Mówią, że to jak człowiek kończy, jest ważniejsze od tego, jak zaczyna. Trudno temu zaprzeczyć. Jednak początek również jest przydatny, pozwala na wyrobienie sobie dobrej pozycji i wpływa na odbiór późniejszych osiągnięć. Do takich rozważań skłoniła mnie debiutancka powieść Nicholasa Eamesa – "Królowie Wyldu".
Clay Cooper był niegdyś członkiem Sagi – najsłynniejszej drużyny najemników swych czasów. Ale to było kiedyś. Dzisiaj każdy z towarzyszy udał się w swoją stronę, postarzał się, starał się ustatkować. Kiedy do drzwi Claya stuka Gabriel, ich dawny przywódca, z prośbą o pomoc, początkowo Clay chce odmówić. Jednak w końcu decyduje się na podjęcie misji, którą wziąłby tylko głupiec lub szaleniec. Córka Gabriela, Rose, ugrzęzła na drugim końcu świata, w mieście obleganym przez chmarę potworów zwaną Hordą z Wyldu. By ją uratować, przyjaciele muszą raz jeszcze zebrać drużynę, przebrnąć przez najniebezpieczniejszy las na świecie i pokonać wojsko rodem z koszmaru. Podczas tej przeprawy będą stawiać czoło znanym i nieznanym niebezpieczeństwom. A to wszystko w imię dawnych więzi, ratowania świata i tego, czego każdy najemnik pragnie ponad wszystko – chwały, która przetrwa wieki.