W drzwiach stał mężczyzna, właściwie chłopak, na oko dwudziestopięcioletni. Czarne kręcone włosy układały się na jego głowie niczym aureola. Uśmiechał się, ale nie był to uśmiech przyjacielski – raczej mający źródło w sarkazmie, pogardzie i absolutnej pewności siebie. Objęłam rękojeść pistoletu, palec wskazujący położyłam na spuście. Musiał myśleć, że opieram się o stół.
Cały czas patrzył na mnie z pogardliwym uśmieszkiem. Drugą ręką sięgnęłam po okulary zawieszone na dekolcie bluzki i powoli je założyłam. Na ścianie, około metr od jego głowy, pojawił się niebieskawy znak. Stuknęłam delikatnie w oprawki – znak przeskoczył i znalazł się na wysokości jego klatki piersiowej. Dotarło do mnie, że się trzęsę. W mieszkaniu nie było gorąco, a więc to strach.
- Co pan tu robi? Kim pan jest? – zapytałam.
- Nazywają mnie Silver – odpowiedział chudzielec. – Ale to ja się pytam, co pani tu robi. Chyba nie sądziła pani, że profesorka przekona nas, że kupiła tę spluwę do samoobrony. I to jeszcze z kulkami nafaszerowanymi srebrem tak sprytnie, że faktycznie – w co tylko się wyceluje, to na pewno się trafi.
Wymierzyłam w niego pistolet. Desert Eagle Action Express, kaliber pół cala, pocisk o masie dwudziestu dwóch gramów, stop srebra, cyny i chromu. Dzisiaj już wiedziałam, że te dwadzieścia dwa gramy działają. Że zabijają.
Lekceważąco pokręcił głową, ale z jego spojrzenia wywnioskowałam, że tylko udaje. Też się bał, albo przynajmniej był zdenerwowany.
- Kolejna spluwa naładowana srebrem. Pani naprawdę się nie podda. Ale i tak zaprowadzę panią do mistrza. Niech pani nie stawia oporu, to nie będzie bolało.
Pogróżki podparł kolejnym uśmiechem pełnym samouwielbienia. Frajerska czarna kurtka z wypchanymi ramionami, okucia na lamówkach i skórzane buty na grubych podeszwach. Bardzo łatwo zabić monstrum, nie ma się po tym wyrzutów sumienia.
Strzał. Trafiłam go w pierś. Huk mało co nie przebił mi bębenków, a potem w głowie odezwały się dziesiątki dzwonków. Ten pistolet rzeczywiście nie był przeznaczony do używania w zamkniętych pomieszczeniach. Chłopak jeszcze przez sekundę stał z wyrazem bólu i przerażenia na twarzy, próbował dłonią zatamować krwawienie, ale po chwili ugięły się pod nim kolana i runął na podłogę. Charczał, stękał, gruby golf momentalnie nasiąknął nienaturalnie jasną krwią. Było jej tak dużo, jakby miała zalać całą podłogę.
Przerażona wstrzymałam oddech, ale na szczęście chłopak rzęził coraz ciszej, rzucał się coraz mniej, aż w końcu znieruchomiał i krew przestała ciec. Oczy miałam we łzach, prawie nic nie widziałam. Może i był potworem, ale umieranie musiało go piekielnie boleć. Zrobiło mi się go żal. Podeszłam do niego ostrożnie. Na szczęście miałam buty na grubej podeszwie i nie bałam się, że przesiąkną krwią. Już przy nim stałam. Może powinnam strzelić jeszcze w głowę, tak na wszelki wypadek, żeby zniszczyć mózg podrasowany M-polem. Uniosłam pistolet i w tym momencie gość otworzył oczy, a podłoga osunęła mi się spod nóg.
Upadłam na plecy. Wytrącił mi broń z ręki i przeturlał się na mnie. Ścisnął mnie nogami tak mocno, że aż wrzasnęłam z bólu.
- Po tym, co zrobiłaś, nie muszę cię dostarczyć żywej – wycharczał. – Gdybym nie miał kamizelki kuloodpornej, pewnie nie wyszedłbym z tego cało. Pocisk został pod powierzchnią i udało mi się go zneutralizować.
Mimo że kosztowało mnie to cholernie dużo sił.
Powinnam była posłuchać Barby'ego, który zalecał ładowanie magazynka naprzemiennie jednym pociskiem pełnopłaszczowym i jednym ekspansywnym. Muszę nauczyć się balistyki, muszę ją zrozumieć. Nie chcę umierać przez własną głupotę.
- Zabiję cię z przyjemnością – zaśmiał się chłopak.
Dotarło do mnie, co zamierza zrobić. Zdecydował się na cios nukite, uderzenie napiętymi palcami koncentrujące całą energię w jednym punkcie. Nie udało mi się spod niego wydostać. Instynktownie wypuściłam powietrze z płuc i napięłam się, potworne uderzenie przyszpiliło mnie do podłogi, przeponę poczułam gdzieś na kręgosłupie – ale jeszcze żyłam.
- A co my tu mamy? Kamizelka kuloodporna! – dupek wyszczerzył zęby. – Przynajmniej trochę dłużej to potrwa, a ja się bardziej ubawię.
Zdążyłam już przywyknąć do bólu spowodowanego uściskiem jego nóg, a ból po uderzeniu minął. Miałam obie ręce wolne, bo właśnie zamierzył się do drugiego ciosu. Walnęłam go podstawą dłoni w podbródek. Celowałam w grdykę, ale zdążył zrobić unik. Poleciał na plecy. Wykorzystałam to i udało mi się wstać. Niestety, nie wiedziałam, gdzie leży pistolet, i zanim upłynęła sekunda, on również był na nogach.
- Dobre. Bardzo dobre – syczał, a w oczach miał wściekłość. – Rozszarpię cię na kawałki.
Wściekłość i śmierć. I zadowolenie z bólu. Widział, że zaczynam się bać, i znowu parsknął tym swoim pogardliwym śmiechem.
Nawet nie zauważyłam jego nogi, dotarło tylko do mnie, że moja głowa leci gdzieś w lewo, a reszta ciała za nią. Szczęśliwie zakończyłam lot obrotem i chciałam odbić się do kontrataku, ale on już przy mnie stał. Przed oczami błysnął mi podkuty szpic buta, blokiem krzyżowym udało mi się go odbić i zamiast w twarz dostałam w brzuch. Przeleciałam tyłem przez stół. Boże, po czymś takim nie będę mogła mieć dzieci, pomyślałam bez sensu, jakby trupy potrafiły rodzić dzieci. Chłopak przeskoczył stół, próbowałam go podciąć, kiedy lądował, ale nie trafiłam.
Podniósł mnie, głowa odskoczyło w lewo, potem w prawo i znowu w lewo.
- Jak ci się to podoba? – syknął i przyciągnął mnie bliżej. – No jak?!
Zapomniał o moich rękach, myślał, że jestem już na wpół martwa. Miał rację, ale i tak przysunęłam mu prawym sierpowym, najpierw pięścią – widziałam, jak mięśnie jego szyi rozkładają siłę uderzenia – potem łokciem.
Dołożyłam jeszcze prosto w brodę hakiem od spodu, tym, który według moich trenerów łamie kości. Jego pięść otarła się o moją skroń, nagle nic nie widziałam, ale i tak go trafiłam. Poleciał do góry i wylądował na przeciwległej ścianie. Powinien umrzeć, takie zderzenie ze ścianą złamałoby kark każdemu człowiekowi. Tylko że to nie był człowiek.
Jednym skokiem, bez uginania kolan, odbiwszy się z czubków palców, znów do mnie przypadł. Lewa, prawa, lewa, prawa, walił we mnie pięściami jak młotem pneumatycznym i milimetr po milimetrze łamał kolejne żebra.
Wiedziałam, że kiedy skończy, będę martwa. Ou-cuki?
Tak się nazywała ta prostacka technika, którą chciał mnie wykończyć? W porządku, przywalę mu jeszcze raz, ostatni raz, a potem umrę. Nie potrafiłam już ustać na nogach, tylko siła jego ciosów trzymała mnie rozpłaszczoną na ścianie. Jeszcze raz go sieknę. Zwyczajny bokserski lewy hak, który poprawię łokciem. Nie spodziewał się tego. Siła uderzenia uniosła go do góry i znowu zakończył lot na ścianie. Chyba miałam uszkodzony mózg i halucynacje. Ledwie wstał i potrząsnął głową. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
- Wybiłaś mi zęba – wycharczał. – Wyrwę ci serce.
Chciał do mnie doskoczyć. Teraz wiedziałam, że wystarczy mu lekkie wybicie ze stóp. Leciał wolno jak ptak unoszący się na prądach ciepłego powietrza, palce przybrały kształt tygrysich pazurów, którymi chciał wyszarpać mi serce. Uniosłam nogę – pomału, tak jak on, prostopadle, szpic buta nakierowałam prosto w nadlatujące cielsko, całą siłę skoncentrowałam na małej powierzchni pod dużym palcem. Nie mógł już zmienić kierunku lotu i ręka, którą postanowił wykonać blok, złamała się jak wykałaczka. Słyszałam trzask żeber, czułam rozrywane mięśnie, pękającą opłucną. Serce było sztywne, skostniałe, odporne, przez chwilę utrzymywało cały ciężar ciała, jakby chłopak chciał się na nim oprzeć, ale w końcu i ono dało za wygraną i czubek buta dotarł do kręgosłupa. Czas przyspieszył swój bieg. Stałam z jedną nogą zatopioną w jego zmasakrowanej klatce piersiowej i próbowałam złapać oddech, próbowałam wykrzesać z siebie resztki energii.
Najchętniej położyłabym się i odpoczywała, dzień, dwa, sto lat, ale po nie tak znów krótkiej strzelaninie i wrzaskach ktoś mógł zadzwonić na policję. Musiałam jeszcze raz dokładnie przeszukać mieszkanie, żeby się dowiedzieć, dlaczego dwa zwaśnione gangi potworów były nim tak zainteresowane i co właściwie robiła Franceska Saliceová dla swoich przyjaciół. Niestety, nie miałam na to ani czasu, ani siły. Zabrałam pistolet, przeszukałam trupa i znalazłam u niego drugi. Okulary leżały pod stołem. Koło notatnika przy telefonie zauważyłam karteczkę:
Moja droga, niesprzyjające okoliczności przerwały
nam rozmowę, ale jeśli będzie pani chciała coś jeszcze
omówić, proszę zadzwonić pod ten numer. I proszę uważać
na moich opiekunów. Nie przepadają za panią.
Franceska S.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz