcze w college’u. Nie było cię przez jakiś czas, a potem nagłe zjawiałeś się znowu. I nigdy nie chciałeś o tym rozmawiać. Sprawiałeś wrażenie, jakbyś prowadził podwójne życie. Czy twój wyjazd ma z tym coś wspólnego?

– Nie wiem, o co ci chodzi.

Uśmiechnął się.

– Na pewno wiesz – mruknął. A kiedy nie odpowiadałem, dodał: – No cóż, powodzenia. We wszystkim.

Wciąż w ruchu, bez chwili spokoju, bawił się kółkiem do kluczy. Piliśmy drugą filiżankę kawy, a on podrzucał i dzwonił kluczami i wisiorkiem z niebieskim kamieniem.

Wreszcie podano śniadanie i przez chwilę jedliśmy w milczeniu.

– Czy nadał masz „Gwiezdną Strzałę”? – zapytał.

– Nie. Sprzedałem ją zeszłej jesieni. Miałem tyle roboty, że nie wystarczało czasu na żagle. A nie chciałem, żeby stała bezczynnie.

Pokiwał głową.

– Szkoda. Niezłe na niej były imprezy, jeszcze w szkole. Później także. Przyjemnie byłoby wypłynąć jeszcze raz, żeby powspominać stare czasy.

– Tak.

– Słuchaj, widziałeś się ostatnio z Julią?

– Nie, odkąd ze sobą zerwaliśmy, nie. Wydaje mi się, że ciągle chodzi z tym facetem. Z Rickiem. A ty?

– Owszem. Wpadłem do niej wczoraj wieczorem.

– Po co?

Wzruszył ramionami.

– Była z naszej paczki... a ostatnio jakoś się rozchodzimy.

– Co u niej słychać?

– Wciąż nieźle wygląda. Pytała o ciebie. I prosiła, żeby ci to przekazać.

Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął zaklejoną kopertę. Charakterem Julii było na niej wypisane moje imię. Rozerwałem i przeczytałem:

Merle.

Nie miałam racji. Wiem, kim jesteś. Grozi ci niebezpieczeństwo. Muszę się z tobą zobaczyć. Mam coś, co będzie ci potrzebne. To bardzo ważne. Zadzwoń albo przyjdź jak najszybciej.

Ucałowania Julia

– Dzięki – rzuciłem, chowając list do plecaka.

Wiadomość była zagadkowa i niepokojąca. W najwyższym stopniu. Później się zastanowię, co z tym zrobić. Nadal lubiłem Julię bardziej, niż chciałem to przyznać, chociaż nie byłem pewien, czy mam ochotę znowu się z nią spotkać. Ale co miała na myśli pisząc, że wie, kim jestem?

Wypchnąłem ją z pamięci.

Przez chwilę obserwowałem ulicę, piłem kawę i wspominałem, jak to na pierwszym roku w Klubie Szermierczym poznałem Luke’a. Był zdumiewająco dobry.

– Dalej walczysz? – spytałem.

– Czasami. A ty?

– Rzadko.

– W końcu nie ustaliliśmy, który z nas jest lepszy.

– Teraz nie ma już na to czasu – westchnąłem.

Zaśmiał się i kilka razy dźgnął w moją stronę nożem.

– Raczej nie. Kiedy wyjeżdżasz?

– Chyba jutro. Muszę jeszcze załatwić parę drobiazgów. Jak tylko skończę, ruszam.

– Dokąd?

– Tu i tam. Jeszcze się nie zdecydowałem.

– Jesteś wariat.

– Możliwe. Kiedyś nazywali to Wanderjahr. Straciłem swój i teraz zamierzam to nadrobić.

– Szczerze mówiąc, podoba mi się ten pomysł. Może sam powinienem kiedyś spróbować czegoś takiego.

– Może. Ale zdawało mi się, że swój wykorzystałeś w ratach.

– Nie rozumiem.

– Nie byłem jedynym, który często wyjeżdżał.

