Jak to świadczy o książce, jeśli czytelnik prawie w ogóle nie pamięta, co się w niej działo? Wydarzenia z „Domu Hadesa”, czwartego tomu serii Ricka Riordana, nie przetrwały długo w mojej głowie. Zresztą tytuł amerykańskiego pisarza nie przypadł mi do gustu, co z pewnością wpłynęło na (nie)zapamiętanie historii. W tym przypadku jestem wdzięczny za to, że autorowie przypominają zdarzenia z poprzednich części cyklu, dzięki czemu nie musiałem sobie ich powtarzać. Zatem spokojnie mogłem zasiąść do czytania „Krwi Olimpu”, bez obawy, iż coś będzie dla mnie niejasne.
Przepis Ricka Riordana na książkę o herosach jest znany każdemu wielbicielowi pisarza. Standardowo mamy ratowanie świata, przepowiednię, którą należy wypełniać co do joty, oraz datę powstania antagonistów, chcących zniszczyć wszystko na swojej drodze. Oczywiście bohaterowie, pragnąc zapobiec olbrzymiej destrukcji, muszą wykonać powierzoną im misję przed upływem wspomnianego terminu, wyznaczającego nadejście wroga. W „Krwi Olimpu” jest nim potężna Gaja. Część półbogów wyrusza powstrzymać bóstwo Ziemi przed ziszczeniem swoich planów. Pozostali podróżują z posągiem Ateny Partenos, który mają dostarczyć Grekom w celu powstrzymania ich wojny z Rzymianami.
Już pierwsze strony „Krwi Olimpu” utwierdziły mnie w przekonaniu, że Rick Riordan nie poprawił swojego warsztatu od czasu napisania „Domu Hadesa”. Później jednak, wraz z rozwojem akcji, wrażenie okazywało się coraz bardziej mylne. Owszem, historia to popis przewidywalności, patetyczności i absurdalności, lecz wymienione elementy wreszcie zostały podane w miarę akceptowalnych dawkach. Niektóre etapy misji bohaterów to wręcz powrót do jakości ze starego, dobrego Percy'ego, kiedy podróżował zaledwie w trzyosobowej drużynie (dacie wiarę?!). Szczególnie spodobał mi się epizod z bogiem medycyny, Asklepiosem, co jest zasługą udanych nawiązań do rzeczywistości z jednoczesnym nieuczynieniem opowieści naiwną oraz infantylną. Niestety nie oznacza to zupełnego braku wpadek. Dalej wrogowie są łatwo ciągnięci za język, więc chwalą się misternymi planami swoich panów na lewo i prawo, przez co książka traci na wiarygodności. Dziwi także to, że mimo niemałego wieku postaci (bagatela: niektóre żyją już kilka tysięcy lat), ich słownictwo jest proste i przypomina czasami młodzieżowy slang. Skoro przy dialogach jesteśmy – mam wrażenie, że są nadmiernie powydłużane. Powoduje to natłok informacji w trakcie rozmów. Oprócz tego humor nadal bywa żenujący, prawdopodobnie wbrew zamierzeniom autora.
Wątpliwości budzą sposoby pokonywania wrogów, ale z czasem przyzwyczaiłem się do absurdalnych i durnych pomysłów bohaterów, które Rick Riordan stara się przedstawić jako przejaw geniuszu na miarę posunięć Odyseusza. Nie tylko przepowiednie są źródłem wiedzy herosów, ale także (za) często sny. W nich – zrządzeniem losu, rzecz jasna – herosi obserwują poczynania antagonistów, którzy... Cóż. Akurat omawiają strategię działań. Do frustracji mogą przyczynić się również osobowości głównych postaci. Nieustanne zadręczanie się myślami o niepowodzeniu misji to normalny zwyczaj. Podobnie nowością nie będą twierdzenia bohaterów, że ich zasługi są małe w porównaniu do reszty ekipy. Zatem pisarz przypomina im – i nam zarazem – o chwalebnych dokonaniach. Każdy z herosów ratujących świat charakteryzuje się wiernością i oddaniem dla przyjaciół, co przy takim natłoku postaci bywa uciążliwe. Zarzut mam zresztą większy – pisarz stosuje podobne rozwiązania podczas kreacji charakterów. Ludzi, bogów i pozostałe istoty mówiące dzielimy zazwyczaj na trzy grupy. Pierwszą stanowią szlachetne i honorowe jednostki; drugą tworzą skłaniające się w stronę samolubności lub tajemniczości osoby, które jednak i tak stają po dobrej stronie... Mocy; trzecie zgrupowanie należy do antagonistów. Niby postacie różnią się szczegółami, lecz mimo to podczas czytania towarzyszy przekonanie, że podobną osobę już wcześniej spotkaliśmy na kartach książki lub w jej poprzednich tomach.
„Krew Olimpu” czyta się całkiem dobrze, nawet biorąc pod uwagę nagromadzenie wyżej wymienionych mankamentów. Szczególnie interesująco wypada wątek podróży z posągiem Ateny Partenos. Tutaj doszedłem do istotnego wniosku – postacie towarzyszące czytelnikowi od początku przygody uległy zepsuciu. Ich potencjał został wyczerpany, stały się więc monotonnymi kukiełkami spektaklu pod tytułem „Rick Riordan przedstawia”. Dlatego sytuację ratują dotychczas pomijane osoby. Stąd właśnie przygody Nica, Reyny oraz satyra Hedge'a potrafią wzbudzić zaciekawienie, a ich los nie pozostaje odbiorcy obojętny. Nico to też przykład jednej z lepszych kreacji amerykańskiego pisarza. Wyróżnia się od reszty faktem, że jego moce są ograniczone, więc nadużywanie magicznych zdolności może kosztować go życie. Tylko po co, po co, ja się pytam, uwikłano go w homoseksualny wątek? Czy teraz żadne młodzieżowe fantasy nie może się bez niego obyć?
„Krew Olimpu” to z jednej strony niezła powieść w dorobku Ricka Riordana, ponieważ amerykański pisarz wyraźnie zaczął wracać do jakości znanej z poprzednich serii. Z drugiej jednak to nadal książka nacechowana istotnymi wadami, niepozwalającymi na dobre wejść w świat bogów i herosów. Ponadto pragnąłbym wreszcie wyrwania się z ogranych schematów i rozwiązań, którymi autor zasypuje nas zdecydowanie za długo. Mam nadzieję, że następne cykle będą stanowiły przykład bogactwa wyobraźni pisarza, nie odcinania kolejnych kuponów. Potencjał na to jest, w końcu nadchodząca powieść będzie powiązana z bogami nordyckimi, a wśród nich może zobaczymy spiskującego Lokiego... Kończąc te dywagacje – czy polecam? Tylko najbardziej zagorzałym fanom Riordana. Pozostali czytelnicy mogą przejść obok „Krwi Olimpu” obojętnie.
Dziękujemy wydawnictwu Galeria Książki za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz