"Hawkeye" w drugim tomie nie przechodzi żadnej diametralnej zmiany. Co tu ukrywać – to świetna wiadomość, bo czytanie o Clincie Bartonie, który nie ma nadzwyczajnych mocy i mierzy się z przyziemnymi problemami, jest jak najbardziej pożądane.
W "Lekkich trafieniach" bohater odczuwa skutki swoich dawniejszych decyzji. Zdenerwował mafię, a ta stanowi niebezpieczeństwo dla mieszkańców kamiennicy, którą wykupił. Z kolejnymi kłopotami powraca rudowłosa nieznajoma, ale w życiu Hawkeye'a nie brakuje również innych kobiet – w tym Kate Bishop. Poza tym zbiera się na burzę wymagającą podjęcia pewnych działań... I trzeba przyznać, że ta ostatnia do doskonały przykład na zwyczajność przygód Clinta – bo jak często oglądamy postacie Marvela na tle sił natury, bez walczenia z jakimś potężnym przeciwnikiem?
Wydarzenia – podobnie jak w pierwszej części pt. "Moje życie to walka" – są prezentowane bez zachowania chronologii. Matt Fraction wyraźnie lubi mieszać w fabule, starając się utrzymać uwagę czytelnika. Z każdą stroną szerzej zarysowuje sytuację, w której znalazł się bohater. Trudno mieć o to żal – mówimy o cesze charakterystycznej dla tej serii. Celem autora nie jest zaczęcie od trzęsienia ziemi, żeby następnie zanudzić nas mało istotnymi szczegółami. Nie, tutaj każda scena ma znaczenie, stanowi podbudowę dalszej akcji oraz niesie informację o stosunkach między postaciami. Pojawia się z jeden nieprzewidziany zwrot zdarzeń, ale nie wybija on historii ze zwyczajowego rytmu. Dlatego komiks czyta się mniej więcej z tym samym entuzjazmem od początku do końca, a kto do tej pory nie przekonał się do "Hawkeye'a", ten opinii o nim nie zmieni – tak samo jak fani, którzy już go pokochali.
Trochę zaskakująco w komiksie nie ma aż tak wiele samego Clinta – przynajmniej jak na pozycję, której ma być głównym bohaterem. Znaczące role odgrywa kilka niebezpiecznych pań, martwiących się o Bartona i krytykujących jego postępowanie. Przy okazji przekonujemy się, że Clint nie bardzo sobie radzi w prywatnych sprawach, co jest istotną częścią jego kreacji – to zwyczajny facet z sąsiedztwa, a nie bóg czy miliarder. W tym tkwi jego urok. Znaczenie mają też wrogowie. Jeden z nich został zaprezentowany na kilku treściwych planszach. Aż trudno uwierzyć, jak wyraziście go przedstawiono na – wydawałoby się – tak niewielu stronach.
W momencie przybliżania nam sylwetki nowego antagonisty zmienia się kolorystyka. Zachowany zostaje minimalizm, ale wypełnienie stron intensywnymi barwami bez zostawiania miejsca na biel wyróżnia tę część komiksu, podkreślając jej drastyczność. Pokazuje to też, z jak ważną postacią mamy do czynienia. Ilustracje w drugim tomie "Hawkeye'a" są więc nawet lepsze niż poprzednio, także z tego względu, że zeszyty tworzą spójną graficznie całość. Rysunki cechują się prostotą i subtelnością, dzięki którym można się w nich zakochać. Nie przesadzam. Koniec wieńczy dzieło – a w nim oglądamy świat wraz z psem Fuksem (za pomocą znaków znamy jego myśli – pomysłowe!).
"Hawkeye" nie zawodzi. Perypetie łucznika są na tyle zwyczajne i jednocześnie ciekawe, że zdobywają serce czytelnika. Chcecie czytać tylko jedną z aktualnie wydawanych serii Marvel NOW! – czytajcie tę. Matt Fraction wyciąga z Clinta Burtona najlepsze cechy, a minimalistyczne rysunki (w większości stworzone przez Davida Aję) są wymarzonym uzupełnieniem przyziemnej historii, w której nie brakuje lekkiego humoru. Po lekturze pozostaje wypatrywać trzeciego tomu, zwłaszcza że główny bohater znalazł się w atrakcyjnej fabularnie, choć trudnej dla niego sytuacji.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz