Fragment książki

18 minut czytania


Fragment I

Przez teren targu przechodzimy przy ogólnej obojętności i pod wrogimi spojrzeniami kilku osób. Wchodzimy teraz do niemal pustych korytarzy. Jest w nich zapach ziemi i pleśni. Myślę, że w tych lochach nosimy go na sobie wszyscy. Tyle że po pewnym czasie przywykamy do tego. Ale tu woń jest zdecydowanie silniejsza. I jest gorsze oświetlenie. Generatory nie dostarczają wystarczająco dużo prądu, aby wszędzie zachować pozory cyklu dzień – noc. Są strefy mniej ważne, jak właśnie ta, w których światła elektrycznego po prostu nie ma. Albani szpera w kieszeni kombinezonu i wyciąga latarkę. To cenny przedmiot. Nie wiedziałem nawet, że takie przetrwały. To latarka diodowa, którą ładuje się poprzez kręcenie korbką. Kiedy była nowa, zaledwie minuta obracania korbką zapewniała wiele minut światła. Teraz kardynał musi ładować ją bez przerwy, żeby świeciła. Ale i tak jest nadzwyczajną rzeczą, a wiązka światła, jaką emituje, jest czymś nad wyraz pożądanym, bo miejscami oświetla przerażające przedmioty: grymas bezzębnej czaszki albo stos kości udowych i piszczeli w innej ściennej wnęce. Pajęczyny zwisające z góry jak całuny. Prawdziwy tunel grozy. Chwilami moja dłoń muska w ciemności coś, co się rusza. Szczur albo coś innego. Mówią, że są w ciemności rzeczy o wiele gorsze od szczurów.

– Okolica do wykorzystania. Pewnego dnia stanie się przedmiotem spekulacji budowlanej. Jak mówią specjaliści od nieruchomości, „ma duży potencjał”.

Nie wiem, czy kardynał żartuje, czy mówi serio. Tak jak nie umiem powiedzieć, ile uszliśmy – może ze dwie mile – od jednego do drugiego poziomu krypt, zanim dotarliśmy do czegoś, co wydaje się wyspą światła: do pomieszczenia oświetlonego lampami naftowymi.

Kardynał przestaje ładować latarkę.

– Proszę wybaczyć, jeśli będą się zachowywać nieco… gburowato. To żołnierze. Dobre maniery nie są ich mocną stroną. Co ojciec wie o świecie zewnętrznym?

– Bardzo niewiele. Tyle, ile można usłyszeć od zwiadowców.

– Ludzie, których zaraz spotkamy wiedzą o tym wszystko. A przynajmniej tyle, ile trzeba, żeby przetrwać. Są najlepszą eskortą, jaką mogłem ojcu znaleźć. Zapraszam.

Żaden z mężczyzn w pokoju nie zdradza oznak zainteresowania, kiedy wchodzimy.

Pokój jest mały i zatłoczony. Oświetlają go tylko dwie lampy i jakiś tuzin mdłych świec. Mężczyźni w półmroku wyglądają jak woskowe posągi.

Albani uśmiecha się, unosząc wyniośle swoje otyłe ciało wśród tych chudych jak szakale, jak bezpańskie psy mężczyzn. Idę za nim, lustrując dyskretnie twarze żołnierzy, ich sposób poruszania się, niezwykle powolny, jakby każdy gest, każdy najmniejszy ruch musiał być starannie wyważony.

Jest ich sześciu. Różnego wzrostu, ubranych w mundury polowe o rozmaitych kombinacjach barw. Bez trudu rozpoznaję ich dowódcę. Tylko on stoi, a od pozostałych jakby biegły ku niemu proste linie – uwagi i szacunku.

– Kapitan Marc Durand – szepcze Albani, przestawiając nas sobie. – Ojciec John Daniels, z Kongregacji Nauki Wiary.

W oczach Duranda widać rozbawienie. Ale usta pozostają zaciśnięte w cienką aseptyczną fałdę. Jest smukły niczym chart, ma koło pięćdziesiątki. Przypomina mi kogoś, jakąś postać z przeszłości, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska. Robi krok w przód, wyciąga do mnie rękę i chwyta moją dłoń w mocnym, suchym uścisku.

– Jak pan sobie radzi z bronią? – pyta bez zbędnych wstępów.

– Używałem jej, kiedy byłem chłopcem.

– To musiał upłynąć szmat czasu, tak na oko.

– Koło trzydziestu lat.

Mężczyzna siedzący u boku Duranda uśmiecha się kpiąco, kiwając głową.

To niski, krępy typ, z blizną na ogolonej głowie i dystynkcjami sierżanta na kurtce.

Durand klepie go w ramię.

– Pauli, pożycz swój pistolet ojcu Johnowi.

Sierżant wyciąga pistolet z kabury i podaje mi go, ciągle tak samo uśmiechnięty.

– Z czego pan strzelał, kiedy był pan chłopcem?

– O, z wielu rzeczy. Karabiny, pistolety. Karabiny maszynowe, karabiny snajperskie, miotacze ognia, dezintegratory, taktyczne bomby atomowe…

Kapitan patrzy na mnie jakbym bredził.

– Paralizatory plazmowe, katapulty, łuk walijski, gladius, działo cząsteczkowe…

– Ejże, ejże. Chwila. O czym ojciec mówi?

– O moim jedynym doświadczeniu z bronią. W grach komputerowych i Playstation.

Kapitan Durand kręci głową.

Sierżant drapie się w podbródek.

– Coś mi się zdaje, że to się nie liczy. Naprawdę nigdy pan nie strzelał? Mam na myśli prawdziwy pistolet.

– Nie. Ani razu.

Sierżant odwraca się do swojego przełożonego i mówi do niego po francusku tak szybko, że z trudem udaje mi się wychwycić słowa problem i amunicja.

Durand wyciąga mi pistolet z dłoni.

– Wie ojciec, co znaczy wyjść stąd na zewnątrz, gdy nie umie się strzelać? To znaczy mieć takie szanse na przeżycie, jak płatek śniegu w piekle.

– Sądziłem, że strzelaniem zajmiecie się wy.

Durand przygląda mi się surowo.

– W tej misji każdy musi być w stanie radzić sobie sam. Nie ma miejsca na bezwładne ciężary. Więc każdy musi umieć się obronić. W przeciwnym razie wystawia na niebezpieczeństwo nie tylko siebie samego, ale całą ekspedycję. Jasne?

Potakuję.

Durand przyjmuje to skinieniem głowy.

– Bon. Szkolenie teoretyczne możemy sobie darować. Amunicji nie ma w nadmiarze. Szkolenie praktyczne natomiast odbędzie się na miejscu. O ile będzie konieczne. Ale obawiam się, że będzie. A w zasadzie szkolenie teoretyczne zrobię natychmiast. Pierwsza i ostatnia lekcja… W mojej drużynie zasady są dwie: jeden strzał, jeden trup.

Patrzę na niego.

– To jedna zasada – mówię. – A druga?

– Druga zawiera się w pierwszej: nie tolerujemy marnotrawstwa amunicji.

Kardynał Albani odchrząkuje.

– Byłby pan uprzejmy przedstawić ojcu Johnowi pozostałych członków drużyny, kapitanie?

Durand wskazuje na krępego typa u swego boku.

– Sierżant Paul Wenzel, zwany „Pauli”. Specjalista od technik destrukcji. Oczywiście, w tej dziedzinie pozostanie zawsze numerem dwa. Nikt nie jest lepszy niż generał Fubard.

– Fubard?

Durand uśmiecha się.

– Gra słów. FUBAR Day. Czy pan wie, co to jest sytuacja FUBAR, ojcze Daniels?

– Przyznaję się do niewiedzy.

– W amerykańskim żargonie wojskowym trudne sytuacje są… były… określane skrótami SNAFU, TARFU i FUBAR, w zależności od wagi ich znaczenia. SNAFU tworzą inicjały słów Situation Normal, All Fucked Up, czyli „sytuacja normalna, wszystko spieprzone”, TARFU bierze się od Things Are Really Fucked Up, czyli „wszystko naprawdę spieprzone”. Akronim FUBAR oznacza sytuację najgorszą: Fucked Up Beyond All Recognition, co znaczy „spieprzone ponad wszelkie pojęcie”. A oznacza to sytuację tak fatalną, że lepiej zrównać wszystko z ziemią i zacząć od początku. FUBAR Day…

– To, co my nazywamy Wielką Zagładą.

– Właśnie, wy.

Durand daje znak głową dwu ludziom siedzącym po jego prawej stronie. Chudszy czyści sobie paznokcie nożem do rzucania. Drugi obserwuje mnie niezwykle białymi oczami osadzonymi w twarzy czarnej jak heban.

– Ten biały to Yegor Bitka, nasz spec od komunikacji, między innymi. W rzeczywistości fachman od komunikacji tam, na górze, jest potrzebny jak szklanka w piekle. Radio to zbędny ciężar. Ale tradycji musi stać się zadość, więc nosimy ze sobą radio, które nie zdaje się na nic. Ten Murzyn to kapral Marcel Diop. Ekspert od wszystkiego. Do tego wielki upierdliwiec.

Słowo „Murzyn” w jego ustach nie brzmi napastliwie.

Obaj żołnierze wykonują coś na kształt lekkiego ukłonu. Ukłon Diopa wygląda na szczery, Bitki zaś – na ironiczny.

– Bitka to serbskie nazwisko? – pytam.

Nie odpowiada. Jest bladym blondynem, a mięśnie jego szyi są napięte jak lina cumownicza.

– Bitka w serbsko-chorwackim znaczy „bójka” – mówię.

– Ach tak? A Diop? Diop też coś znaczy? – rzuca sarkastycznie. – I tego się dowiem?

Nie odpowiadam.

– Ci dwaj dżentelmeni – ciągnie kapitan Durand – to żołnierz Guido Greppi i kapral Marco Rossi.

Obaj są młodzi. Z pewnością urodzili się po wojnie.

– Myślałem, że Gwardia Szwajcarska jest, no… szwajcarska – mówię.

– Kiedyś tak. Teraz poszukiwanie kadr na tę odległość jest, jakby to powiedzieć, dość złożone. A i tak jesteśmy międzynarodowi. Jak sam Kościół, zresztą. Daniels to nie jest zapewne włoskie nazwisko.

– Urodziłem się w Ameryce. W Bostonie.


Fragment II

Opowiem ci coś, księże.

To moja historia, ale mogłaby się przytrafić każdemu.

No, może z wyłączeniem paru drobnych szczegółów.

Tego dnia, kiedy świat się skończył, większość ludzi miała szczęście, bo umarła w domu. Ściskając dłoń żony, syna albo w objęciach przyjaciół. Ktoś pewnie zginął kochając się. Mówią, że syreny zawyły z pięciominutowym wyprzedzeniem. Co możesz zrobić w ciągu tych ostatnich pięciu minut, kiedy świat właśnie ma się skończyć?

Ktoś może opróżnił butelkę, którą trzymał od dawna na jakąś specjalną okazję. Ktoś może pośmiał się, tak jak ja przed chwilą. Jak wariat. Inni być może powiedzieli sobie: "a do diabła z tym wszystkim". I może poszli do łóżka z tym, kto był pod ręką. Inni pewnie próbowali się ratować. A niejeden z nich wiedział już przecież, że wszystko to na próżno.

To musiało być najintensywniej przeżyte pięć minut w historii ludzkości.

Wszystko na nic.

Ale przynajmniej w dużej część ludzie umierali u boku tych, których kochali. I w swoich domach.

Niektórzy z nas nie mieli jednak tego szczęścia.

Mówią, że z nieba spadały samoloty, dziesiątki, setki samolotów. Wszystkie, które były w powietrzu, kiedy eksplodowały bomby.

Deszcz samolotów.

W porównaniu z atomowymi wybuchami, drobne ukąszenia owadów na skórze Ziemi. Najbardziej niewiarygodny pokaz sztucznych ogni, jakie ludzkość kiedykolwiek sobie zafundowała. Oczywiście, nikt z nas naprawdę nie mógł tego zobaczyć. Możemy to sobie jedynie wyobrazić. Tych, którzy to zobaczyli, już tu nie ma, nie mogą nic opowiedzieć.

Zastanawiam się, jakie to było wrażenie, zobaczyć FUBARD z zewnątrz.

Pewnie tylko astronauci ze stacji orbitalnej mogliby nam o tym opowiedzieć.

Ale pewnie już dawno nie żyją.

Kto to wie? Tyle że chociaż oni mieli to jedno jedyne szczęście. Od jak dawna nie oglądamy już gwiazd? A oni widzieli je do końca. Widzieli gwiazdy, i Ziemię płonącą niczym ognisko. Widzieli, jak nad naszymi miastami wznosi się dym i przykrywa Ziemię niczym całun.

W dniu, w którym świat się skończył, byłem akurat w Muzeach Watykańskich. Nie było prawie nikogo. Jaki spokój! Próbowałem tam pójść przy okazji każdej z wizyt w Rzymie, ale nie mogłem znieść tego hałaśliwego, niepoważnego tłumu tłoczącego się w salach. Strzelające migawki aparatów fotograficznych, tysiące identycznych zdjęć tego samego obrazu, których nigdy nikt nie wywoła.

Ale tamtego dnia Muzea były puste. Stałem sam przed kasami biletowymi, czekając na otwarcie. Personel jak zwykle stawił się do pracy. Jakby to był normalny dzień. Zapłaciłem za bilet. Kiedyś coś takiego mógłbym sprzedać na… no jak się nazywały te internetowe aukcje? O, właśnie: na eBayu. Ostatni bilet wstępu do Muzeów Watykańskich…

To była prawdziwa przyjemność, ale i duże wrażenie, spacerować tymi korytarzami w otoczeniu piękna minionych tysiącleci, piękna, które miałem tylko dla siebie. Pamiętam, że próbowałem się dodzwonić do mojej żony w Genewie, żeby jej opowiedzieć o tym dziwnym doświadczeniu. Ale linie były przeciążone. Ludzie próbowali łączyć się z innymi ludźmi i w ten sposób uniemożliwiali w ogóle komunikację…

Więc zarzuciłem pomysł. Gdybym był uparty, może prędzej czy później zdołałbym się dodzwonić i porozmawiać z Chantal. Spytałbym o dzieci… Może nawet o psa…

Ale…

Ale póki co, chodziłem dalej po pustych salach, ciesząc się ciszą i przestrzenią. W świetle poranka marmur posągów i farby obrazów lśniły niczym klejnoty.

Chodziłem tak godzinami. Aż doszedłem do Kaplicy Sykstyńskiej.

To było nowe doświadczenie. Jakbym ją zobaczył po raz pierwszy.

Byłem sam, pod sklepieniem całym we freskach Michała Anioła. Barwy Sądu Ostatecznego na ścianie w głębi wydawały się jak nowe.

Jaka subtelna ironia, siedzieć pod Sądem Ostatecznym w dniu, w którym świat miał się właśnie skończyć…

Byłem tam przynajmniej godzinę. Siedziałem na środku i patrzyłem na Sąd.

Potem położyłem się, jak w parku. Zwinąłem marynarkę i zrobiłem z niej poduszkę. Wyciągnąłem się na posadzce, która była świadkiem wielowiekowej historii, mszy celebrowanych przez papieży, konklawe…

Moje spojrzenie skupiło się na jednej scenie tego gigantycznego arcydzieła. Na stworzeniu Adama. Bóg wyciąga palec wskazujący w kierunku pierwszego człowieka, a Adam podaje dłoń, by dać się wyciągnąć z błota.

Pogrążyłem się w tym do tego stopnia, że w pewnej chwili wydało mi się, że moje ciało odrywa się od Ziemi i lewituje w stronę Boga. Oczywiście, wiedziałem, co się dzieje na świecie. Nawet w najbardziej tradycyjnych dziennikach na pierwszych stronach straszyły wielkie tytuły. A programy telewizyjne zmieniły się w jeden niekończący się dziennik telewizyjny.

Byłem tam od kilku godzin, minęło już pewnie południe, kiedy z moich snów z otwartymi oczami wyrwał mnie jakiś głos.

"Proszę pana, nie może się pan kłaść na środku Kaplicy."

Popatrzyłem w prawo.

To był strażnik, w mundurze. Starszy mężczyzna, w okularach o staromodnych oprawkach i ze starym radiem tranzystorowym w dłoni. Wyglądał jakby wysiadł z wehikułu czasu. Jakby przyleciał prosto z lat siedemdziesiątych.

Spojrzałem na niego i nic nie odpowiedziałem. A on spróbował jeszcze w innych językach: francuskim, hiszpańskim i w łamanej angielszczyźnie. W końcu się nad nim zlitowałem.

"Mówię po włosku", odezwałem się.

"Acha. To dlaczego pan nadal tu leży?"

"Bo to jest piękne. Bo nie ma nikogo. Nikomu nie przeszkadzam."

"Dobrze, ale to nie jest żadne wytłumaczenie. Musi pan wstać."

Uśmiechnąłem się.

"Jest pan pewien, że w regulaminie jest napisane, że nie mogę tego robić? Jest pan naprawdę pewien, że gdzieś piszą o zakazie kładzenia się na posadzce Kaplicy Sykstyńskiej?"

Strażnik spojrzał na mnie zaskoczony. I zrobił coś, czego się nie spodziewałem.

Uśmiechnął się.

"A wie pan, że ma pan rację?"

I z niejakim wysiłkiem, przy akompaniamencie swych trzeszczących, artretycznych kolan, schylił się i wyciągnął obok mnie. Nie za blisko. Zachował dystans. Włosi, szczególnie starsi, są tradycjonalistami w tych sprawach. Na myśl o leżeniu obok nieznajomego musiał się czuć nieswojo.

Długo tak leżeliśmy i patrzyliśmy na sceny stworzenia świata i biblijnego potopu.

"Trzydzieści lat już tu pracuję, a nie znalazłem czasu, żeby przyjrzeć się lepiej tym freskom", westchnął strażnik.

Uśmiechnąłem się do niego.

Czułem się jak kamień na dnie rzeki, nad którym płynęły obrazy namalowane nieobecną już od wieków ręką, ale wciąż niewiarygodnie witalne.

"Będzie panu przeszkadzało radio?" zapytał.

Odpowiedziałem, że tak. I od razu pożałowałem. W gruncie rzeczy facet podeptał dla mnie zasady. A starsze osoby, wiadomo, przywiązane są do zasad.

"W porządku. Proszę włączyć."

Stary wyraził mi swoją wdzięczność. "Wie pan, nie mam już nikogo na świecie. Znaczy… mam syna, ale tak jak bym go nie miał. Nie zatroszczył się o mnie ani razu w życiu. A jego biedna matka… gdyby pan wiedział, ile jej cierpień przysporzył…"

"Radio w porządku. Ale nie mam ochoty na rozmowę."

Zrozumiał. Powiedziałem to po francusku, ale on zrozumiał. Włączył radio i słuchał na ściszonym regulatorze.

Mój włoski był dobry, choć nie tak dobry jak teraz. Chcąc nie chcąc, posłuchałem sobie trochę wiadomości – mówili o konsekwencjach tego, co nadal z uporem nazywali incydentem dyplomatycznym. Posunięcia obu supermocarstw były jak próby dwóch szachistów sondujących możliwości przeciwnika.

Ale to była śmiertelna gra.

Głosy z radia powoli zlały się w jeden szum w moich uszach, hałas tła bez żadnego składu. Rodzaj muzyki, jak muzyka gwiazd nasłuchiwanych przez radioteleskop…

Kiedy wybuchła bomba, posadzka wyprężyła się jak koński grzbiet i opadła z powrotem. Trzy razy. Ale na sklepieniu zaczęły pojawiać się pęknięcia.

Niezmierne światło, nie mam na to innego określenia, światło absolutne, wpadło przez okna i rozświetliło postacie malowideł nadnaturalną bielą.

Odleciałem ku Bogu.

Tak właśnie pomyślałem, gdy postać Stwórcy rosła mi w oczach i była coraz bliżej.

Ale było na odwrót – to sklepienie zaczęło się osuwać, stare freski leciały w dół. Widziałem to jak w zwolnionym tempie, oblicze Boga rosło mi w oczach, a Adam zostawał gdzieś daleko za nim. Coraz dalej od Boga.

Bóg spadł obok mnie. Taki blok grubości dziesięciu centymetrów, szeroki na dwa metry.

Zmiażdżył strażnika.

Krew trysnęła spod betonu i zmieszała się z pyłem.

Usta miałem pełne pyłu i drobin tynku.

Podniosłem się z dużym trudem, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Sklepienia Kaplicy nie było. Na głowę padało mi światło słońca. Sklepienie zostało zdmuchnięte przez wybuch niemal doszczętnie. Jakimś cudem, niezrozumiałym dla mnie cudem konstrukcyjnym, jeden kawałek trzymał się jeszcze na miejscu. To niewiarygodne, ale z kilkudziesięciu postaci malowidła pozostał jedynie Adam. Prawie nietknięty. Brakowało tylko ręki, z wyciągniętym ku Bogu palcem wskazującym.


Fragment III

Od dłuższego czasu przed wejściem do katakumb nikt się już nie pojawiał. W oddali, nad zamarzniętą tundrą, która niegdyś była urodzajnym wiejskim terenem wokół Rzymu, nie unosiła się już żadna chmura pyłu.

Informacje o tym, co robiono uchodźcom, musiały jakoś przeciec. Może ktoś podejrzał „selekcję” z ukrycia. Albo ludzie przestali po prostu wychodzić z miasta. Sytuacja w katakumbach stawała się krytyczna. Wszystkie sklepy i domy w okolicy zostały już doszczętnie ograbione. Półki dwóch najbliższych supermarketów były puste, a ekspedycje do dalszych sklepów wróciły z pustymi rękami. Stu piętnastu mieszkańców katakumb Świętego Kaliksta zdanych było na coraz ostrzejsze racjonowanie żywności. Chodziły słuchy, że ktoś przygotowuje plan przeżycia przewidujący spożycie ludzkiego mięsa. Ale plotki na tym nie poprzestawały: szeptano, że w rejonach zamieszkałych przez szefów podawano czasami „dziwne mięso”.

Naturalnie były to tylko plotki.

Naturalnie.

I nagle, jednego dnia, wszystko się zmieniło.

Ludzie z Watykanu przybyli o świcie w kolumnie dwunastu wojskowych ciężarówek prowadzonych przez samochód pancerny z wymalowanym biało-żółtym godłem, którego nikt ze strażników nie był w stanie rozpoznać.

Kolumna zatrzymała się trzydzieści metrów przed wejściem do katakumb. W ciszy słychać było tylko stłumiony warkot silników diesla wypuszczających w mroźne powietrze powolne chmury spalin.

Szyby samochodów były ciemne. W środku nie było nic widać. Ta nieruchoma scena trwała bardzo długo, gdy tymczasem dwaj strażnicy przy bramie robili się coraz bardziej nerwowi. Trzeci pobiegł na dół zawiadomić szefów.

Minęło dziesięć minut. Z końca kolumny wyjechało czarne auto z dwiema chorągiewkami na masce, na których widniał identyczny biało-żółty symbol jak na wieżyczce pojazdu pancernego.

Auto wyglądało imponująco. Wojskowy model Humvee. Brzydki, złowrogi jeep, pasujący bardziej do Schwarzeneggera niż do mężczyzny, który z niego wysiadł, czepiając się kurczowo drzwiczek i zeskakując z zewnętrznego stopnia na ziemię.

Miał na sobie nieskazitelnie biały plastikowy kombinezon przeciwpromienny. Na głowie mały hełm z tego samego tworzywa, z ciemnym wizjerem.

Ze swoją tuszą wyglądał jak człowieczek Michelina. Dwóm wygłodniałym strażnikom, którzy przyglądali mu się z niedowierzaniem zza krat, wydał się wręcz magicznym zjawiskiem. Nie zdziwiliby się bardziej na widok jednorożca.

– Witajcie, dzieci. Co słychać? – zapytał, a jego głos popłynął przez głośnik na dachu jeepa.

– Jestem kardynał kamerling Ferdinando Albani, tymczasowy rektor Stolicy Apostolskiej. Przybywam, żeby odzyskać własność Kościoła.

– Tak? To spróbuj – ryknął ktoś w odpowiedzi.