– Ach, to. – Machnął lekceważąco ręką. – To było w interesach, nie dla przyjemności. Musiałem załatwiać pewne sprawy, żeby spłacić rachunki. Odwiedzisz rodzinę?

Dziwne pytanie. Do tej pory żaden z nas nie mówił o rodzicach, chyba że bardzo ogólnie.

– Raczej nie – odparłem. – A jak twoi staruszkowie?

Spojrzał mi w oczy, a jego chroniczny uśmiech stał się nieco szerszy.

– Trudno powiedzieć – wyznał. – Rzadko się kontaktujemy.

Też się uśmiechnąłem.

– Znam to uczucie.

Skończyliśmy jedzenie, wypiliśmy kawę.

– Czyli nie chcesz pogadać z Millerem? – upewnił się.

– Nie.

Wzruszył ramionami. Kelner przyniósł rachunek, a Luke schował go do kieszeni.

– Ja stawiam. W końcu to ja pracuję.

– Dzięki. Może zdążymy jeszcze zjeść razem kolację. Gdzie się zatrzymałeś?

– Zaczekaj. – Sięgnął do kieszonki koszuli, rzucił mi pudełko zapałek. – Tutaj. Motel New Line.

– Wpadnę koło szóstej.

– W porządku.

Wstał. Rozstaliśmy się na ulicy.

– Na razie – rzucił.

– Cześć.

Do widzenia, Luke Raynard. Niezwykły człowiek. Znaliśmy się już prawie osiem lat. Zaliczyliśmy parę niezłych imprez. Współzawodniczyliśmy w kilku dyscyplinach sportu. Biegaliśmy razem prawie codziennie.

Obaj byliśmy w drużynie lekkoatletycznej. Czasami spotykaliśmy się z tymi samymi dziewczynami. Zastanawiał mnie: silny, inteligentny i tak zamknięty w sobie jak ja. Łączyły nas jakieś więzy, których w pełni nie rozumiałem.

Wróciłem na parking pod moim blokiem. Zanim wrzuciłem do samochodu plecak i uruchomiłem silnik, zajrzałem pod maskę i podwozie. Jechałem wolno, oglądając wszystko, co osiem lat temu było nowe i świeże. Teraz się żegnałem. Przez ostatni tydzień robiłem to samo ze wszystkimi ludźmi, którzy cokolwiek dla mnie znaczyli. Oprócz Julii.

To akurat wolałbym odłożyć na kiedy indziej. Ale nie miałem już czasu. Teraz albo wcale, a moja ciekawość została rozbudzona. Skręciłem w kompleks handlowy i znalazłem budkę telefoniczną, ale nikt nie odpowiadał, kiedy wykręciłem numer Julii. Mogła znowu pracować na dziennej zmianie, ale mogła też brać prysznic albo wyjść na zakupy. Postanowiłem pojechać do niej i sprawdzić. Mieszkała niedaleko. I cokolwiek dla mnie miała, odebranie tego będzie dobrym pretekstem, by zobaczyć się z nią po raz ostatni.

Przez kilka minut krążyłem po okolicy, zanim znalazłem miejsce, gdzie mogłem zaparkować. Zamknąłem wóz, cofnąłem się na róg i skręciłem w prawo. Dzień był trochę cieplejszy. Gdzieś niedaleko szczekały psy.

Dotarłem do wielkiego, wiktoriańskiego domu, przerobionego na blok mieszkalny. Od frontu nie było widać okien Julii. Mieszkała na najwyższym piętrze od podwórza. Idąc chodnikiem, bezskutecznie starałem się odpędzić wspomnienia. Powracały obrazy naszej znajomości, a wraz z nimi cała masa przeróżnych uczuć.

Przystanąłem. Głupio postąpiłem, przychodząc tutaj. Po co? Coś, o czym nawet nie wiedziałem? A jednak... Do diabła. Chciałem jeszcze raz ją zobaczyć. Nie cofnę się teraz. Wszedłem na schodki, minąłem ganek.

Drzwi były uchylone, więc wszedłem.

