Kong: Wyspa Czaszki

4 minuty czytania

Kong: Wyspa Czaszki

Nie oszukujmy się, poza absolutnymi fanatykami futrzanego monstrum, mało kto ekscytował się kolejną wariacją na temat "King Konga". Ot, kolejne pokolenie producentów mierzy się z tematem, próbuje założyć nelsona klasyce i wyjść z tego z paroma dolcami w kieszeni – a że chętni na obejrzenie takich zawodów zawsze się znajdą, to nie trzeba się specjalnie wysilać. Tym bardziej, że na głównym stanowisku zasiadł kinowy gołowąs, który na koncie ma zaledwie jedną niszową pełnometrażową produkcję.

Jednak Jordan Vogt-Roberts, niczym jeden z uczestników wyprawy na mityczną Wyspę Czaszki, pokazuje, że nie straszne mu ryzyko i pluje w twarz zdradzieckiej dziewce fortunie, o ile to się opłaci. Kong: Wyspa Czaszki Gość nie tylko ma pomysł jak z szacunkiem odświeżyć jedną z najbardziej zgranych historii w dziejach kinematografii, to jeszcze potrafi sprawnie punktować tam, gdzie powinien – w momentach wypełnionych adrenaliną tudzież umiejętnym wykorzystywaniu dobrodziejstw efektów specjalnych.

Lata 70'. Fala ruchów pacyfistycznych i związanych z nimi protestów społecznych na dobre podtapia politykę Stanów Zjednoczonych. Wujek Sam chyłkiem wycofuje się z Wietnamu, a wraz z nim jego strzaskani psychicznie wojacy. Bill Randa, szef tajemniczej organizacji tropiącej zjawiska paranormalne, doskonale wyczuwa wiatr zmian i zdaje sobie sprawę, że już niedługo polityczny klimat będzie bardzo negatywnie wpływał na jego działalność. W pośpiechu werbuje ekipę badaczy, wspieranych przez wojsko oraz nie mających nic do stracenia specjalistów, która ma zbadać ostatnią białą plamę na mapie kuli ziemskiej – Wyspę Czaszki. Szybko okazuje się, że nawet uzbrojony po zęby oddział weteranów nie jest przygotowany na mordercze niespodzianki, jakie czekają ich na tym kawałku lądu.

Twórcy "Konga" postanowili odrobić pracę domową i obok skutecznego wykorzystywania elementów znamiennych dla nurtu kina nowej przygody, nie boją się czerpać z gatunkowych klasyków. Postanowiono więc przeszczepić trochę niepokojącego nastroju grozy i tajemniczości, który zmusza do ujawnienia głęboko skrywanych mrocznych instynktów znanego z "Jądra Ciemności" Josepha Conrada. Dodatkowo zaimplementowano realia znane ze "Świata zaginionego" Sir Arthura Conana Doyle'a, a gdzieś tam w tle przebija się duch Juliusza Verne wraz z jego Teorią Pustej Ziemi. Miks zaskakująco smaczny i mile łechtający serce – patrząc na początkowe zakusy filmu, który w założeniach miał raczej mierzyć się z nowym wcieleniem "Power Rangers" niż uderzać w zdecydowanie ambitniejsze nuty.

Kong: Wyspa Czaszki

Tym bardziej, że wiele scen potrafi naprawdę chwycić za serducho i angażuje widza w poczynania postaci zaszczutych przez wrogie im środowisko. Podświadomie trzymamy kciuki za powodzenie zespołu i martwimy się o los poszczególnych jego członków. Zasługą są tutaj przeważnie dobrze rozpisane postacie, które mają swoje cele, a ich motywacje są ukazane czytelnie i subtelnie, a nie z gracją buzdyganu uderzającego nas w głowę. W "Wyspie Czaszki" wydawałoby się pospolity łajdak jest w gruncie rzeczy miłym gościem, choć zgorzkniałym, wręcz przeżartym przez smutek. Typowy twardogłowy żołdak ma dobre powody do zemsty, które metodycznie podlewają jego szaleństwo. Kong: Wyspa Czaszki Natomiast postać kreślona jako błazen systematycznie przekłuwający balon ekranowego patosu, wywołuje najwięcej kinowych wzruszeń, gdzie uronienie łzy nie jest powodem do wstydu. Ba! Nawet zwykli szeregowcy, traktowani zazwyczaj jako anonimowy obiad dla krwiożerczych drapieżników, stanowią zgraną ekipę facetów złączonych braterstwem broni, którzy w jednej chwili potrafią wbić sobie nieprzyjemną szpilę, aby w następnej oddać życie za kumpla.

Na tym tle niestety wyjątkowo blado wypadają postacie, zdawałoby się, wiodące. Tom Hiddlestone niby wciela się w jakiegoś tam arcymistrza przetrwania na skrajnie nieprzyjaznych terytoriach, poniekąd skrywa gdzieś w głębi jakąś historię, a jego bohater przechodzi jakieś tam przemiany oraz rewizje światopoglądu (płytkie, bo płytkie...), ale niewiele z tego wynika. Jego głównym zadaniem w filmie jest paradować w obcisłej koszulce i nienagannej fryzurze, ku uciesze żeńskiej części widowni. Z kolei Brie Larson w zamyśle miała być chyba spełnieniem feministycznej wizji kobiety, która żadnej pracy się nie boi oraz potrafi sprowadzić do parteru zakapiorów napędzanych przez testosteron, lecz w efekcie tylko snuje się po wyspie ze swoim aparatem fotograficznym i mało do tego wszystkiego wnosi. "Kong" dobitnie pokazuje, że młody narybek musi się jeszcze wiele nauczyć od starych lisów jak Samuel L. Jackson czy John C. Reilly.

Kong: Wyspa Czaszki

Gwiazdą produkcji niepodzielnie jest jednak King Kong oraz jego dominium, więc nie dziwi, że te elementy wykonano bezbłędnie. O dziwo monstrum nie podziela niezdrowego zainteresowania swoich poprzedników plemiennymi hołdami czy zgrabnymi blondynkami. Zamiast tego zostało wykreowane jako ostatni strażnik tytułowej Wyspy Czaszki, dbający o ład i naturalny spokój. Nieodzowna część ekosystemu planety chroniąca istoty ją zamieszkujące przed drapieżnikami skrytymi w jej wnętrzu. Trudno nie pokochać małpiszona, bo łata ostatniego sprawiedliwego ewidentnie mu służy. Tym bardziej, że jego animacja jest wręcz perfekcyjna i nawet najwięksi puryści będą mlaskać z zadowolenia nad jego grymasami czy tym, co wyprawia podczas świetnie rozpisanych potyczek. Kong: Wyspa Czaszki Z kolei fauna oraz flora wyspy powodują autentyczny opad szczęki – twórcy znakomicie połączyli dobrodziejstwo współczesnych efektów specjalnych oraz doskonałych zdjęć, aby stworzyć ląd, który na równi fascynuje, jak i przeraża.

Muzyka? Na plus. Henry Jackman odwalił kawał dobrej roboty, a jego utwory dobrze dopełniają to, co dzieje się na ekranie. Klasyczne rockowe kawałki autorstwa Black Sabbath, Creedence Clearwater Revival czy Jefferson Airplane tylko podbijają klimat epoki.

"Wyspa Czaszki" stanowi smakowity kąsek dla fanów niecierpliwie wyczekujących letnich blockbusterów. Film stworzony z pomysłem, zręcznie odwołujący się do klasyków gatunku, bezbłędny w kwestiach technicznych oraz powodujących opad szczęki pod względem wizualnym. Co jednak najważniejsze, to nie kolejna wydmuszka za grube miliony baksów, lecz film przygodowy ze sporym emocjonalnym serduchem. Od pasjonatów, dla pasjonatów – jak być powinno.

Ocena Game Exe
8
Ocena użytkowników
7.83 Średnia z 3 ocen
Twoja ocena

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...