Alessandro Mori, bo to on krzyczał, był faktycznym dowódcą okupujących katakumby Świętego Kaliksta. Był najstarszy i miał największą liczbę zwolenników, przynajmniej na razie. W drżącej dłoni trzymał pistolet sygnałowy. Broni było jak na lekarstwo: trzy karabiny i garść naboi do każdego stanowiły cały arsenał broni strzeleckiej w podziemiach, jeśli nie liczyć starego pistoletu sygnałowego Very w ręku Moriego.

– Mam nadzieję, że nie będzie to konieczne, proszę pana – odpowiedział głos z megafonu. – Bo Kościół brzydzi się rozlewem krwi.

Gdy wymówił te słowa, z tylnej części jednej z ciężarówek wysiadł jakiś tuzin ludzi w kombinezonach przeciwpromiennych, tym razem nie białych, lecz w barwach ochronnych. W rękach trzymali długą broń o zabójczym wyglądzie: karabiny szturmowe z laserowymi celownikami.

Moriego i jego ludzi obsypały czerwone punkciki, jakby nagle zapadli na jakąś zakaźną chorobę. Każdy z tych punktów oznaczał wymierzony karabin: w czoło, w serce, w ramiona.

– Oczywiście, wybór należy do pana – oświadczył Albani z anielskim spokojem. – Co pan na to, żeby tu podejść i porozmawiać?

W tym momencie mogło się wydarzyć wszystko, i historia naszego małego oblężenia wyglądałaby inaczej. Była to chwila, w której mogło powstać wiele prawdopodobnych światów, zamiast tego, który był rzeczywistością. Niektóre z tych możliwych światów byłyby pewnie lepsze od naszego. Nigdy się tego nie dowiemy. Faktem jest, że Mori wetknął rakietnicę za pas i dał znak swoim ludziom, żeby otworzyli bramę. Ktoś podał mu plastikową płachtę, ale stary odepchnął ją gwałtownie.

Ruszył w stronę kardynała niedbałym krokiem chuligana z przedmieść, którym za młodu rzeczywiście był, nim wraz z synami i wnukami oddał się lukratywnemu handlowi kradzionymi autami i motocyklami na peryferiach metropolii.

Zatrzymał się dwa kroki przed Albanim. Przez ciemną grubą pleksi maski nie mógł dojrzeć oczu kardynała. Gdyby mógł je zobaczyć, dostrzegłby, że nie był on znowu aż taki spokojny. Karabiny trzech strażników były wymierzone prosto w niego. Z całą pewnością był łatwym celem.

Kardynał przyjrzał się twarzy starego. Zobaczył na policzku brzydką bliznę po oparzeniu. Palce lewej ręki wydawały się zlane w bezkształtną, groteskową pięść.

Albani wyciągnął rękę. Stary jej nie przyjął. Splunął na ziemię.

– Zimno tu na dworze – powiedział kardynał.

– Przyzwyczaiłem się. Do rzeczy, bez ceregieli.

– Jak pan chce.

– Ty masz kombinezon, ja nie mam nic. Nie boję się umrzeć, ale nie mam czasu do tracenia tu, na zewnątrz. Więc mów, co masz do powiedzenia i zabierajcie się stąd. To miejsce jest nasze.

Albani pokręcił głową.

– Technicznie rzecz biorąc, jest inaczej. Katakumby Świętego Kaliksta są dla Kościoła miejscem świętym.

– Macie Watykan. Nie wystarczy wam? Za mało miejsca?

– Nawet za dużo. Szczególnie teraz, kiedy to już tylko radioaktywne open space. Watykan nie istnieje. To już tylko spalona ziemia.

– Wasz pieprzony interes.

– Spędziliśmy pół roku w podziemiach Zamku Świętego Anioła.

– Mogliście tam zostać. Na pewną są wygodniejsze od naszego domu.

– To, co nazywacie waszym domem, jest własnością Kościoła.

– Już nie.

Albani nie odpowiedział. Patrzył tylko na starego. Mori przesunął dłoń w stronę paska. Na jego twarzy wykwitło natychmiast pięć czerwonych punkcików.

Uśmiechnął się.

– Na dole jest setka uzbrojonych ludzi. Jeśli nie wrócę za pięć minut, wyjdą i was sprzątną. Albani podniósł rękę. Jego palec wskazujący poruszał się w przeczącym geście jak wahadło metronomu.

– Długo was obserwowaliśmy. Ludzi, którzy wychodzą, żeby… przyjąć uchodźców, jest tylko trzech. Zawsze ci sami. Karabiny też zawsze te same.

Albani wskazał na swoich ludzi, którzy klęczeli na jednym kolanie w pozycji gotowej do strzału.

– Żołnierze Gwardii Szwajcarskiej. Broń maszynowa w ich rękach to karabiny szturmowe M4. Wszystko, co mogę zobaczyć po waszej stronie to trzy strzelby i stary pistolet sygnałowy z wyposażenia łodzi. Sądzę, że używaliście go na stadionie, kiedy Roma strzelała gola…

– Lazio – warknął stary. Albani pokiwał głową. Rywalizacja tych dwóch piłkarskich drużyn wydawała się już tak odległa. Futbol był czymś z przeszłości, co miało stać się legendą, jak Atlantyda i cyklopy. To, że ktoś złościł się jako kibic, mogło być na swój sposób wzruszające, gdyby nie fakt, że tym kimś był odrażający starzec morderca.

„Cóż, nie pierwszy raz Kościół zniża się do rozmowy ze zbrodniarzem – pomyślał kardynał. – Dla dobra wyższego”.

– Przepraszam. Ja też jestem kibicem Lazio – skłamał.

Stary Mori spojrzał na niego nieufnie. Jego oddech, który zmieniał się w małe obłoki pary, zalatywał czosnkiem. Zęby miał w strasznym stanie.

Czerwone punkciki tańczyły na jego twarzy. Chwilami trafiały w oczy, i wtedy stary przymykał powieki z rozdrażnieniem.

Kardynał westchnął i zdjął ochronny hełm. Spocone włosy przykleiły mu się do skóry głowy. Przeszył go zimny dreszcz na mroźnym powietrzu. Pot od razu zaczął się zamieniać w lód.

– A wracając do poważnych rzeczy… – uśmiechnął się usiłując zachować przyjazny wyraz twarzy. – Dysproporcja między naszymi siłami jest oczywista. Moglibyśmy wejść bez trudu pomimo pana sprzeciwu.

– Spróbujcie tylko – rzucił wyzywająco Mori.

W swoim zachowaniu był jak pies, który broni kawałka mięsa przed innym bezpańskim psem.

Zresztą wszyscy staliśmy się nimi po Wielkiej Zagładzie.

Bezpańskimi psami.

– Proszę posłuchać – Albani pokręcił głową. – Dla nas alternatywą nie jest odejść lub zostać. W ten czy inny sposób wejdziemy do katakumb.


Fragment IV

Wewnętrzne mury budynku są stare. W dotyku są szorstkie jak skóra krokodyla.

Nie ma jednej prostej ściany, jednego prostego kąta. Wszystko zbudowano ręcznie, z krzywiznami typowymi dla budynków wielokrotnie odnawianych i przebudowywanych. Na ścianach widnieją jaśniejsze plamy, w miejscach, gdzie kiedyś wisiały obrazy i dekoracje. W wątłym świetle lampki trzymanej wysoko przez Adèle, opuszczanej jedynie wtedy, gdy schody pod naszymi nogami robią się niepewne, widoczny jest na ścianach wielu mijanych komnat ślad po zdjętym krzyżu.

Idziemy w ciszy pustymi korytarzami, z ciemnymi, przerażającymi pokojami, które są niczym rozwarte, patrzące w próżnię usta. Adèle instynktownie przysuwa się do mnie, jakby szukała oparcia w mojej obecności.

Przez okna i zamknięte okiennice dochodzi do nas szum bardzo silnego wiatru. Niczym wycie wilka.

Wchodzimy na górę przez trzy piętra i docieramy do szerokiego podestu. Trzy drewniane schodki wiodą do drzwi poddasza.

Zatrzymuję się przed nimi.

Podnoszę rękę do skroni.

Może wypiłem za dużo wina. Nie jestem już zwyczajny. Czuję wzbierający, pulsujący ból głowy. I mdłości, które próbuję ignorować. Moje nozdrza wciągają powietrze, jakby wyczuły jakiś nieprzyjemny zapach.

Adèle przygląda mi się zaskoczona.

– Proszę bardzo – mówię do niej z zapraszającym gestem. Czuję się bardzo niezdarnie.

Adèle uśmiecha się. Wchodzi po schodkach i otwiera drzwi.

Ku naszemu zdumieniu podest zalewa w jednej chwili światło dzienne.

Mroźny wiatr wpada na nas jak jakieś martwe zwierzę z lodu. Odrzuca Adèle w tył i przewraca ją na podłogę. Lampa wypada jej z ręki i rozbija się na ziemi. Pełzające płomienie rozświetlają scenę prawie jak światło dnia.

W drzwiach stoi niewiarygodne wprost stworzenie, zajmując całą ich przestrzeń. Jego czarne ciało lśni jak metal. Długie ramiona zakończone są strasznymi szponami. Twarzy jakby brakowało rysów. Jednak ma się nieznośne wrażenie, że to coś na nas patrzy. Patrzy do środka, do samej głębi duszy.

Mam idiotyczne wrażenie.

Że wywrócono mnie na nice, jak rękawiczkę, i obnażono wszystkie moje myśli.

Zamykam umysł w modlitwie, jak pięść.

Ave Maria, gratia plena…

Dziwna moc nad moim umysłem słabnie, ustępuje.

Wracam do pełni władz umysłowych w ostatniej chwili – widzę, że potwór zszedł już na podest i zmierza ku Adèle, która patrzy na niego sparaliżowana strachem.