Ten sam hall. Ten sam wymęczony fiołek z zakurzonymi liśćmi w doniczce na komodzie przed lustrem w złoconych ramach – lustrem, które tyle razy odbijało nasz nieco zniekształcony uścisk. Gdy przechodziłem, moja twarz zafalowała.

Wspiąłem się na schody pokryte zielonym chodnikiem. Minąłem krótki korytarzyk, ponure ryciny i wiekowy stolik, skręciłem i znów wszedłem na schody. W połowie drogi usłyszałem z góry jakieś drapanie i odgłos, jak gdyby butelka czy wazon potoczyły się po parkiecie.

Potem znów cisza, tylko lekki podmuch wiatru pod okapem. Poczułem niepokój i przyspieszyłem kroku.

Zatrzymałem się u szczytu schodów; nic nie budziło podejrzeń, ale kiedy odetchnąłem, zauważyłem jakiś dziwny zapach. Nie mogłem go zidentyfikować... pot, pleśń, może wilgotna ziemia... z pewnością coś organicznego.

Stanąłem przed drzwiami Julii i odczekałem chwilę. Zapach był tu silniejszy, ale niczego więcej nie usłyszałem. Zastukałem lekko w ciemne drewno. Przez moment miałem wrażenie, że coś wewnątrz się poruszyło... ale tylko przez moment. Zapukałem znowu.

– Julio?! – zawołałem. – To ja, Merle.

Nic. Zapukałem mocniej.

Coś spadło z trzaskiem. Pociągnąłem za klamkę.

Zamknięte.

Nacisnąłem, szarpnąłem i wyrwałem klamkę, płytę i cały mechanizm zamka. Natychmiast przesunąłem się w lewo, poza brzeg drzwi i framugę. Wysunąłem lewą rękę i delikatnie pchnąłem czubkami palców.

Drzwi uchyliły się o kilkanaście centymetrów i znieruchomiały. Nie doszły mnie żadne nowe dźwięki i nie zobaczyłem nic prócz pasa ściany i podłogi, z kawałkiem akwareli, czerwonej sofy i zielonego dywanu. Pchnąłem drzwi kawałek dalej. Więcej tego samego. A zapach był silniejszy.

Przesunąłem się o krok w prawo i pchnąłem znowu.

Nicnicnicnic...

Szybko cofnąłem ramię, gdy pojawiła się w polu widzenia. Leżała na podłodze. We krwi...

Krew była na podłodze, na dywanie, krwawe strzępy leżały w kącie po lewej stronie. Poprzewracane meble, porozdzierane poduszki...

Powstrzymałem się, by nie podbiec. Wolno zrobiłem krok, potem następny. Wytężyłem zmysły. W pokoju nie było niczego/nikogo innego.

Frakir zacisnęła mi się wokół nadgarstka. Powinienem wtedy coś powiedzieć, ale myślałem o czym innym.

Podszedłem i klęknąłem przy niej. Było mi niedobrze. Zza drzwi nie widziałem, że brakuje jej połowy twarzy i prawego ramienia. Nie oddychała, nie wyczułem pulsu w tętnicy szyjnej. Miała na sobie pokrwawiony i porwany brzoskwiniowy szlafrok. Na szyi niebieski wisior.

Kałuża krwi, która ściekła z dywanu na parkiet, była rozsmarowana i rozdeptana. Ale ślady nie należały do człowieka: zostawiły je wielkie, podłużne, trójpalczaste łapy z poduszeczkami i pazurami.

Podmuch, z którego tylko podświadomie zdawałem sobie sprawę, dochodzący z otwartych drzwi sypialni za moimi plecami, zelżał nagle, a zapach uległ wzmocnieniu. Znowu poczułem pulsowanie na przedramieniu. Nie dobiegał najlżejszy dźwięk. Był absolutnie cichy, ale wiedziałem, że jest.

Odwracając się, zmieniłem moją klęczącą pozycję w przysiad... I zobaczyłem paszczę pełną wielkich zębów i krwawe wargi wokół nich. Obramowywały pysk należący do parusetkilowego psopodobnego stwora pokrytego szorstką, przypominającą pleśń żółtą sierścią. Uszy miał jak narośle grzyba, żółtopomarańczowe oczy rozwarte szeroko i wściekłe.

Nie żywiłem wątpliwości co do jego intencji. Rzuciłem klamką, którą nieświadomie ściskałem w ręku. Bez widocznego efektu odbiła się od kostnego wału nad lewym okiem. Wciąż bezgłośny, stwór skoczył na mnie. Nie miałem nawet czasu, by rzucić choć słowo Frakir...

Ludzie pracujący w rzeźniach wiedzą, że na czole zwierzęcia jest punkt, który znajduje się prowadząc linię od prawego ucha do lewego oka i lewego ucha do prawego oka. Zabójczy cios wymierza się trzy, może cztery centymetry powyżej przecięcia tych linii. Wuj mnie tego nauczył. Nie pracował w rzeźni, ale wiedział, jak się zabija różne stworzenia.

Kiedy stwór skoczył, przesunąłem się do przodu i w bok, i wymierzyłem potężne uderzenie w ten śmiertelny punkt. Zwierz był jednak szybszy, niż przypuszczałem. Kiedy trafiła go moja pięść, już mnie mijał.

Mięśnie szyi pomogły mu zamortyzować siłę ciosu.

Po raz pierwszy wydał jednak z siebie jakiś głos – szczeknął. Potrząsnął głową, odwrócił się błyskawicznie i natarł znowu. Zawarczał głucho, głęboko, i wyskoczył w górę. Wiedziałem, że tym razem nie zdołam się odsunąć.

Wujek nauczył mnie także, jak chwycić psa za skórę po bokach szyi, pod pyskiem. Jeśli pies jest duży, trzeba złapać mocno i trafić właściwie. W tej chwili nie miałem prawie wyboru. Gdybym spróbował kopnąć i chybił, pewnie odgryzłby mi stopę.

Wyciągnąłem ręce w górę przed siebie, i pochyliłem się. Wiedziałem, że jest cięższy ode mnie, i musiałem jakoś wyhamować jego rozpęd.

Wyobrażałem już sobie, jak tracę palce albo dłoń, ale jakoś sięgnąłem pod szczękę, złapałem i ścisnąłem. Ręce trzymałem wyprostowane, mocniej pochyliłem się do przodu. Zaskoczyła mnie siła zderzenia, ale zdołałem jakoś je zamortyzować.

Kiedy słuchałem warkotu i patrzyłem w ociekający pysk, rozwarty o trzydzieści centymetrów od mojej twarzy, pojąłem, że nie zaplanowałem, co dalej. Walcząc z psem, mógłbym walnąć jego głową o coś twardego a poręcznego, gdyż tętnice przebiegają zbyt głęboko, by wystarczyło samo duszenie. Ale ten stwór był silny i czułem już, że od jego szamotania słabnie mój chwyt.

Nie dopuszczałem do siebie tych zębów, równocześnie odpychając go w górę. Przy okazji pojąłem, że kiedy stanie w pionie, będzie wyższy ode mnie. Mógłbym próbować kopnięcia w miękkie podbrzusze, ale pewnie straciłbym równowagę i puścił go przy okazji. A potem moje krocze byłoby odsłonięte dla jego zębów.

Wyrwał mi się z lewej ręki. Musiałem więc użyć prawej albo ją stracić. Odepchnąłem go jak najmocniej i odstąpiłem. Szukałem broni, jakiejkolwiek broni, ale nie dostrzegłem tu niczego, co by się nadawało.

Skoczył znowu, celując w moją krtań. Zaatakował zbyt szybko i był za wysoko, żebym zdołał kopnąć go w głowę. I nie mogłem zejść mu z drogi.

Przednie łapy znalazły się na poziomie mojego brzucha. Z nadzieją, że wujek nie mylił się także w tej kwestii, chwyciłem je i z całej siły szarpnąłem w tył i do wewnątrz.

Przyklęknąłem, unikając wielkich zębów, osłaniając gardło opuszczoną brodą i odsuwając głowę. Trzasnęła kość, a on natychmiast sięgnął paszczą do moich rąk. Wtedy jednak już wstawałem, odpychając go do przodu i w górę.

Wylądował na grzbiecie, przekręcił się i niemal odzyskał równowagę. Lecz kiedy łapy uderzyły o podłogę, wydał dziwny dźwięk pomiędzy skomleniem a warkotem i padł do przodu.

Chciałem spróbować kolejnego ciosu w czaszkę, ale poderwał się szybciej, niż sądziłem, że potrafi. Od razu podniósł prawą przednią łapę i stanął na trzech. Warczał, wpatrywał się we mnie, a ślina ściekała mu z dolnej wargi. Przesunąłem się nieco w lewo i pochyliłem, a ponieważ od czasu do czasu stać mnie na jakąś oryginalną myśl, przyjąłem pozycję, której nikt mnie nie uczył.

Atakował odrobinę wolniej. Gdybym zaryzykował, może trafiłbym w czaszkę. Nie wiem, ponieważ nie próbowałem. Znowu chwyciłem go za szyję i tym razem był to znajomy teren. Nie zdoła odskoczyć w ciągu tej sekundy, jakiej potrzebowałem. Nie hamując jego rozpędu, skręciłem ciało, przykucnąłem, pchnąłem i pociągnąłem, zmieniając mu lekko trajektorię. Obrócił się w powietrzu i trafił grzbietem w okno.

Z trzaskiem i hukiem przeleciał na zewnątrz, zabierając większą część ramy, firankę i pręt, na którym wisiała.

Słyszałem, jak dwa piętra niżej uderza o ziemię. Kiedy wyjrzałem, dostrzegłem, że drgnął jeszcze kilka razy i znieruchomiał na betonowym patio, gdzie często nocą wychodziliśmy z Julią na piwo.

Wróciłem do niej i ująłem jej dłoń. Powoli uświadamiałem sobie własną wściekłość. Ktoś musiał za tym stać. Czyżby znowu S? Może to tegoroczny prezent na 30 kwietnia? Miałem przeczucie, że tak. I miałem też ochotę zrobić z S to samo, co z tym potworem, który dokonał mordu. Musi być jakiś powód. Powinienem szukać jakiejś wskazówki.

Wstałem, poszedłem do sypialni, wziąłem koc i nakryłem ciało. Odruchowo starłem z klamki odciski moich palców. Po czym zacząłem przeszukiwać mieszkanie.

Znalazłem je na kominku, między zegarem a stosem książek poświęconych okultyzmowi. Gdy tylko ich dotknąłem i wyczułem chłód, zrozumiałem, że sprawa jest o wiele poważniejsza, niż myślałem. Musiały być tym czymś, o czym sądziła, że jest moje i będzie mi potrzebne.

Tyle że nie były moje, choć kiedy je przerzucałem, na jednym poziomie świadomości rozpoznałem je od razu. Na innym byłem zdumiony. To były karty. Atuty, lecz niepodobne do żadnych, jakie w życiu widziałem.

Nie miała całej talii. Właściwie tylko parę sztuk, i to bardzo dziwnych. Szybko wsunąłem je do kieszeni, gdyż z ulicy dobiegało już wycie syreny. Później przyjdzie czas na pasjansa.

Pędem zbiegłem po schodach i wypadłem tylnymi drzwiami. Nie spotkałem nikogo. Fido ciągle leżał tam, gdzie upadł, a wszystkie psy z sąsiedztwa dyskutowały na jego temat. Przeskakiwałem płoty, deptałem klomby i przebiegałem podwórza w drodze na boczną uliczkę, gdzie zaparkowałem wóz.

Po kilku minutach, całe kilometry od tego miejsca, próbowałem wytrzeć z pamięci krwawe odciski łap.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...