W pewnej scenie filmu "Kingsman: Tajne Służby" jeden z głównych bohaterów prowadzi niezobowiązującą pogawędkę z czarnym charakterem na temat stanu współczesnej kinematografii oraz nostalgicznych pozycji, które najbardziej rozbudzały ich wyobraźnie. Obaj dochodzą do wniosku, że dzisiejsze kino jest stanowczo zbyt realistyczne, przez co mało absorbujące oraz zabijające całą magię, jaka inspirowała fanów X muzy, a w szczególności miłośników kina akcji. Powaga, psychologiczne "podwójne dna", usilnie skrywane kompleksy, uderzanie w najmroczniejsze nuty ludzkiej duszy, sztywne trzymanie się reguł i praw... Brak tego zdrowego szaleństwa bądź popuszczenia wodzy fantazji, rozbudzających odwieczne pragnienie każdego człowieka do wybicia się ponad przeciętność. Czy Daniel Craig jest takim wzorcem dla młodzieży, jakim swego czasu był Roger Moore? Wysoce wątpliwe.
Co ciekawe, do doskonałego francuskiego wina gospodarz postanowił zaserwować... typowe "śmieciowe żarcie" z sieciowego fast foodu. Ten niepozorny akt jest idealnym wytłumaczeniem tego, czym kierował się Matthew Vaughn, tworząc swoje najnowsze dzieło. Reżyser próbuje wskrzesić styl klasycznego kina szpiegowskiego, ujętego w klamry totalnej umowności, elastycznego w kwestii przekraczania granic powagi. Ogólnikowość protagonistów oraz przerysowanie antagonistów są tutaj absolutnie zamierzone; podobnie do tyleż złożonych, co absurdalnych knowań albo gadżetów pokroju kuloodpornych garniturów czy breloków-granatów. Twórca stara się wymieszać dobrze znane bondowskie wysmakowanie z pop-kulturowymi szlagierami, robiąc to z takim taktem, że analogicznie do wspomnianego burgera z winem, posiłek ten jest zaskakująco strawny i niespotykany.
Gary "Eggsy" Unwin (Taron Egerton) nie jest idealnym materiałem na agenta w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości ani na przedstawiciela jakichkolwiek struktur związanych z bezpieczeństwem. Wychowanek brytyjskich dzielnic biedoty i bez wykształcenia. Chłopak żyjący na bakier z prawem, a także w cieniu swojego zdegenerowanego ojczyma – pomniejszego kanciarza oraz damskiego boksera. Gość, który nie potrafi skupić się na jednej rzeczy, obwiniając otaczający go świat za wszystkie niepowodzenia.
Niestety, ostatni szalony wybryk związany z pomniejszą kradzieżą oraz dewastacją publicznego mienia, stawia bohatera przed nieprzyjemną perspektywą więzienia. W celu uniknięcia pewnej odsiadki, "Eggsy" łapie się ostatniej deski ratunku. Numeru telefonu, będącego gratyfikacją od enigmatycznej agencji "Kingsman", w podzięce za wierną służbę jego nieżyjącego już ojca. Rozmowa trwa tak krótko jak odsiadka w areszcie. Na wolności poznaje swojego wybawcę – Harry'ego Harta. Agent służb specjalnych widzi w chłopaku niespełniony potencjał. Dręczony wyrzutami sumienia, postanawia wziąć go pod swoje skrzydła i przekazać mu wiedzę nabytą przez lata. Musi się śpieszyć, ponieważ genialny i ekscentryczny multimiliarder-ekolog, Richmond Valentine (Samuel L. Jackson), ma plan, którego finalizacja wpłynie na przyszłość całej ludzkości.
Choć intryga wygląda, jakby została wyciągnięta wprost z głębin hollywoodzkiego archiwum, zaś zgrane klisze (motyw trudnego zderzenia klas bądź przemiany "od zera do bohatera") opadają tutaj tak często jak bielizna w pieprznych filmach, to narracyjna perfekcja, obfite nawiązania do szpiegowskiej śmietanki oraz wyrafinowanie w jej serwowaniu powodują, że nabierają one zupełnie nowego blasku. Vaughn nie wzdryga się przed mieszaniem różnych motywów i wprowadzaniem ich, na swój pokrętny sposób, w XXI wiek. Zabawa konwencjami oraz żywiołowe relacje pomiędzy bohaterami, ustawiczne zwiększanie tempa akcji i ciągły balans na granicy absurdu, bezpardonowe obśmiewanie tradycji w kontrze do perwersyjnej fascynacji klasyką kina. Podobnie jak współpraca Harta i "Eggsy'ego" – na pozór niepasujące do siebie elementy układanki ze skrajnych światów, zaczynają tworzyć zaskakująco spójny oraz piękny obraz.
Zastrzykiem wysokooktanowego paliwa, zwiększającego intensywność akcji, są równie perfekcyjnie zrealizowane potyczki i pościgi. Choreografia walk została zaplanowana po mistrzowsku, natomiast dynamiczny montaż oraz plastyczność w kwestii obrazowania przemocy nie są tutaj tanimi sztuczkami, ale narzędziami do podkręcania tempa. To także odbicie współczesnego realizmu w morzu mocno przesadzonych chwytów i praktycznie hedonistycznej jatki. Doskonałym przykładem jest prawdziwa orgia furii w malutkim kościółku, przywodząca na myśl wysmakowany poziom masakry znanej z "Kill Billa". Jestem przekonany, że jeżeli Quentin Tarantino zdecydował się sprawdzić, o co chodzi z tymi całymi "Kingsmanami", przy tej i wielu innych scenach mlasnął z zadowolenia. Wiele ujęć prezentuje poziom czarnego humoru oraz pietyzmu, pod którym podpisałby się sam mistrz, z marszu przybijając temu filmowi swoją kozacką pieczęć uznania. Jedyną łyżką dziegciu w tym aspekcie są efekty specjalnie – tragedii nie ma, ale całość można ustawić co najwyżej na poziomie "niewiele ponadprzeciętnym". Szczęśliwie, komputerowych trików nie oglądamy za wiele, więc ten mankament aż tak mocno nie gryzie podczas seansu.
Animuszu wcześniej wspomnianym scenom dodaje przemyślana ścieżka dźwiękowa. O ile kawałek "Money for Nothing" oraz charakterystyczne gitarowe riffy zespołu Dire Straits albo popisowa solówka z "Free Bird" grupy Lynard Skynard są kompozycjami idealnie wpisującymi się do scen kipiących od adrenaliny, to klasyczny utwór disco z lat 80' – "Give It Up" autorstwa KC & The Sunshine Band – jest zdecydowanie mniej oczywistym tudzież epickim wyborem. Tym bardziej, kiedy piosenka zaczyna luźno brzdąkać w momencie kulminacyjnym, gdy losy bohaterów wiszą na włosku i mierzą się oni z olbrzymią presją czasową. Vaughn kolejny raz złamał schematy, jak również wykazał się doskonałym wyczuciem czasu, bo skoczny przebój po udanym dowcipie doprowadzającym do salwy śmiechu, niebywale dobrze sprawdza się podczas tańca ostrzy oraz gołych pięści.
Pod względem gry aktorskiej "Kingsman" stoi również na wysokim poziomie i ciężko mu w tym aspekcie coś zarzucić. Colin Firth jest świetnym mentorem, a także etatowym specem od wcielania się w skórę arystokratycznego angielskiego dżentelmena z charakterystyczną flegmą. Nie oszukujmy się, facet ma odpowiednie predyspozycje do takich postaci, wręcz został stworzony do podobnych ról. Nie zmienia to jednak faktu, że jest absolutnie świadomy swojej łatki i potrafi się z niej śmiać, stąd też z tym większą gracją popada w autoironię, gdy w nienagannie skrojonym garniturze łamie kości nietęgim zwyrodnialcom bądź ze wszystkimi zasadami dobrego tonu potrafi zbesztać fanatyczną parafiankę rasistowskiego kościoła.
Równie doskonale spisał się debiutujący w wysokobudżetowym kinie Taron Egerton. Jego przemiana z pyskatego wychowanka brytyjskich slumsów w profesjonalnego członka agencji "Kingsman" jest przekonująca, a bezpardonowe zachowanie kradnie wiele scen. Na docenienie zasługuje także Mark Strong jako pragmatyczny spec od zaawansowanych technologii, a także zaskakująco miły oraz zabawny epizodzik legendarnego Marka Hamilla.
Niestety, zdecydowanie gorzej spisuje się mroczna strona barykady. Samuel L. Jackson jako Richmond Valentine potrafi rozbawić do rozpuku swoją bezpośredniością oraz brakiem dystansu, za które tak bardzo pokochali go kinomani, szczególnie, że taka postawa idealnie sprawdza się w roli guru mediów społecznościowych, ekscentrycznego ekologa i bożyszcza gadżeciarzy w jednym. Niestety, zbyt często zdarza się, że jego postać zaczyna działać na nerwy, a to przez ciągłe odgrzewanie dowcipów pokroju wady wymowy bądź fobii w stosunku do posoki. Podobnie jest z tancerką Sofią Boutellą – jej akrobacje oraz kocia zwinność robią wrażenie w czasie scen walki, ale pomiędzy nimi pozostaje jedynie postacią, która ogranicza się do ładnego ozdobnika czarnego charakteru.
Padło tutaj sporo słodkich słów, ale trudno się temu dziwić. "Kingsman: Tajne Służby" to prawdziwa gratka dla fanów starych bondowskich klimatów z mocnym przymrużeniem oka i jatki w stylu Tarantino. Kino wykraczające poza własne ramy, robiące to z uśmiechem oraz pazurem. Jeżeli uwielbiasz wypełnione adrenaliną wysokobudżetowe produkcje, akceptujesz sporą umowność, kochasz głupawki rodem ze "Strażników Galaktyki" i nie przeszkadza tobie, że podczas ratowania świata od zagłady główny bohater potrafi, w przysłowiowym międzyczasie, ustawiać się na mały numerek ze szwedzką księżniczką, to będziesz czuł się jak pączek w maśle. Jeżeli oczekujesz czegoś poważniejszego i zdecydowanie bardziej realistycznego, odpuść. To nie jest ten rodzaj filmu.
Komentarze
8/10
8/10
Dodaj komentarz