Ty… jesteś… kobietą…

Potwór podnosi łapę i wyciąga palec w kierunku pani doktor. Nie wymawia żadnego słowa, ale w jakiś sposób doskonale je słyszę.

Nie bój się, mówi inny głos w mojej głowie, głos dziewczynki. Opieram się mu, choć z dużym trudem.

Podnoszę z ziemi karabin, który wypadł mi z rąk.

Płomienie oświetlają plecy stwora.

Nie można chybić przy takim świetle.

Wymierzam, odbezpieczam.

Nie strzelaj, szepcze hipnotycznie głosik.

Lufa karabinu opada, jakby posiadała własną wolę.

Nie strzelaj…

Ale w tym momencie słychać krzyk Adèle.

To tak jakby pękła szyba, jakby uwolnić zatrzymany czas.

Mierzę znów ze Schmeissera i wywalam całą serię w plecy stwora.

Robię pięć czy sześć dziur w tym robaczym odwłoku.

Potwór odwraca się, a czerwień płomieni pełga na jego skorupie.

Wyciąga palec w moją stronę. Może chce porozmawiać. Ale w tej samej chwili seria strzałów rozrywa go na pół i miażdży mu czaszkę.

Ciemny stwór wali się na podłogę. Dwóch gwardzistów już jest nad nim, pakują całe dwa magazynki w jego skatowane ciało.

Tymczasem sierżant Wenzel gasi kocem zarzewie ognia.

– Wszystko w porządku? – krzyczy Durand, pochylając się nad Adèle i pomagając jej wstać. Potem odwraca się ku mnie i patrzy na mnie wściekłym wzrokiem.

– A ty, księże, co robiłeś, do kurwy jasnej? Spałeś? Dlaczegoś nie strzelał?

Nie mam czasu na wymyślenie odpowiedzi. Od strony drzwi poddasza dobiega rozdzierający krzyk.

Durand i Diop rzucają się tam z karabinami gotowymi do strzału.

Odgłos strzelaniny w środku jest wręcz niewiarygodny. Gdy pożar został opanowany, scenę rozświetlają języki ognia wypluwanego ze Schmeisserów. Wenzel rzuca koc i też rusza w stronę poddasza.

Ale walka chyba już się skończyła. Cisza, jaka zapadła po strzelaninie, jest ogłuszająca. Sam wchodzę na górę, a w uszach mam jeden szum.

Spodziewam się najgorszego.

Ale Yegor żyje. Siedzi na ziemi z wytrzeszczonymi oczami, z opuszczonymi ramionami i katatonicznym wyrazem twarzy. Jedno z okien wygląda jakby je wybito od wewnątrz. Wpada nim dumnie śmiertelne światło dnia.

Adèle nachyla się nad znieruchomiałym ciałem Yegora Bitki. Bada mu puls, zagląda w oczy.

A ja idę jak zahipnotyzowany do wybitego okna.

Nie wybił go żaden wybuch. Okno nie jest okopcone, w powietrzu nie unosi się charakterystyczny swąd materiałów wybuchowych. To, co przeszyło szkło, drewno i stal, to… musiała być… ta rzecz, stwór, do którego strzelali Durand i Diop.

W tym samym momencie, jakby wywołany z samych piekieł, pojawia się w oknie monstrualny pysk. Durand opróżnia magazynek swojego pistoletu. Pysk znika. Ale trudno powiedzieć, czy dostał.

Słuchając szybkich komend dowódcy, krzątamy się jak możemy, żeby zaślepić okno, przesuwamy ciężkie skrzynie pełne gazet i szczurzego gówna. Muszą tu być od dawna. Pewnie jeszcze od czasów sprzed Wielkiej Zagłady. Dzisiaj szczury hodujemy w piwnicy, żeby nie skazić mięsa. Tu na górze dozymetr wskazuje wprawdzie minimalne promieniowanie. Mieszkańcy odwalili kawał dobrej roboty, zaizolowali doskonale dach i rozłożyli izolację na podłodze poddasza.

W pomieszczeniu zapada na powrót ciemność.

Klękam przy Yegorze. Adèle przesuwa zapaloną zapałkę przed oczami żołnierza. Źrenicy Bitki nie reagują. Wciąż patrzą w próżnię. Jakby jego umysł był opuszczonym domem albo, co gorsza, domem nawiedzonym przez duchy.

– Yegor! Posłuchaj mnie, Yegor. Wracaj do siebie. Wracaj!

Głos kapitana jest mocny, ale nie surowy. Jest za to przejęty. Oficer potrząsa żołnierza za ramiona, jakby chciał uruchomić jego ciało. W końcu Yegor się otrząsa. Otwiera usta w przeraźliwym, niekończącym się krzyku. Gdy Durand policzkuje go dwa razy, żołnierz milknie. Drżą mu usta, rozbiegane oczy wyglądają jak zastraszone zwierzęta. Spojrzenie szaleńca.

– Trupy! Trupy! – powtarza szczękając zębami. – Wiem, gdzie są wszystkie trupy!

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...