Rincewind uśmiechnął się grzecznie do obcego i rzucił parę słów po chimerańsku. Szczycił się płynną znajomością tego języka, lecz przybysz zrobił tylko zdziwioną minę.
- Nic z tego – wtrącił pewnym głosem Hugh. – To ta książka, rozumiesz? Mówi mu, co powiedzieć. Magia.
Rincewind przeszedł na szlachetny borograviański, potem na vanglemesht, sumtri, a nawet czarny oroogu, język bez rzeczowników i z jednym tylko przymiotnikiem, w dodatku nieprzyzwoitym. Każda próba spotykała się z uprzejmym brakiem zrozumienia. W rozpaczy spróbował pogańskiego trob i twarz małego człowieczka rozjaśniła się uśmiechem zachwytu.
- Nareszcie! – zawołał. – Szlachetny panie! To zadziwiające! (W trob ostatnie słowo oznaczało dokładnie "rzecz, która może się zdarzyć raz tylko w okresie używalności kanoe wydłubanego pilnie toporem i wypalonego starannie z najwyższego spośród diamentowych drzew rosnących w słynnym diamentowym lesie w dolnych partiach zboczy Góry Ayawaya, będącej według legendy siedzibą bogów ognia").
- Co to znaczy? – spytał podejrzliwie Grubas.
- Co powiedział oberżysta? – spytał mały człowieczek.
Rincewind przełknął ślinę.
- Grubas – rzucił. – Dwa kufle twojego najlepszego piwa, jeśli łaska.
- Rozumiesz go?
- Oczywiście.
- Powiedz mu ... powiedz, że witamy go serdecznie. Powiedz, że śniadanie kosztuje ... no ... jedną sztukę złota. – Przez moment twarz Grubasa wyglądała, jakby pod nią toczyła się zażarta walka. Wreszcie, w porywie wielkoduszności dodał: – Dołożę też twoje.
- Przybyszu – rzekł spokojnie Rincewind. – Jeśli się tu zatrzymasz, do wieczora zostaniesz otruty albo zadźgany nożem. Ale nie przestawaj się uśmiechać, bo inaczej mnie to spotka.
- Och, daj spokój. – Obcy rozejrzał się dookoła. – To piękny lokal. Prawdziwa morporkiańska tawerna. Tyle o nich słyszałem ... Jakie ciekawe belkowania. I całkiem rozsądne ceny.
Rincewind spojrzał wokół siebie na wypadek, gdyby jakiś wyciek czarów z Dzielnicy Magów za rzeką przeniósł ich nagle w zupełnie inne miejsce. Ale nie -wciąż byli pod "Rozbitym Bębnem", wśród ścian czarnych od dymu, z podłogą zasypaną kompostem starej trzciny i bezimiennych robaków, z kwaśnym piwem nie tyle kupowanym, ile wypożyczanym na chwilę. Próbował dopasować jakiś obraz do słowa "ciekawe", a raczej jego najbliższego trobińskiego odpowiednika, który oznaczał "przyjemną odmienność konstrukcji spotykaną w koralowych chatkach gąbkożernych pigmejów z półwyspu Orohai".
Umysł Rincewinda osłabł z wysiłku. Gość mówił dalej: – Nazywam się Dwukwiat.
Wyciągnął rękę. Trzej jego rozmówcy pochylili się instynktownie, by sprawdzić, czy trzyma w niej monetę.
- Miło mi cię poznać – odparł Rincewind. – Jestem Rincewind. Posłuchaj, ja wcale nie żartowałem. To niebezpieczne miejsce.
- Doskonale. Właśnie czegoś takiego szukałem.
- Słucham?
- Co to za ciecz w kuflach?
- To? Piwo. Dziękuję, Grubas. Tak, piwo. Wiesz przecież. Piwo.
- Aha. Popularny napój. Jak sądzisz, czy mała sztuka złota będzie wystarczającą zapłatą? Nie chciałbym nikogo urazić.
Złoto było już w połowie drogi z sakiewki.
- Arghh – wychrypiał Rincewind. – To znaczy nie, nikogo to nie urazi.
- Świetnie. Mówiłeś, że to niebezpieczne miejsce. Odwiedzane, chciałeś zapewne powiedzieć, przez bohaterów i poszukiwaczy?
Rincewind zastanowił się.
- Tak? – rzucił niepewnie.
- Doskonale. Chciałbym ich poznać.
Mag uznał, że zrozumiał.
- Przyjechałeś szukać najemników (wojowników walczących, dla szczepu posiadającego najwięcej mlecznych orzechów)?
- Ależ nie. Po prostu chcę ich poznać. A kiedy wrócę do domu, będę mógł o tym opowiedzieć.
Rincewind pomyślał, że spotkanie z niemal każdym z klientów "Rozbitego Bębna" oznaczałoby, że Dwukwiat nigdy już nie wróci do domu. Chyba że mieszkał w dole rzeki i akurat przepłynąłby obok.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz