ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZABÓJCA
ZUDI: SIÓDMY MIESIĄC CZTERNASTEGO ROKU RZĄDÓW JEDNEGO JASNEGO NIEBA
Biały ptak szybował po zachodniej stronie czystego nieba i od czasu do czasu machał skrzydłami.
Być może był to ptak drapieżny, który w poszukiwaniu ofiary opuścił swoje gniazdo znajdujące się kilka kilometrów dalej, na jednym z wysokich szczytów gór Er-Mé. Jednak nie był to dobry dzień na łowy – typowy teren łowiecki tego ptaka, czyli ta spieczona przez słońce równina Porin, został zajęty przez ludzi.
Tysiące widzów stanęły po obu stronach szerokiej drogi biegnącej z Zudi; nie poświęcali ptakowi ani krztyny uwagi. Przybyli tutaj, by obejrzeć Cesarską Paradę.
Wzdychali z zachwytu, gdy nad ich głowami przeleciały gigantyczne sterowce cesarstwa, zmieniając wdzięcznie jedną formację w drugą. Gapili się z otwartymi ustami w pełnej szacunku ciszy, kiedy przetoczyły się przed nimi ciężkie wozy wojskowe; ramiona miotające kamieniami owinięte były grubymi zwojami byczych ścięgien. Podziwiali dalekowzroczność i hojność cesarza, kiedy jego inżynierowie opryskiwali tłum perfumowaną wodą z wozów lodowych, chłodną i odświeżającą w żarze lejącym się z nieba i pełnym kurzu powietrzu północnego Cocru. Oklaskiwali i dopingowali najlepszych tancerzy z sześciu podbitych królestw Tiro: pięćset dziewcząt z Faça, wijących się kusząco w tańcu z woalem, do niedawna występujących wyłącznie przed członkami dworu królewskiego w Boamie; czterystu cocruskich żonglerów mieczami, których wirujące ostrza tworzyły jasne chryzantemy zimnego światła, łącząc w sobie wojskową chwałę z liryczną gracją; tuziny dostojnych i okazałych słoni z Siedmiu Królestw – największych samców ozdobiono białymi flagami Xany, czego można się było spodziewać, podczas gdy reszta niosła tęczowe kolory podbitych ziem.
Słonie ciągnęły platformę na kołach, na której stało dwustu najlepszych śpiewaków z Wysp Dary; chór, który nie zaistniałby, gdyby nie doszło do Zjednoczenia Xany. Śpiewali nową pieśń, kompozycję wspaniałego cesarskiego uczonego, Lügo Crupo, ułożoną specjalnie dla uświetnienia cesarskiej podróży po Wyspach:
Na północy płodne Faça, zielone niczym oczy Rufizo,
Pastwiska osłodzone deszczem, skaliste wyżyny spowite mgłą.
Żołnierze maszerujący obok platform rzucali w tłum ozdóbki: misterne węzełki w xańskim stylu, splecione z kolorowych sznurków reprezentujących Siedem Królestw. Kształty węzełków miały przypominać logogramy oznaczające „bogactwo” i „szczęście”. Widzowie przepychali się i walczyli między sobą o pamiątki z tego ekscytującego dnia.
Na południu zamki Cocru, pola sorgo i ryżu, oba blade i ciemne,
Czerwone jak żołnierska chwała, białe jak dumna Rapa, czarne jak smutna Kana.
Tłum wiwatował wyjątkowo głośno po wersie odnoszącym się do ich rodzinnych ziem.
Na zachodzie: kuszące Amu, skarb Tututiki,
Świetlista elegancja, filigranowe miasta wokół dwóch błękitnych jezior.
Na wschodzie: błyszczący Gan, gdzie skrzą się gry i zakłady Tazu,
Bogate jak szczodrość morza, wyrobione jak szare warstwy szat uczonych.
Za śpiewakami szli inni żołnierze, niosąc długie pasy jedwabiu z wymalowanymi scenami piękna i cudów Siedmiu Królestw. Był tam blask księżyca odbijający się w lodowej czapie na szczycie góry Kiji, ławice ryb błyszczących w jeziorze Tututika o wschodzie słońca, wyłaniające się z wody crubeny i wieloryby widziane z brzegów Wilczej Łapy, radosne tłumy na szerokich ulicach stolicy, miasta Pan, poważni uczeni debatujący na polityczne tematy przed mądrym, wszystkowiedzącym cesarzem…
Na północnym zachodzie: uduchowiony Haan, forum filozofii,
Śledzący zawiłe ścieżki bogów na żółtej skorupie Lutho.
W centrum: drzewiasta Rima, gdzie promienie słońca przecinają stare puszcze,
By kłaść się cętkami na ziemi, tak ostrymi jak czarny miecz Fithowéo.
Między kolejnymi zwrotkami z tłumu dobywał się potężny głos, wtórujący śpiewakom w refrenie:
Kłaniamy się, kłaniamy, Xanie, Zenithowi, Władcy Powietrza,
Dlaczego się opierasz, opierasz, Panu Kiji w walce z góry przegranej?
Jeśli nawet służalczy ton pieśni przeszkadzał tym z mieszkańców Cocru, którzy walczyli przeciwko Xanie raptem nieco ponad dekadę wcześniej, wszelkie szepty niezadowolenia ginęły w donośnym, gorączkowym śpiewie zgromadzonych. Hipnotyczna pieśń miała w sobie własną siłę, jakby słowa, poprzez samo ich powtarzanie, stawały się potężniejsze, prawdziwsze.
Jednak dotychczasowe przedstawienie nie było w stanie zaspokoić głodu tłumu. Ludzie nie widzieli jeszcze serca całej parady: cesarza.
Biały ptak podleciał. Jego skrzydła wydawały się tak szerokie, jak długie są śmigła wiatraków w Zudi, które wyciągały wodę z głębokich studni i wtłaczały ją do domów bogaczy – był zbyt duży jak na zwykłego sępa czy orła. Kilka osób zadarło głowy i zastanowiło się, czy patrzą na gigantycznego sokoła Mingén, którego przewieziono ponad tysiąc kilometrów z jego gniazda na odległej wyspie Rui i którego sokolnicy wypuścili tutaj, by zachwycić tłum.
Cesarski zwiadowca, ukryty pośród widzów, podniósł wzrok na ptaka i zmarszczył brwi. Chwilę później odwrócił się i przepchnął między ludźmi w stronę tymczasowej platformy widokowej, gdzie zebrali się miejscowi oficjele.
Niecierpliwość widzów wzrosła, kiedy strażnicy cesarscy przemaszerowali obok niczym maszyny: wzrok nieruchomo utkwiony przed sobą, ręce i nogi kołyszące się w równym rytmie, jakby poruszane przez sznurki ciągnięte jedną parą dłoni. Dyscyplina, z jaką szli, wyraźnie kontrastowała z dynamicznymi ruchami tancerzy, którzy znajdowali się przed nimi.
Po chwilowej przerwie z tłumu dobiegły okrzyki zadowolenia. Nieistotne, że ta sama armia zgładziła żołnierzy Cocru i zhańbiła starą arystokrację. Widzowie chcieli po prostu rozrywki, a uwielbiali patrzeć na błyszczące zbroje i wojskowy splendor.
Ptak podleciał jeszcze bliżej.
***
– Rozejść się! Rozejść!
Dwóch nastolatków przepychało się przez ciasno zbity tłum jak para źrebaków przez pole trzciny cukrowej.
Chłopiec z przodu, Kuni Garu, swoje długie, proste i czarne włosy związał w koczek na czubku głowy, tak jak robią to uczniowie prywatnych akademii. Miał przysadzistą sylwetkę – nie pulchną, lecz umięśnioną, z silnymi ramionami i udami. Jego oczy, szeroko osadzone i wąskie jak u większości mężczyzn z Cocru, błyszczały inteligencją niebezpiecznie bliską chytrości. Nie próbował nawet być delikatny, trącając łokciami otaczających go ludzi. Parł do przodu, zostawiając za sobą posiniaczone żebra i puszczając mimo uszu gniewne przekleństwa.
Chłopiec z tyłu, Rin Coda, był niezgrabny i nerwowy, a idąc śladem przyjaciela – niczym ptak porwany przez silny podmuch wiatru – cicho przepraszał potrącane kobiety i mężczyzn.
– Kuni, myślę, że wystarczy, jeśli staniemy z tyłu – powiedział Rin. – Naprawdę uważam to za zły pomysł.
– W takim razie przestań myśleć – odparł Kuni. – To twój problem, za dużo myślisz. Zamiast tego po prostu działaj.
– Mistrz Loing mówi, że bogowie chcą, byśmy najpierw myśleli, a potem działali. – Rin skrzywił się i schylił, unikając ciosu zirytowanego mężczyzny.
– Nikt nie wie, czego chcą bogowie. – Kuni nie oglądał się za siebie, tylko parł do przodu. – Nawet mistrz Loing.
Wreszcie udało im się przedrzeć przez gęsty tłum i stanąć bezpośrednio przy drodze, gdzie wyrysowane kredą białe linie pokazywały, jak daleko widzowie mogą zajmować miejsca.
– No, to się nazywa widok – oznajmił Kuni, oddychając głęboko i rozglądając się w zachwycie. Zagwizdał z aprobatą, kiedy ostatnia z półnagich tancerek z Faça przeszła obok niego. – Dostrzegam pewne zalety bycia cesarzem.
– Nie mów tak! Chcesz iść do więzienia? – Rin rozejrzał się nerwowo dokoła, żeby sprawdzić, czy ktoś ich słucha; Kuni miał zwyczaj wygłaszać skandaliczne uwagi, które łatwo dało się zinterpretować jako zdradę stanu.
– I jak? Twoim zdaniem ten widok nie przebija siedzenia na lekcjach drążenia logogramów w wosku i uczenia się na pamięć Traktatu o relacjach moralnych Kona Fijiego? – Kuni wziął Rina pod ramię. – Cieszysz się, że cię namówiłem, przyznaj to.
Mistrz Loing wyjaśnił im, że nie zamierza zamykać szkoły na czas parady, ponieważ uważał, iż cesarz nie chciałby, by dzieci przerywały lekcje – jednak Rin w głębi ducha podejrzewał, że Loing w rzeczywistości nie popierał cesarza. Wielu mieszkańców Zudi miało skomplikowane poglądy na jego temat.
– Mistrz Loing z pewnością nie popierałby tego – rzucił Rin. Lecz on również nie potrafił odwrócić wzroku od tancerek.
Kuni się roześmiał.
– Skoro i tak dostaniemy ferułą od mistrza za ucieczkę z trzech pełnych dni lekcji, nacieszmy się przynajmniej na zapas.
– Tylko że ty zawsze potrafisz wymyślić jakiś cwany sposób, żeby wymigać się od kary, a ja ostatecznie dostaję lanie za nas dwóch!
***
Wiwaty dobiegające z tłumu wyraźnie przybrały na sile.
Na szczycie pagody tronowej siedział cesarz, z wyciągniętymi przed siebie nogami, w pozie zwanej thakrido, obłożony ze wszystkich stron jedwabnymi poduszkami. Jedynie jemu wolno było siedzieć w ten sposób publicznie.
Pięciokondygnacyjną pagodę tronową z bambusa i jedwabiu wzniesiono na platformie z dwudziestu grubych bambusowych tyczek – w dwóch warstwach po dziesięć – opartych na ramionach stu mężczyzn z nagimi torsami i naoliwioną, błyszczącą w słońcu skórą.
Cztery niższe piętra pagody tronowej zawierały skomplikowane i bardzo ozdobne mechanizmy zegarowe, które przedstawiały Cztery Sfery Wszechświata: Świat Ognia najniżej – pełen demonów, które wydobywały diamenty i złoto; potem, nieco wyżej, Świat Wody – pełen ryb, węży i pulsujących meduz; jeszcze wyżej Świat Ziemi – wyspy pływające na czterech morzach, zamieszkałe przez ludzi; i wreszcie Świat Powietrza, górujący nad wszystkimi – królestwo ptaków i duchów.
Otulony szatą z błyszczącego jedwabiu, ze wspaniałą koroną ze złota i klejnotów zwieńczoną figurkami crubena, wieloryba z łuskami i pana Czterech Spokojnych Mórz, którego pojedynczy róg wykonano z kła młodego słonia i którego oczy tworzyły dwa czarne diamenty – największe diamenty w całej Darze, zabrane ze skarbca Cocru, kiedy przegrało z Xaną piętnaście lat temu – cesarz Mapidéré skrył przed słońcem oczy w cieniu dłoni i wytężał wzrok, patrząc na zbliżającego się do niego ogromnego ptaka.
– A cóż to? – zdziwił się głośno.
Idący u podnóża poruszającej się z wolna pagody cesarski zwiadowca poinformował kapitana strażników cesarskich, że żaden z oficjeli Zudi nigdy wcześniej nie widział owego przedziwnego ptaka. Kapitan wydał szeptem kilka poleceń i strażnicy cesarscy, najbardziej elitarna jednostka żołnierzy w całej Darze, zwarła szeregi wokół niosących pagodę mężczyzn.
Cesarz w dalszym ciągu patrzył na gigantycznego ptaka, który powoli, acz nieubłaganie się do niego zbliżał. Zwierzę machnęło raz skrzydłami i wtedy cesarz – wytężając słuch, żeby usłyszeć coś pośród hałasu – mógłby przysiąc, że do jego uszu dobiegł jakby ludzki okrzyk.
Cesarska podróż po Wyspach trwała już ponad osiem miesięcy. Cesarz Mapidéré rozumiał doskonale potrzebę wyraźnego przypominania podbitym ludom o potędze i autorytecie Xany, jednak był już zmęczony. Najchętniej wróciłby do Pan, Niepokalanego Miasta, jego nowej stolicy, gdzie mógł się cieszyć własnymi zoo i oceanarium, wypełnionymi zwierzętami z całej Dary – w tym kilkoma egzotycznymi okazami, które wręczyli mu piraci podróżujący daleko za horyzont. Tęsknił za posiłkami przygotowywanymi przez ulubionego kucharza, które jadałby zamiast tych dziwacznych specjałów podawanych w odwiedzanych miejscach – może i były to najwspanialsze dania, jakie arystokracja danego miasteczka potrafiła przyrządzić, jednak cesarz miał już dosyć czekania, aż degustatorzy spróbują wszystkiego, by wykluczyć obecność trucizny. W dodatku posiłki były zbyt tłuste albo zbyt pikantne i jego żołądek nie tolerował zbyt dobrze takiej kuchni.
A przede wszystkim cesarz się nudził. Setki wieczornych przyjęć, organizowanych przez miejscowych oficjeli i dygnitarzy, zlewały się w jedno. Gdzie by się nie udał, przyrzeczenia wierności i deklaracje poddaństwa wszędzie brzmiały tak samo. Często czuł się, jakby siedział samotnie w teatrze, podczas gdy na scenie każdego wieczoru grano wciąż ten sam spektakl, z innymi aktorami wypowiadającymi identyczne kwestie w różnej scenografii.
Cesarz pochylił się do przodu: obecność tego przedziwnego ptaka była najbardziej ekscytującą rzeczą, jaka przytrafiła mu się w ciągu ostatnich dni.
Teraz, gdy znajdował się bliżej, dało się zauważyć więcej szczegółów. To był… to wcale nie był ptak.
Po niebie frunął wielki latawiec z papieru, jedwabiu i bambusa, jednak bez sznurka łączącego go z ziemią. Pod tym latawcem – czy to możliwe? – wisiał człowiek.
– Ciekawe – orzekł cesarz.
Kapitan strażników cesarskich pośpieszył w górę delikatnych spiralnych schodów wewnątrz pagody, pokonując po dwa albo trzy stopnie naraz.
– Rénga, powinniśmy przedsięwziąć środki ostrożności.
Cesarz skinął.
Mężczyźni niosący pagodę postawili ją na ziemi. Strażnicy zatrzymali się. Łucznicy przyjęli pozycje, tarczownicy zebrali się wokół podstawy konstrukcji, żeby utworzyć tymczasowy bunkier ze ścianami i dachem z ich nakładających się tarcz, przypominający skorupę żółwia. Cesarz tupnął kilka razy, żeby przywrócić krążenie w zesztywniałych nogach i móc wstać.
Tłum wyczuł, że ten element parady nie został wcześniej zaplanowany. Ludzie wyciągali szyje, podążając wzrokiem w kierunku wyznaczonym przez strzały przyłożone do napiętych łuków.
Latające ustrojstwo znajdowało się już tylko kilkaset metrów od pagody.
Mężczyzna przytroczony do latawca pociągnął za kilka zwisających luźno sznurków. Dziwaczny ptak nagle złożył skrzydła i pomknął w stronę cesarskiej platformy, pokonując ostatnie metry w ciągu ledwie paru uderzeń serca. Mężczyzna wydał z siebie długi, przeszywający okrzyk, który sprawił, że znajdujący się poniżej ludzie zadrżeli mimo gorąca.
– Śmierć Xanie i Mapidérému! Niech żyje Wspaniały Haan!
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, tajemniczy lotniarz posłał w stronę pagody kulę ognia. Cesarz wpatrywał się w nieuchronnie zbliżający się pocisk, zamarłszy ze zdumienia.
– Rénga! – Kapitan strażników cesarskich dopadł cesarza w ciągu sekundy; jedną ręką zepchnął starszego mężczyznę z tronu, a potem, jęcząc, drugą podniósł rzeczone siedzisko, wykonane z żelaza i drewna, przyozdobione złotem, i użył go jak tarczy. Pocisk eksplodował, wysyłając w powietrze ogniste odłamki, które spadły na ziemię, rozbryzgując we wszystkich kierunkach syczące krople oleistej smoły, które podpalały wszystko, co dotknęły. Nieszczęśni tancerze i żołnierze wrzeszczeli, gdy kleista i płonąca ciecz przylgnęła do ich ciał i twarzy, a ogniste języki natychmiast objęły ich ubrania.
Chociaż ciężki tron uchronił kapitana strażników cesarskich i samego cesarza przed większą częścią siły pierwszej eksplozji, kilka pobocznych płomieni zlizało kapitanowi prawie wszystkie włosy z głowy i poważnie poparzyło prawą część twarzy oraz prawe ramię. Jednak cesarz, choć w szoku, pozostawał cały i zdrowy.
Kapitan opuścił tron i krzywiąc się z bólu, pochylił się nad krawędzią pagody, żeby wykrzyczeć do łuczników:
– Strzelać!
Przeklinał się za wpajanie strażnikom bezwarunkowej dyscypliny, przez co nauczyli się raczej przestrzegać rozkazów niż działać z własnej inicjatywy. Jednak minęło mnóstwo czasu, odkąd ostatni raz ktoś poważył się zagrozić życiu cesarza, i ich czujność została uśpiona. Będzie musiał dopilnować, by wprowadzono zmiany w szkoleniu żołnierzy – zakładając, że po tej porażce nie skrócą go o głowę.
Łucznicy wypuścili strzały salwą. Niedoszły zabójca pociągnął za sznurki latawca, złożył skrzydła i zrobił unik. Strzały spadły na ziemię niczym krople deszczu.
Tysiące tancerzy i widzów zmieszały się w jedną dziką, wrzeszczącą i kotłującą się hordę.
***
– Mówiłem, że to zły pomysł! – Rin rozglądał się nerwowo, szukając jakiejś kryjówki. Krzyknął i zszedł z drogi spadającej strzały. Obok niego leżało dwóch martwych mężczyzn z grotami wbitymi w plecy. – Nie powinienem był ci pomagać, kiedy kłamałeś, że zamknięto szkołę. Twoje intrygi zawsze źle się dla mnie kończą! Musimy biec!
– Jeśli zaczniesz biec, przewrócisz się, a tłum cię stratuje – powiedział Kuni. – Poza tym chyba nie chcesz tego przegapić?
– O, bogowie, wszyscy zginiemy! – lamentował Rin. Nadleciała kolejna strzała i wbiła się w ziemię może dwadzieścia centymetrów dalej. Kilka innych ludzi padło z wrzaskiem, gdy groty przeszyły ich ciała.
– Jeszcze nie umarliśmy. – Kuni skoczył na drogę i wrócił z tarczą pozostawioną tam przez jednego z żołnierzy. – Padnij! – wrzasnął i pociągnął Rina ze sobą na ziemię, podnosząc tarczę i umieszczając ją nad ich głowami. Strzała odbiła się od metalu.
– Pani Rapa, pani Kana, r-r-ratujcie mnie! – mamrotał Rin, zaciskając powieki. – Jeśli to przeżyję, obiecuję już zawsze słuchać matki, nigdy nie uciekać ze szkoły, przestrzegać nauk mędrców i trzymać się z dala złotoustych przyjaciół, którzy prowadzą mnie ku zgubie…
Kuni wyglądał poza obręb tarczy.
Lotniarz złożył nogi jak scyzoryk; skrzydła szybko załopotały. Latawiec gwałtownie się wzniósł. Mężczyzna pociągnął za linki, obrócił się gwałtownie i znowu zaszarżował na pagodę.
Cesarza, który pozbierał się już po pierwszym szoku, właśnie eskortowano po spiralnych schodach. Zdążył dotrzeć do połowy ich wysokości i znalazł się między Światem Ziemi a Światem Ognia.
– Rénga, proszę, wybacz mi! – Kapitan strażników cesarskich zanurkował i podniósł cesarza, a potem przeniósł nad krawędź pagody i zrzucił na ziemię.
Żołnierze na dole zdążyli już rozłożyć długi, sztywny kawał materiału. Cesarz wylądował na nim i odbił się kilka razy jak na trampolinie, poza tym jednak wydawał się cały i zdrowy.
Kuni zdołał zobaczyć przelotnie sylwetkę władcy, zanim pośpiesznie ukryto go pod ochronnym płaszczem z tarcz. Długie lata korzystania z medycyny alchemicznej – która miała wydłużyć jego życie – wywołały spustoszenie w organizmie. Chociaż cesarz miał zaledwie pięćdziesiąt pięć lat, wyglądał na trzy dekady starszego. Jednak Kuniego najbardziej uderzyły jego oczy widoczne mimo opadających powiek – przez moment dało się w nich dojrzeć zaskoczenie i strach.
Dźwięk latawca pikującego za plecami Kuniego przypominał odgłos darcia tkaniny.
– Padnij! – Pchnął przyjaciela na ziemię i zwalił się na niego, chowając ich obu pod tarczą. – Udawaj, że jesteś żółwiem.
Rin próbował wbić się w piach pod Kunim.
– Mogłaby się ziemia pod nami rozstąpić, mielibyśmy się gdzie schować.
Wokół pagody rozprysły się kolejne krople płonącej smoły. Niektóre przykleiły się do osłony z tarcz; ukrywający się pod nią żołnierze wrzeszczeli z bólu, lecz trzymali pozycje. Dopiero gdy oficerowie wydali odpowiednie polecenie, podnieśli jednocześnie tarcze, by utworzyć skos i pozbyć się płonącej smoły, tak jak krokodyl napinający mięśnie, by strzepać z łusek nadmiar wody.
– Myślę, że jest już bezpiecznie – oznajmił Kuni. Odsunął tarczę i sturlał się z przyjaciela.
Rin powoli się podniósł i usiadł, patrząc na Kuniego nierozumnym wzrokiem. Ten tarzał się, jakby zamiast piachu na drodze leżał śnieg. „Jak on może w takiej chwili myśleć o zabawie?”
Wtedy zauważył dym unoszący się z ubrań przyjaciela. Wrzasnął i podbiegł, żeby pomóc zdusić płomienie, okładając obszerne szaty Kuniego swoimi długimi rękawami.
– Dzięki, Rin – powiedział Kuni. Usiadł i spróbował się uśmiechnąć, jednak potrafił się tylko skrzywić.
Rin przyjrzał się towarzyszowi: kilka kropli płonącej smoły wylądowało na jego plecach. Przez dymiące dziury w materiale Rin dostrzegał poparzoną i ociekającą krwią skórę.
– Bogowie! Boli?
– Tylko trochę – odparł Kuni.
– Gdybyś na mnie nie leżał… – Rin przełknął głośno ślinę. – Kuni Garu, jesteś prawdziwym przyjacielem.
– E tam, daj spokój – rzekł Kuni. – Jak mówił mędrzec Kon Fiji: „Człowiek zawsze powinien… au!… być gotowy wbić sobie nóż między żebra, jeśli to miałoby pomóc przyjacielowi”. – Starał się mówić pewnym głosem, jednak ból ściskał mu gardło. – Widzisz, mistrz Loing jednak czegoś mnie nauczył.
– I właśnie to zapamiętałeś? Bo tego wcale nie powiedział Kon Fiji. Cytujesz bandytę, który występował przeciwko niemu.
– Kto mówi, że bandyci nie mogą mieć żadnych zalet…
Przerwał im łopot skrzydeł. Chłopcy podnieśli wzrok. Powoli i z gracją, niczym albatros nad taflą morza, lotniarz zamachał skrzydłami, wzniósł się i obrócił, zataczając duże koło, a potem zaczął po raz trzeci szturmować pagodę tronową. Teraz jednak zamachowiec był już wyraźnie zmęczony i nie potrafił unieść się dość wysoko. Latawiec znajdował się bardzo blisko ziemi.
Kilku łuczników zdołało wybić dziury w skrzydłach, parę strzał dopadło nawet samego mężczyznę, chociaż zbroja z grubej skóry musiała być czymś wzmacniana, ponieważ groty tylko na krótką chwilę wbijały się, by zaraz odpaść.
I znowu zamachowiec złożył skrzydła, by przyśpieszyć i zapikować w stronę pagody niczym zimorodek.
Łucznicy nie zaprzestali ostrzału, jednak asasyn ignorował grad strzał i trzymał kurs. Płonące pociski wylądowały na ścianach pagody. W ciągu kilku sekund konstrukcja z jedwabiu i bambusa stanęła w płomieniach.
Zamiast znowu szturmować, lotniarz zwrócił swój latawiec na południe, z dala od parady, a potem zebrał resztki sił i spróbował wznieść się jak najwyżej.
– Leci w stronę Zudi – oznajmił Rin. – Myślisz, że pomógł mu ktoś, kogo znamy?
Kuni pokręcił głową. Kiedy latawiec przeleciał bezpośrednio nad ich głowami, na chwilę zasłonił oślepiające światło słońca. Wtedy zobaczył, że zamachowiec jest młody, niespełna trzydziestoletni. Miał ciemną skórę i długie członki typowe dla ludzi Haanu, ludzi z północy. Na ułamek sekundy mężczyzna spuścił wzrok i wtedy ich spojrzenia się spotkały, a serce Kuniego zabiło szybciej na widok gorączkowej pasji i poczucia celu, jakie dojrzał w zielonych oczach nieznajomego.
– On sprawił, że cesarz poczuł strach – powiedział Kuni, jakby do siebie. – Cesarz okazał się tylko człowiekiem. – Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
Zanim Rin zdążył znowu uciszyć przyjaciela, przysłonił ich ogromny, czarny cień. Chłopcy podnieśli wzrok i zobaczyli jeszcze jeden powód do ucieczki lotniarza.
Nad ich głowami płynęło sześć wspaniałych sterowców, każdy o długości prawie stu metrów – duma cesarskiego lotnictwa. Sterowce pojawiły się już wcześniej, na samym początku parady, jednocześnie w celach zwiadowczych i prezentacyjnych. Dłuższą chwilę zajęło pilotom zawrócenie ich w stronę pagody cesarza, by przybyć z odsieczą.
Latawiec bez sznurka zdawał się coraz mniejszy i mniejszy. Sterowce pofrunęły za uciekającym asasynem; ich wielkie opierzone wiosła biły powietrze jak skrzydła grubych gęsi walczących z grawitacją. Mężczyzna był już zbyt daleko, żeby dosięgły go strzały łuczników ze sterowca i wojskowe latawce na sznurach. Zanim dotrą do Zudi, bystry asasyn zdąży wylądować i zniknąć w alejkach miasta.
***
Cesarz, skulony w cieniu bunkra z tarcz, wściekał się, ale starał się tego nie okazywać. Nie była to pierwsza próba zamachu i z pewnością nie będzie ostatnia; tylko że tym razem asasyn omal nie wypełnił swojego zadania.
Kiedy cesarz wydał rozkaz, jego głos pozostawał spokojny i beznamiętny.
– Znajdźcie tego mężczyznę. Nawet jeśli będziecie musieli rozebrać każdy dom w Zudi i spalić wszystkie posiadłości arystokracji w Haanie, przyprowadźcie go do mnie.
ROZDZIAŁ DRUGI
MATA ZYNDU
FARUN NA WYSPACH TUNOA: DZIEWIĄTY MIESIĄC
CZTERNASTEGO ROKU RZĄDÓW JEDNEGO
JASNEGO NIEBA
Niewielu domyśliłoby się, że mężczyzna górujący nad hałaśliwym tłumem na brzegu rynku miejskiego Farun był ledwie czternastoletnim chłopcem. Kłębiący się ludzie utrzymywali pełen szacunku dystans od ponaddwumetrowej, nabitej mięśniami sylwetki Maty Zyndu.
– Boją się ciebie – powiedział wuj chłopca, Phin Zyndu, z dumą w głosie. Podniósł wzrok, by popatrzeć na twarz Maty, i westchnął. – Szkoda, że twój ojciec i dziadek nie mogą cię teraz zobaczyć.
Chłopiec kiwnął głową, jednak nie odezwał się ani słowem. Patrzył na podskakujące głowy tłumu jak żuraw pośród kulików. Chociaż w Cocru najczęściej dało się zobaczyć brązowe oczy, te Maty były czarne jak węgiel, jednak w każdym znajdowały się dwie źrenice, świecące delikatnym blaskiem; ta rzadka cecha przez wielu uważana była za mityczną.
Te oczy o podwójnych źrenicach pozwalały mu widzieć ostrzej i dalej niż widziała większość ludzi, a kiedy przeczesywał wzrokiem horyzont, zatrzymał się na chwilę na smukłej wieży z ciemnego kamienia na północy, tuż za granicami miasta. Na tle rozpościerającego się nieopodal morza wyglądała jak sztylet wbity w kamienistą plażę. Mata dostrzegał wielkie, zwieńczone łukami okna tuż pod szczytem wieży, których ramy ozdobiono misternymi płaskorzeźbami przedstawiającymi Dwa Kruki, białego i czarnego, z dziobami spotykającymi się na wierzchołku łuku, by podtrzymać kamienną chryzantemę z tysiącem płatków.
Mata patrzył na główną wieżę zamku niegdyś należącego do Klanu Zyndów. W tej chwili zamek znajdował się w rękach Datuna Zatomy, dowódcy xańskiego garnizonu, który bronił Farun. Mata Zyndu z nienawiścią myślał o tym plebejuszu, nawet nie żołnierzu, lecz zwykłym skrybie, który przejął wiekowe sale zgodnie z prawem należące do jego rodu.
Zmusił myśli do powrotu do teraźniejszości. Pochylił się, żeby wyszeptać do Phina:
– Chcę podejść bliżej.
Cesarska Parada dopiero co dotarła do Tunoi od strony morza, przypłynąwszy z południowej części Wielkiej Wyspy, gdzie, jak głosiły plotki, doszło do próby zamachu na cesarza w pobliżu Zudi. Kiedy Mata i Phin ruszyli do przodu, tłum bez słowa protestu rozstępował się przed nimi jak fale przed dziobem statku.
Zatrzymali się tuż za pierwszym rzędem, a Mata ugiął kolana, żeby nie zwracać na siebie uwagi strażników cesarza.
– Już są! – krzyczał tłum, kiedy przez chmury na horyzoncie przebiły się sterowce, a w zasięgu wzroku pojawił się wierzchołek pagody tronowej.
Kiedy mieszkańcy miasta oklaskiwali piękne tancerki i wiwatowali na widok odważnych żołnierzy, Mata Zyndu wypatrywał cesarza Mapidérégo. Wreszcie będzie mógł na własne oczy zobaczyć swojego wroga.
Teraz na szczycie pagody stali żołnierze, zbici w ciasny krąg, z wyciągniętymi mieczami, z napiętymi łukami. Cesarz siedział na środku, a widzowie mogli jedynie od czasu do czasu dostrzec przelotnie jego twarz.
Mata wyobrażał sobie, że cesarz z wiekiem stawał się coraz bardziej miękki i obrastał w tłuszcz, jednak zamiast tego przez ścianę żołnierzy, niczym przez woal, zobaczył wychudłą sylwetkę z zimnymi, pozbawionymi wyrazu oczami. „Jakże samotny jest, wysoko w swej niezrównanej chwale. I jak przerażony”.
Phin i Mata popatrzyli po sobie. Każdy dostrzegł w oczach drugiego tę samą mieszankę smutku i żarliwej nienawiści. Phin nie musiał nic mówić. Mata każdego dnia swojego życia słyszał z ust wuja te same słowa: „Nie zapominaj”.
W czasach, kiedy cesarz Mapidéré był jedynie młodym królem Xany i wysłał swoją armię, by na lądzie, na morzu i w powietrzu rozgromić słabnące siły Sześciu Królestw, jeden człowiek stanął mu na drodze: Dazu Zyndu, książę Tunoi i marszałek Cocru.
Zyndu pochodzili z długiej linii wspaniałych cocruskich generałów. Jednak Dazu jako młody mężczyzna był mizerny i chorowity. Jego ojciec i dziadek postanowili wysłać go na północ, z dala od rodzinnego lenna na wyspach Tunoa, żeby wyszkolił się pod okiem legendarnego mistrza miecza, Médo, na mglistych wyspach zwanych Jajami Jedwabnika, na drugim końcu Dary.
Mistrz Médo spojrzał tylko raz na Dazu i powiedział:
– Jestem zbyt stary, a ty zbyt młody. Ostatniego ucznia szkoliłem wiele lat temu. Zostaw mnie w spokoju.
Jednak Dazu nie odszedł. Klęczał przed domem mistrza przez dziesięć dni i dziesięć nocy, odmawiając jedzenia i napitku, pozostając jedynie przy deszczówce. Jedenastego dnia Dazu padł na ziemię, a Médo poruszyła wytrwałość chłopca i zgodził się przyjąć go na ucznia.
Jednak zamiast nauczyć go walki mieczem, Médo wykorzystywał Dazu jedynie do pomocy przy hodowli małego stada bydła. Chłopak nie narzekał. Chodził za zwierzętami po zimnych i skalistych górach, wypatrując wilków ukrytych we mgle, a w nocy wsłuchiwał się w krowie muczenie.
Kiedy na wiosnę urodziło się nowe cielę, Médo, żeby młode nie pokaleczyło sobie nóżek o ostre kamienie, kazał Dazu każdego dnia przynosić zwierzę do domu, by mógł je zważyć. To zadanie wymagało przejścia wielu kilometrów. Z początku podróż była łatwa, jednak z czasem cielę nabierało coraz większej masy i noszenie go stało się trudne.
– Cielę może już chodzić samodzielnie – powiedział Dazu. – Ani trochę się nie potyka.
– Ale kazałem ci je przynosić – zauważył mistrz. – Pierwszą rzeczą, której nauczyć się musi żołnierz, jest wykonywanie rozkazów.
Każdego dnia cielę robiło się odrobinę cięższe i każdego dnia Dazu miał odrobinę trudniejsze zadanie. Czasami upadał, wyczerpany, kiedy wreszcie udawało mu się dotrzeć na farmę, a wtedy zwierzę wypadało mu z rąk i z radością szło samo, rozciągając obolałe mięśnie.
Kiedy znowu nadeszła zima, Médo podał uczniowi drewniany miecz i kazał mu uderzyć w manekin do ćwiczeń – najmocniej, jak tylko potrafi. Dazu spojrzał z pogardą na prymitywną broń bez zaostrzonej krawędzi, ale wykonał polecenie.
Drewniany manekin rozpadł się na dwie części, przecięty równo w połowie. Dazu spojrzał z niedowierzaniem na miecz trzymany w ręku.
– To nie zasługa miecza – zauważył mistrz. – Przyglądałeś się sobie ostatnio? – Pociągnął chłopaka w stronę świeżo wypolerowanej tarczy.
Młodzieniec ledwo potrafił rozpoznać swoje odbicie. Jego ramiona wypełniały całą szerokość lustra. Jego ręce i nogi były dwa razy grubsze, niż zapamiętał, a klatka piersiowa odznaczała się nad wąską talią.
– Wspaniały wojownik nie zawierza swojej broni, lecz sobie. Kiedy posiądziesz prawdziwą siłę, możesz zadać śmiertelny cios nawet wtedy, gdy dzierżysz źdźbło trawy. Teraz wreszcie jesteś gotów, żeby się u mnie uczyć. Jednak najpierw idź podziękować cielęciu, że uczyniło cię silnym.
***
Dazu Zyndu nie miał sobie równych na polu walki. Kiedy armie innych królestw Tiro poddawały się zażartym hordom Xany, mężowie z Cocru, prowadzeni przez księcia Zyndu, powstrzymywali ataki Xany jak tama powstrzymuje kotłujące się fale powodzi.
Ponieważ wojsko Xany miało przewagę liczebną, książę Zyndu umieścił swoich żołnierzy w strategicznie ulokowanych fortach i miasteczkach garnizonowych na całym Cocru. Za każdym razem, kiedy Xana napadała na jego ziemie, kazał swoim ludziom ignorować szyderstwa ze strony wrogich dowódców i pozostawać za murami jak żółw w skorupie.
Kiedy jednak armia Xany próbowała obejść te doskonale chronione forty i miasta, obrońcy wychodzili ze swoich fortec niczym węgorze wypływające z sekretnych kryjówek i atakowali zaciekle od tyłu, odcinając posiłki wrogiego wojska. Chociaż Gotha Tonyeti, wspaniały generał Xany, miał do dyspozycji znacznie więcej ludzi i lepszy rynsztunek niż książę Zyndu, ugrzązł jak w bagnie, zablokowany przez taktykę Zyndu, i nie mógł iść dalej.
Tonyeti nazwał Zyndu „Brodatym Żółwiem”, chcąc go obrazić, jednak Dazu zaśmiał się i przyjął przydomek z dumą jak odznakę.
Nie mogąc pokonać wroga w walce, Tonyeti postanowił uciec się do podstępu. Rozpuścił plotki po całej Çaruzy, stolicy Cocru, na temat ambicji księcia Zyndu.
– Dlaczego książę Zyndu nie zaatakuje Xany, zamiast chować się za kamiennymi murami? – szeptali ludzie jeden do drugiego. – Armia Xany wyraźnie nie może równać się sile Cocru, a jednak książę się waha i pozwala najeźdźcom okupować nasze pola. Może książę w tajemnicy zawarł porozumienie z Gothą Tonyetim, a generał tylko udaje atak? Czy to możliwe, by spiskowali przeciwko królowi, by obsadzić na tronie księcia Zyndu?
Król Cocru zrobił się podejrzliwy i rozkazał księciu opuścić pozycje obronne i stanąć przeciwko generałowi Tonyeti na polu walki.
– Popełnilibyśmy w ten sposób błąd – próbował wyjaśnić książę Zyndu, jednak jego argumenty tylko utwierdziły króla w podejrzeniach.
Książę Zyndu nie miał innego wyjścia, jak przywdziać zbroję i poprowadzić atak. Siły Xany zdawały się topnieć w obliczu mężnych wojowników Cocru. Wojsko generała Tonyeti wycofywało się coraz dalej i dalej, aż w końcu w jego szeregi wdarł się zupełny chaos.
Książę podążył za pokonanym Tonyetiego do głębokiej doliny, gdzie generał zniknął w ciemnym lesie. Nagle z boków nadeszły nowe siły Xany, pięć razy liczniejsze niż żołnierze towarzyszący Zyndu, i otoczyły ich, odcinając drogę ucieczki. Zyndu zrozumiał wtedy, że padł ofiarą podstępu, i mógł już tylko się poddać.
Dazu Zyndu wynegocjował bezpieczeństwo swoich ludzi, przekonując zwycięzcę, by uznano ich za jeńców wojennych, a potem odebrał sobie życie, nie mogąc znieść hańby kapitulacji. Gotha Tonyeti nie dotrzymał obietnicy i żywcem pogrzebał wszystkich żołnierzy Cocru.
Çaruza upadła trzy dni później.
Mapidéré postanowił, że uczyni z klanu Zyndów przykład dla innych rodów, karząc ich za tak długie opieranie się. Każdy mężczyzna z co najmniej trzecim stopniem spokrewnienia został zgładzony, a wszystkie kobiety sprzedane do domów indygo. Najstarszy syn Dazu Zyndu, Shiru, został żywcem obdarty ze skóry w Çaruzie, podczas gdy ludzie Tonyetiego zmusili mieszkańców, by na to patrzyli, a następnie zjedli kawałki ciała ofiary i tym samym potwierdzili swoją lojalność wobec Xany. Córka Dazu, Soto, zabarykadowała się razem ze służbą w ich wiejskiej posiadłości i podpaliła ją, by uniknąć znacznie gorszego losu. Płomienie buchały przez cztery dni i noce, jakby bogini Kana jej pożałowała, z ognia zaś bił taki żar, że kości Soto nie udało się odnaleźć w zgliszczach.
Najmłodszy syn Dazu, trzynastoletni Phin, unikał pojmania przez wiele dni, chowając się w labiryncie skąpanych w mroku zakamarków i tuneli w piwnicach rodzinnego zamku. W końcu jednak ludzie Tonyetiego złapali go, gdy próbował wślizgnąć się do kuchni po łyk wody. Żołnierze zaprowadzili młodego chłopaka przed oblicze generała.
Ten spojrzał na klęczącego dzieciaka, który trząsł się i pociągał nosem ze strachu, a potem się roześmiał.
– Wstydem byłoby cię zabić – powiedział donośnym głosem. – Chowasz się jak królik zamiast walczyć jak wilk. I jak miałbyś teraz spojrzeć w oczy ojcu i bratu? Nie masz nawet jednej dziesiątej odwagi swojej siostry. Potraktuję cię tak, jak niemowlę twojego brata, bo niczym się od niego nie różnisz.
Wbrew rozkazom Mapidérégo Tonyeti oszczędził życie niedawno urodzonego syna Shiru.
– Arystokracja musi się zachowywać lepiej niż plebs – oznajmił – nawet w czasie wojny.
I tak żołnierze Tonyetiego wypuścili Phina, a zhańbiony chłopiec opuścił zamek rodowy na chwiejnych nogach, niosąc jedynie maleńkiego syna zmarłego brata, Matę. Pozbawiony tytułu, domu i rodziny, pożegnawszy na zawsze beztroskie życie i bogactwo, cóż miał uczynić?
Za zewnętrzną bramą zamku podniósł z ziemi czerwoną flagę: nadpaloną, brudną, jednak z wciąż widocznym haftem złotej chryzantemy, emblematu klanu Zyndów. Owinął w nią Matę, dając mu nikłą ochronę przed zimowym powietrzem, a potem okrył twarz dziecka rogiem materiału.
Mały Mata zamrugał, a w każdym jego oku dało się dostrzec dwie źrenice, dające słaby blask.
Phin wciągnął głośno powietrze. Dawno temu mówiło się, że ludzie z podwójnymi źrenicami cieszą się szczególną atencją bogów. Wiele dzieci obdarzonych tym defektem nie widziało od urodzenia. Phin sam jeszcze był dzieckiem, więc nie przejmował się za bardzo świeżo narodzonym bratankiem. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Mata miał takie oczy.
Poruszył ręką przed twarzą niemowlęcia, nie wiedząc, czy jest ślepe. Oczy Maty nie poruszyły się, jednak maluch odwrócił główkę i ich spojrzenia się spotkały.
Czując wyraźną ulgę, Phin przycisnął dziecko do piersi, do swojego walącego jak młotem serca, a po chwili uronił łzę, gorącą jak kropla krwi, która spadła na twarz Maty. Niemowlę się rozpłakało.
Phin pochylił się i dotknął jego czoła. Ten gest uspokoił malucha. Chłopiec wyszeptał:
– Jesteśmy zdani tylko na siebie. Nie pozwól, żeby krzywda wyrządzona naszej rodzinie popadła w zapomnienie. Nie zapominaj.
Dziecko zdawało się rozumieć. Z trudem uwolniło maleńkie rączki z flagi, którą zostało obleczone, a potem uniosło je w stronę Phina, zaciskając piąstki.
Phin podniósł głowę i roześmiał się pośród płatków śniegu padających z nieba. Ostrożnie zakrył materiałem twarz dziecka i odszedł, zostawiając zamek za sobą.
***
Kiedy Mata popadał w głębokie zamyślenie, marszczył czoło. Phinowi przypominał wtedy Dazu Zyndu. Uśmiech Maty był repliką uśmiechu Soto, zmarłej siostry Phina, z chwil, gdy jako dziecko biegała po ogrodzie. Z kolei gdy Mata spał, jego twarz przybierała ten sam spokojny wyraz co u starszego brata Phina, Shiru, który zawsze mu powtarzał, by był bardziej cierpliwy.
Patrząc na Matę, Phin rozumiał, dlaczego go oszczędzono. Chłopiec był ostatnim i najjaśniejszym kwiatem chryzantemy na samym czubku szlachetnego drzewa utworzonego przez wiele pokoleń rodu Zyndów. Phin przysięgał przed Kaną i Rapą, bliźniaczymi boginiami Cocru, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by pielęgnować i chronić Matę.
I uczyni swe serce zimnym, a krew gorącą, by były jak lodowata Rapa i żarliwa Kana. Dla dobra Maty nauczy się być twardym i ostrym tam, gdzie był miękki i gładki. Dla zemsty nawet królik może się nauczyć bycia wilkiem.
Phin musiał polegać na okazjonalnych darach od rodzin lojalistów, którzy sympatyzowali z klanem Zyndu, aż do dnia, kiedy zabił dwóch złodziei i zabrał ich mienie, a potem zainwestował je i kupił małą farmę pod Farun. Właśnie tam nauczył małego Matę łowić ryby, polować i walczyć na miecze. Sam zaś posiadł te umiejętności za pomocą trudnej i wyczerpującej metody prób i błędów: kiedy pierwszy raz zabił jelenia, zwymiotował na widok krwi; kiedy pierwszy raz zrobił zamach mieczem, omal nie odciął sobie stopy. Przeklinał sam siebie raz za razem za to, że tak niewiele wymagał od siebie w poprzednim, łatwiejszym życiu i niczego pożytecznego się nie nauczył.
Ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności sprawił, że w wieku dwudziestu pięciu lat był już siwy. Nocami, kiedy jego bratanek już spał, często przesiadywał samotnie przed chatką. Nawiedzany przez wspomnienia o swojej słabości sprzed lat, wciąż się zastanawiał, czy robi wystarczająco wiele i czy w ogóle jest w stanie zrobić wystarczająco wiele, żeby skierować Matę na właściwą ścieżkę, żeby przekazać mu odwagę i siłę, a w szczególności pragnienie chwały, jakie właściwe były jego rodowi.
Dazu i Shiru nie chcieli, by delikatny Phin kroczył drogą wojny. Pozwalali mu cieszyć się miłością do literatury i sztuki. I gdzie go to zaprowadziło? W chwili, gdy rodzina go potrzebowała, Phin pozostawał bezsilny, był tchórzem, który zhańbił swój ród.
Dlatego schował głęboko wspomnienia miłych słów Shiro i łagodności Dazu. Zamiast tego dał Macie dzieciństwo, którego, jak sobie wyobrażał, chcieliby dla niego bliscy. Za każdym razem, gdy Mata – jak to dziecko – robił sobie krzywdę, Phin zmuszał się, by nie pocieszać chłopca, dopóki ten nie zrozumiał, że płacz jest bezużyteczny. Za każdym razem, gdy Mata wdawał się w bójkę z innym chłopcem z miasteczka, Phin upierał się, by Mata walczył, dopóki nie wygra. Nie tolerował najmniejszych przejawów słabości i nauczył bratanka traktować wszelkie konflikty jako szansę na sprawdzenie samego siebie.
Przez lata z natury dobre serce Phina tak mocno przesiąkło rolami, które sobie narzucił, że nie potrafił już wskazać miejsca, w którym kończyła się legenda rodziny Zyndów, a zaczynało jego własne życie.
Jednak pewnego razu, kiedy pięcioletniego Matę zmogła choroba tak poważna, że mógł umrzeć, malec zdołał znaleźć pęknięcie w twardej skorupie wuja.
Mata obudził się z maligny i zobaczył, jak Phin płacze. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego i przez chwilę wydawało mu się, że nadal śni. Wuj uścisnął mocno swojego bratanka – co stanowiło dla Maty kolejny nieznany gest – i zaczął mamrotać pod nosem podziękowania dla Kany i Rapy.
– Jesteś jednym z Zyndów – powiedział, tak jak miał to w zwyczaju. – Jesteś silniejszy niż wszyscy inni. – Potem jednak dodał głosem łagodnym i obcym: – Jesteś wszystkim, co mam.
Mata nie pamiętał swoich prawdziwych rodziców, więc to Phina uważał za ojca, za swojego bohatera. To od niego nauczył się, że nazwisko Zyndu jest święte. Ich ród zrodzony był z szlachetnej krwi, chwalebnej krwi, krwi poświęconej przez bogów, krwi przelanej przez cesarza, krwi łaknącej zemsty.
Phin i Mata sprzedawali w miasteczku swoje plony i skóry upolowanych zwierząt. Phin poszukiwał mędrców, przyjaciół rodziny i znajomych, którzy przetrwali wojnę. Kilkoro z nich w tajemnicy przechowało stare księgi, zapisane logogramami spotykanymi jedynie w Cocru i zakazanymi przez cesarza, a Phin pożyczał je lub kupował i uczył Matę pisać i czytać.
Na podstawie tych książek, a także zasobów własnej pamięci Phin przekazywał bratankowi opowieści i legendy wojowniczej przeszłości Cocru i chwalebnej historii klanu Zyndów. Mata marzył o pójściu w ślady dziadka, o przejęciu dziedzictwa jego męstwa. Jadał tylko mięso i mył się jedynie w zimnej wodzie. Nie mając żadnego cielaka do noszenia, zgłaszał się na ochotnika do pomocy rybakom i każdego dnia nosił złowione przez nich ryby (zarabiając przy tym kilka drobniaków). Napełniał małe worki kamieniami i przywiązywał je do nadgarstków i kostek, żeby każdy krok wymagał od niego większego wysiłku. Jeśli do jakiegoś celu prowadziły dwie drogi, zawsze wybierał tę dłuższą i bardziej wyczerpującą. Jeśli istniały dwa sposoby wykonania jakiejś czynności, wybierał ten cięższy i bardziej mozolny. Zanim skończył dwanaście lat, był w stanie podnieść nad głowę ogromny sagan stojący przed świątynią w Farun.
Nie zostawało mu zbyt wiele czasu na zabawę, dlatego też nie miał prawdziwych przyjaciół. Dzięki staraniom wuja posiadł szlachetną i wiekową wiedzę, jednak nie przywiązywał wagi do poezji. Zamiast tego wolał książki poświęcone historii i wojskowości. Dzięki nim poznał złoty wiek, który należał już do przeszłości, i zrozumiał, że przewinienia cesarza nie ograniczały się tylko do krzywd zadanych jego rodzinie. „Podboje Mapidérégo zdegradowały same fundamenty tego świata”, powtarzał raz po raz jego wuj Phin.
Korzenie wiekowego tiryjskiego systemu przepadły w pomroce dziejów. Legenda głosiła, że Wyspy Dary zostały zasiedlone dawno temu przez lud zwący się Ano, przybyły z zatopionego kontynentu, który znajdował się daleko za morzami na zachodzie. Kiedy Ano pokonali zamieszkujących te tereny barbarzyńców, z których część doń przystała, szybko zaczęli walczyć między sobą. Ich potomkowie, w wyniku licznych wojen toczonych przez wiele pokoleń, rozdzielili się i utworzyli kilka królestw.
Niektórzy uczeni twierdzili, że dawny prawodawca Ano, wielki Aruano, ustanowił system tiryjski jako remedium na chaotyczne wojny między królestwami. Słowo tiro z klasycznego ano dosłownie oznaczało „równy, taki sam”, a najważniejszą zasadą nowego systemu było założenie, że każde królestwo Tiro jest równe wszystkim pozostałym i nie może górować nad innymi. Tylko wtedy, gdy jedno z królestw popełni grzech obrażający bogów, pozostałe mogły zjednoczyć się przeciwko niemu, a przywódca takiego tymczasowego sojuszu zyskiwał miano princepsa, pierwszego tiro pośród równych.
Siedem Królestw współistniało przez ponad tysiąc lat i gdyby nie tyran z Xany, istniałoby i kolejny tysiąc. Królowie Tiro mieli najwyższy autorytet świecki; stanowili siedem kotwic, do których przyczepionych było siedem takich samych Wielkich Łańcuchów Bytu. To oni nadawali ziemie arystokracji, której przedstawiciele dbali o zachowanie pokoju na swoich terenach i zarządzali nimi jak miniaturowymi królestwami Tiro. Każdy chłop płacił podatki i pracował dla pana, a każdy pan dla swojego pana, aż do samego króla.
Mądrość systemu Tiro najlepiej widać było w sposobie, w jaki odzwierciedlał on świat natury. W wiekowych lasach Dary każde stare drzewo, podobnie jak królestwo Tiro, rosło niezależnie od pozostałych. Żadne nie dzierżyło władzy nad innymi. A jednak każde składało się z gałęzi, a na każdej gałęzi rosły liście, z których czerpało siłę, podobnie jak każdy król czerpał siłę ze swoich arystokratów, a każdy arystokrata ze swoich chłopów. To samo dotyczyło poszczególnych Wysp Dary: w ich skład wchodziły wysepki i laguny, przylądki i zatoczki. Wzór niezależnych sfer, z których każda składała się z miniaturowych kopii, dało się odnaleźć w rafach koralowych, ławicach ryb, pływających lasach krasnorostów, kryształach minerałów, a także anatomii zwierząt.
Tak wyglądał ukryty porządek wszechświata: był niczym siatka – taka jak krzyżujące się nici materiału plecionego przez rzemieślników w Cocru – utworzona przez horyzontalne linie szacunku między równymi sobie i wertykalne linie płynących w dół zobowiązań i biegnących ku górze przyrzeczeń wierności, gdzie każdy znał swoje miejsce.
Cesarz Mapidéré wszystko to zlikwidował, zmiótł z powierzchni ziemi jak opadłe jesienne liście. Kilku arystokratów, którzy poddali się dość wcześnie, zachowało swoje nic nieznaczące już tytuły, a czasami nawet zamki i pieniądze, jednak nic poza tym. Ich ziemie nie należały już do nich, ponieważ teraz wszystkie stały się własnością Cesarstwa Xany, a więc samego cesarza. Już nie panowie na swych włościach ustanawiali własne prawa, lecz istniało jedno prawo, prawo cesarskie.
Mędrcy każdego królestwa Tiro nie pisali już swoimi własnymi logogramami i nie układali liter zyndari na swój sposób, ściśle połączony z lokalną tradycją i historią, lecz wszyscy musieli pisać tak jak w Xanie. Zniesiono odrębne systemy miar i wag, sposób oceniania i widzenia świata – teraz wszyscy musieli budować drogi tak szerokie jak odległość między kołami wozów Niepokalanego Miasta, a skrzynie musiały mieć takie wymiary, by dało się je ułożyć ciasno na łodzi płynącej z portu Kriphi, dawnej stolicy Xany.
Wszystko, co kiedyś łączyło ludzi na poziomie lokalnym, co stanowiło źródło miejscowej lojalności, zostało zastąpione przez posłuszeństwo wobec cesarza. Ukuty przez arystokrację łańcuch wierności zastąpiła cesarska piramida małostkowych biurokratów – plebejuszy, którzy ledwo znali logogramy potrzebne do zapisania ich imion i którzy musieli wszystko przekładać na zyndari. Zamiast rządzić z najlepszymi, cesarz postanowił wynieść na stanowiska ludzi łaknących władzy, chciwych, głupich i kierujących się niskimi pobudkami.
W tym nowym świecie stary, uporządkowany styl życia przestał mieć rację bytu. Nikt nie znał swojego miejsca. Plebejusze mieszkali w zamkach, a arystokracja tłoczyła się w chatkach. Cesarz Mapidéré zgrzeszył przeciwko naturze, przeciwko podwalinom samego wszechświata.
***
Kiedy parada zniknęła z pola widzenia, tłum powoli się rozszedł. Teraz ludzie musieli wrócić do trudów codziennego życia: plonów dojrzewających już do żniw, owiec domagających się jedzenia i ryb czekających na złowienie.
Jednak Mata i Phin zostali dłużej.
– Wiwatują na widok człowieka, który wymordował ich ojców i dziadków – powiedział cicho Phin, a potem splunął na ziemię.
Mata rozejrzał się po odchodzących mężczyznach i kobietach. Byli jak piasek i błoto poruszone przez wody oceanu. Gdyby zebrać do kubka trochę morskiej wody, byłaby mętna i nieprzepuszczająca światła. Jeśli jednak poczekałoby się cierpliwie, w końcu zanieczyszczenia i ziarenka piasku opadłyby na dno, gdzie ich miejsce, a czysta woda przepuściłaby światło, szlachetne i czyste.
Mata Zyndu wierzył, że jego przeznaczeniem jest przywrócić przejrzystość i porządek. Był tego pewien równie mocno jak tego, że ciężar historii ściągał wszelkie rzeczy na ich właściwe miejsca.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz