Za garść srebrnych monet
1
Na placu osady zebrało się kilkadziesiąt osób, których nie zraził chłód ani śnieg z deszczem. Przyszli, by posłuchać, co ma do powiedzenia kristiański munkr, kulawy starzec podpierający się laską.
Mnich rozejrzał się, jakby czegoś szukał. Zobaczył kamienny piedestał. Wiedział, że jeszcze zeszłego lata stała na nim rzeźba boga Magniego1. To odpowiednie miejsce na wygłoszenie kazania – pokaże Östmadom, że starzy bogowie stracili swoją moc.
Gdy wszedł na podwyższenie, w jego postawie dokonała się natychmiastowa przemiana. Teraz wydawał się młodszy, silniejszy, wyższy. Wiedział, że to sam Krist napełnił go, swojego ucznia, siłą, by mógł swobodnie głosić Jego naukę. Wyprostował plecy, odrzucił laskę, wygładził czarny habit oraz nałożony na niego szkaplerz, splunął i uniósł ręce.
– Bracia! Mistrz Alkuin naucza o ośmiu grzechach głównych, występkach śmiertelnych, które nie dość, że oddalają dusze ludzkie od Krista, to jeszcze są źródłem innych niegodziwości, jakich dopuszcza się człowiek. Pierwszym z tych grzechów jest duma, przez którą aniołowie zostali strąceni do piekła i stali się czarnymi diabłami!
Początek zawsze jest najtrudniejszy. Trzeba zacząć ostro, ale i ciekawie. Nudnych i mało stanowczych kaznodziei ludzie nie chcą słuchać. Na szczęście donośny głos starca – w połączeniu z jego niezwykłym wyglądem – sprawiał, że ten munk nie musiał się martwić o brak posłuchu.
– Czy któryś z was myśli – ciągnął – że jest niczym świerk posadzony na szczycie wzgórza i może spoglądać z góry na całą okolicę? Jeśli tak, to niech uważa, by piorun lub wichura nie poniżyły go przed innymi drzewami. Albowiem wiedzcie, moi nieoświeceni bracia, że wobec Jedynego wszyscy jesteście równi.
Papar, jak mieszkańcy Północy nazywali odzianych w habity przybyszów z Wyspy Irów, odgarnął kosmyk siwych włosów, który wiatr zdmuchnął mu na jedyne oko. W miejscu, gdzie powinno się znajdować drugie, zionął otwór, który przedzielała pionowa pręga, ciągnąca się od czoła do podbródka. Nietrudno było rozpoznać bliznę po cięciu mieczem, nadającą obliczu starca aurę tajemniczości.
– Duma, drodzy zebrani, jest jednak tylko pierwszym występkiem głównym. Drugim jest pycha, która zrodziła się w umyśle szatana zaraz po tym, jak popadł on w dumę. Czarny diabeł stwierdził, że jest równy Bogu, a jego moc jest nieograniczona. Uważajcie zatem, by nie powtórzyć jego błędów, ponieważ pycha i próżność jest pustym honorem, jego wykrzywieniem!
Musiał wziąć kilka głębokich wdechów, by uspokoić kołaczące serce. Minęły już czasy, kiedy przez cały dzień mógł czytać na głos lekcje albo śpiewać psalmy w oratorium.
– Kogo zwiemy próżnym człowiekiem, zapytacie? Tego, kto chce być chwalony za swoje uczynki, zamiast zadowolić się bogactwem łaski otrzymanej od Boga. Tylko pyszny głupiec jest przekonany, że samemu sobie zawdzięcza zaszczyty, umiejętności i mądrość. Wiedzcie bowiem, że nie macie nic, czego nie otrzymalibyście od Sprawiedliwego. Nie wywyższajcie się zatem ponad innymi, ale raczej dziękujcie Miłosiernemu za to, że obdarzył was wielką łaską.
2
Ludzie ze Sker nie mieli wątpliwości. Ten człowiek niedawno zabijał.
Samotny piechur zbliżał się do osady. Cały był zalany krwią – cudzą i własną. Plamy nie były może aż tak widoczne na czerwonym kyrtillu2, za to niebieskie spodnie przypominały szmatę, którą właśnie wytarto klepisko po ubiciu świniaka. Szedł ociężale, wspierając się na drzewcu włóczni. Szyszak z zasłoną na nos, ozdobiony rytem ukazującym walczących na miecze hamramirów – „zmieniających kształty” szalonych wojowników – tylko częściowo zasłaniał pooraną bliznami twarz. Solidna kolczuga sprawiała, że masywne ramiona i szeroka pierś obcego wydawały się jeszcze większe niż w rzeczywistości.
Przybysz dobrze wiedział, że wyglądał groźnie. Gdy tylko podszedł do pierwszego domostwa, dzieci i kobiety schowały się do domów, a mężczyźni sięgnęli po siekiery i widły. Złowrogi uśmiech na twarzy nieznajomego przekonywał, że słusznie się go obawiano...
Niezatrzymywany przez nikogo dotarł do drugiego domu. Widząc, że zabudowa osiedla nie różni się od spotykanej w innych rejonach Östlandu, przypuszczał, że w tym długim budynku mieszkają mniej zamożni karlmadowie – ludzie wolni, ale pracujący na ziemi należącej do gospodarza osady. Szesnaście domostw oraz kilkadziesiąt stajen, składzików i spichrzy ustawionych było w trzy pierścienie, które otaczały plac oraz okazałą hallę – dwór naczelnika. Chaty osiedla zajmowane były wedle znaczenia – im ktoś bogatszy, tym bliżej placu mieszkał.
Przy trzecim domu drogę zagrodziło mu dwóch mężczyzn – po toporach bojowych na długich styliskach rozpoznał, że są drengami, wojownikami. Z pewnością nie byli to zwykli, pospiesznie uzbrojeni karlmadowie, ale wyćwiczeni w boju drottmadowie, czyli członkowie drótt, przybocznej drużyny właściciela tej posiadłości. Obaj bardziej przypominali niedźwiedzie niż synów Aska, pierwszego z ludzi. Byli ogromni i włochaci, ramiona mieli grube jak pnie drzew, a łapy wielkie niczym kamienie młyńskie. Źle im z oczu patrzyło i widać było, że niewiele im było trzeba do zwady. Zresztą te strony nie słynęły dziś z gościnności. Kiedyś było jednak inaczej i – tak jak w całym Noregu – wędrowców witano zsiadłym mlekiem i piwem. Wszystko zmieniło się, kiedy Sker i okoliczne osiedla przeszły we władanie jarla3 Erlinga Eysteinssona.
Topornicy rzucili obcemu nienawistne spojrzenia w do znudzenia przewidywalnym pozdrowieniu wszystkich zbrojnych.
– Czego tu szukasz, wargu?! – zapytał jeden z nich, choć ton jego głosu wskazywał, że nie zależało mu na odpowiedzi.
Nieznajomy nie przejął się, że nazwano go obelżywym mianem wygnańca żyjącego w borze jak varg4 – samotny wilk. Poprawił przerzucony przez prawe ramię pas z mieczem i splunął rozmówcy pod nogi.
– Znaczysz teren, szczeniaku? Wyglądasz jak skógarmaðr, leśny człowiek. Twoje miejsce jest więc w lesie, pośród wilków! Spróbuj, może one wyliżą twoje rany?
Zbrojnych Erlinga było dwóch, ale mówił tylko jeden. Wyglądał na pewnego siebie, uśmiechał się lekceważąco, a odziany był w czerwone, obcisłe spodnie i lnianą koszulę z tak głębokim rozcięciem, że odsłaniało kłaki na piersi. Łysą głowę ozdabiała mu szrama, biegnąca równiuteńko od ucha do ucha – znak niezwykłej dokładności albo niespotykanego partactwa jakiegoś wojownika. Mężczyzna podniósł żeleźce brodatego topora na wysokość oczu nieznajomego, chcąc go pewnie nastraszyć.
Drugi z drengów stał nieruchomo i od czasu do czasu głucho pojękiwał. Był niemową albo urodził się jako głupek.
– Nie odejdę bez rozmowy z jarlem Erlingiem.
Słowa przybysza zabrzmiały nieprzyjemnie. Wprawdzie głos miał głęboki jak u konunga5, czysty jak u pieśniarza i sympatyczny jak u kłamcy, ale jego ton zdradzał, że obcy nie zamierza tolerować sprzeciwu i ma poczucie wyższości nad rozmówcami.
– Jarl nie zwykł rozmawiać z wygnańcami, a tym bardziej z wszetecznikami Tveggiego.
– Nazwij mnie tak ponownie, a zostaniesz kochanką tej włóczni – ostrzegł nieznajomy i wskazał gadułę grotem, po czym kontynuował: – Będę waszym gościem, aż przywita mnie jarl Erling. Z nikim innym nie będę rozmawiał, gdyż drengskapr żadnego z was nie równa się mojemu, mój tírr błyszczy blaskiem w całym Noregu, a mój tign6 właściwy jest potężnemu drengowi, ulubieńcowi rozdawców złotych pierścieni7.
Drottmadowie wydawali się zdziwieni. Nie przywykli, by ktoś się im przeciwstawiał, i to tak zuchwale. Ale nie byli zmartwieni, bo wyczuwali szykującą się walkę. Złowieszczo uśmiechnęli się do obcego, jak lis na widok kury.
– Patrz – zaczął łysy, trącając towarzysza łokciem. – Trafił się nam wyszczekany wilczek. Zaraz ściągnie spodnie, by pochwalić się swoją męskością. Ale jak to mówią: kto dużo gada, między nogami nie domaga. Wynoś się stąd, leśny bękarcie, bo psami poszczujemy.
Błysnął miecz, ostrze zabrzęczało o żeleźce, metal wszedł w ciało.
Ludzka głowa potoczyła się w kierunku zgromadzonych kilka kroków dalej karlmadów. Bezgłowy korpus gaduły runął pod nogi przybysza, topór z brzękiem zadzwonił o kamienistą ziemię.
– Sigmunt miał rację. Odcięta głowa upada szybciej od tułowia – skwitował nieznajomy, wycierając zakrwawioną głownię miecza o rękaw bluzy i uważnie obserwując, co zrobi drugi osiłek.
Ale niemowa nie przejawiał chęci podejmowania jakiegokolwiek działania. Stał tylko i pojękiwał, obezwładniony strachem. Jak mówi stare porzekadło: mięśnie nie zawsze są dziećmi odwagi.
Przybysz czekał.
Nikt nie odważył się do niego zbliżyć. Nikt nie śmiał zapytać o imię. Nikt nie zaproponował schronienia, kiedy słota spadła z nieba. Wszyscy oczekiwali Erlinga.
Cierpliwość wędrowca i tchórzostwo miejscowych zostały nagrodzone równo w południe. Zwiastunem tej nagrody było ujadanie psów.
Eysteinsson wrócił w otoczeniu gromady ogarów i w towarzystwie czterech drottmadów. Przygalopował na siwym koniu, którego kopyta podnosiły tumany ciemnego i gęstego kurzu, przybierającego kształt chmur burzowych, w pełni odzwierciedlających nastrój wodza. Wściekłość.
Nieznajomy domyślił się, że dróttinn8 był na porannym polowaniu. Powiedziało mu o tym nie tylko ujadanie myśliwskich hundów, ale przede wszystkim ciało młodego jelonka przewieszonego przez kark jucznego konia. Zdobycz była tak świeża, że lekki wiatr przywiewał zapach świeżej krwi i surowego mięsa, co doprowadzało psy do szału.
Ranny włócznik obserwował, jak nagle wszyscy mieszkańcy posiadłości ze zdwojoną gorliwością rzucili się do wykonywania swoich obowiązków. Mógł się tylko domyślać, gdzie znikły kobiety – jedne pobiegły po wodę do strumienia, inne siadły przy krosnach, by prząść tkaninę na koszule dla swoich mężów, a jeszcze inne pognały do kuchni, aby szykować posiłek. Nie musiał się za to zastanawiać, gdzie podziali się mężczyźni. Większość chwyciła za włócznie, siekiery ciesielskie albo zwykłe widły, po czym otoczyła go, pozostając jednak w bezpiecznej, jak im się przynajmniej zdawało, odległości. Demonstracja siły wobec obcego była potrzebna, gdy patrzył drottinn.
Przybysz miał dobry słuch i potrafił wyłowić rozmowę, która toczyła się wiele kroków od niego. Był też na tyle zuchwały, by oderwać oczy od wymierzonej w siebie broni i spojrzeć wprost na jarla, który właśnie próbował dowiedzieć się, co się tu dzieje.
– Skąd to zamieszanie? – krzyknął Erling.
Niewolnik, który usłużnie chwycił jego wierzchowca za uzdę, mylnie uznając, że jarl chce zsiąść, pospieszył z odpowiedzią:
– Eee, warg przy...był pa... pa...nie i za... za...bił na...szego.
Niewolny jąkał się, jakby w dzieciństwie klacz kopnęła go w głowę. Widząc, że pan woli zostać w siodle, zaczął wygładzać mu na plecach purpurowy płaszcz.
– Jaki warg? Jakiego naszego? To moja siedziba czy świątynia córek Gefny? Czy ktoś mi wyjaśni, co się tu dzieje?
Z pomocą nierozgarniętemu niewolnikowi przyszedł pewien dreng o twarzy pociągłej jak pysk klaczy. Nie silił się jednak na wyjaśnienia, tylko wskazał palcem nieznajomego.
Przybysz lubił, kiedy zwracano na niego uwagę. Z zadowoleniem przyglądał się, jak hersir9 odwraca głowę w jego stronę, spina ogiera piętami i zmusza go do cwału. Sam pozostał nieruchomy, choć nie umknęło jego uwadze, że pilnujący go karlmadowie mocniej ujęli widły i siekiery, a drottmadowie silniej zacisnęli dłonie na włóczniach. Widać czuli na sobie surowy wzrok zbliżającego się drottinna. Kropelki potu świeciły na ich czołach, tchórzostwo biło z oczu.
Mocnym szarpnięciem wodzy jarl osadził wierzchowca kilka kroków od nieznajomego. Na jego obliczu dało się zauważyć gniew, ale i zaciekawienie. Uderzenie serca później obok Erlinga zjawił się jeden z myśliwych.
– Witaj, dziedzicu Sigurda Smokobójcy i Odda Strzały, spadkobierco chwały tych wielkich bohaterów, władco Hedermarku, którego męstwo opiewają pieśniarze – rozpoczął przybysz.
Lata spędzone w otoczeniu i drobnych naczelników, i potężnych konungów nauczyły obcego, że wszyscy władcy lubili być chwaleni. Ten nie różnił się od pozostałych, przynajmniej tak przybysz słyszał. Miał teraz przed sobą najpotężniejszego hersira w niezbyt rozległej krainie zwanej Hedemarkiem, o którym mówiło się, iż jest riki maðr – bogaczem. Połacie pól, pastwisk i lasów oraz stada bydła i koni stanowiły znaczny majątek, na który konungowie patrzyli z zazdrością. Ale na patrzeniu się kończyło, ponieważ Erling słynął z bitności, a do służby w jego przybocznym drotcie garnęli się najznakomitsi drengowie w Östlandzie. A ci zaprawieni w wojnach drottmadowie skutecznie dbali czynem oraz słowem, by ich pan uchodził wszem wobec za sprawiedliwego, dobrego i silnego naczelnika, którego sojusznikom – a nawet niewolnikom! – nie mogła stać się krzywda z ręki obcych.
– Pozwól, że się przedstawię – ciągnął nieznajomy, uprzedzając pytanie jarla. – Ainarem Skaldem10 mnie zwą i zaprawdę jestem biegły w poezji. Jak świat długi i szeroki znane są moje visy i drapy11, kunszt moich pieśni wzbudza zazdrość Göllnira, a o moich wojennych dokonaniach rozprawia się na dworach konungów.
– Doprawdy? – burknął Erling z powątpiewaniem, jakby imię obcego nie było mu w ogóle znane.
Ainar nie zareagował na zaczepkę, choć był pewien, że jarl chciał być złośliwy. Nie wierzył, by ktoś – a już szczególnie którykolwiek z władców – mógł o nim nie słyszeć.
– Ród mój szlachetny od wieków jest zaprzyjaźniony z władcami nie tylko naszej krainy, ale i panami Vallandu, Northumbrii, Gardariki czy Bjarkamal.
– Skaldowie słyną z tego, że umieją posługiwać się językiem. Ty jednak, jak widzę, równie pięknie układasz słowa, jak ścinasz głowy moim drengom. A nikt nie może tego robić bez mojej zgody. Wyjaśnij mi zatem, skąd bierze się twoja zuchwałość. Otacza cię tuzin zbrojnych, a za zbrodnię mam pełne prawo cię powiesić. Dodatkowo wygląda na to, że jesteś, jak to nazywa zwyczaj, varg í véum, wilkiem w świętych miejscach, czyli wygnańcem. A zabijanie banitów to obowiązek każdego naczelnika.
– Przyczyn mojej śmiałości jest kilka, ulubieńcu Göllnira. Po pierwsze, nie widzę tutaj człowieka, który zdołałby zwyciężyć mnie w uczciwej walce. Gdybyś natomiast postanowił wykorzystać przewagę liczebną, wiele tutejszych kobiet zostałoby wdowami.
Pomruk gniewu wydobył się z licznych gardeł, ale żaden z ich właścicieli nie odważył się zaprzeczyć skaldowi słowem ani czynem.
– Po drugie, w moim postępowaniu nie było nic niewłaściwego. Po babce odziedziczyłem skłonność do nauczania dobrych obyczajów. Pod nieobecność gospodarza pozwoliłem więc sobie dać lekcję grzeczności twoim drottmadom, którzy nie wiedzieli, że lepszym od siebie należy się szacunek. Czyż nie jest prawdą, że wiele wiosen temu nasz władca, Gudröd Myśliwy12, król Vestfoldu, Ringerike, Raumarike i Hedemarku, wydał prawo określające, jak gospodarze powinni gościć podróżnych? Przypomnę zatem, że każdy podróżny ma prawo do miski polewki, schronienia przed deszczem i słońcem oraz jednego noclegu pod dachem gospodarza.
– Ach, więc jesteś też nauczycielem? Niestety, spóźniłeś się. Już stara Hilda uczy nasze dzieci dobrych obyczajów.
Przyboczni hersira ryknęli śmiechem, bezbłędnie odczytując chwilę, kiedy powinni wzmocnić szyderstwo naczelnika.
Skald zignorował złośliwość.
– Po trzecie, przybyłem ostrzec was przed zbrojnymi, którzy zbliżają się do twoich włości.
– Ha! Teraz wiem, że kłamiesz. Z żadnym z sąsiadów nie jestem w sporze. A nawet gdybym był, żaden z tych psów nie odważyłby się zaszczekać na swojego pana.
Ainar sposępniał i bezwiednie uniósł prawą brew. Zawsze się unosiła, gdy zaczynał się denerwować. Po chwili w jego oczach pojawiała się iskierka szaleństwa.
– Skoro mamy wspólnie stawić im czoło, musimy jedno ustalić: nie pozwolę się obrażać! Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie kłamcą, nie pozostawisz mi wyboru. Zdam się na sprawiedliwość miecza.
Dla wzmocnienia tych słów Ainar pogładził, niby od niechcenia, głowicę swojego miecza Kvernbita, Gryzącego Kamień. Była to niezwykła broń – jej poprzedni właściciel utrzymywał, że wykuły ją karły13 w swojej podziemnej kuźni, a niezwykłą wytrzymałość zawdzięczała hartowaniu w lawie. Skald wątpił, by była to prawda, gdyż podobne ostrza widywał daleko na południu, w Vallandzie, gdzie karły się nie zapuszczały. Znał się też trochę na kowalstwie i przypuszczał, że rdzeń ostrza wykonano z trzech splecionych ze sobą żelaznych prętów, a krawędzie wykuto ze stali. Cały sekret tkwił bowiem w węglu – pozbawione go żelazo odpowiadało za wytrzymałość broni, a nasycona węglem stal zapewniała ostrość i twardość. Miecz ten miał jeszcze jedną przewagę nad żelaznymi pobratymcami z krain Północy – był zakończony sztychem ostrym, a nie półokrągłym, dzięki czemu świetnie nadawał się nie tylko do cięć, ale i do pchnięć.
– O żadnym „wspólnym stawianiu czoła” nie było jeszcze mowy – odpowiedział jarl, mocno podrażniony bezczelnością przybysza – a za kolejną groźbę poznasz smak sprawiedliwości Hangaguda, Powieszonego Boga. Miejsce wargów jest na gałęzi.
Twarz Skalda jeszcze bardziej spochmurniała. Lewa brew dołączyła do prawej i złączyły się w jeden marszczący się nad czołem włochaty pasek. Źrenice zwęziły się tak, że oczy wydawały się jeszcze głębiej osadzone niż w rzeczywistości. Niewielu drengów mogło pochwalić się taką biegłością w robieniu min, a tylko Grimnir, bóg masek, znał ich więcej. Przez sześć uderzeń serca wędrowiec straszył hersira groźnym grymasem, po czym rozchmurzył się. Brwi wzięły rozwód, powracając do pilnowania swoich łuków, a kąciki ust wystrzeliły do góry, doprowadzając do powstania dołeczków na policzkach. Gdyby nie blizny na czole wędrowca, jego uśmiech mógłby uchodzić za życzliwy.
– Dobrze, to lubię. Mądrze jest ustalić zasady wspólnych działań już przy ich rozpoczęciu. A skoro zwyczajowe groźby mamy już za sobą, przejdźmy do zacieśniania naszego sojuszu. Szkoda czasu na kłótnie o drobnostki, gdy można się spierać o srebro.
Poeta zamilkł, dając rozmówcy czas na oswojenie się z tymi słowami. Wzmianka o bogactwie zawsze sprawia, że ludzie słuchają uważniej.
– Jak już powiedziałem, do Sker zbliżają się zbrojni. Już wspólnie ustaliliśmy, że nie może ich wieść żaden z twoich sąsiadów. Więc kto? Taki dociekliwy drottinn jak ty zapewne zadaje sobie to pytanie. A taki nauczyciel z powołania jak ja spieszy z odpowiedzią. Podąża tu Harald Hakonsson, jarl Vestfoldu, który ma siedzibę w Gullbergu. Wraz ze swoim drottem, rzecz jasna.
– Harald? A czegóż on może tu szukać? Nigdy go nie spotkałem, zatem i zwady żadnej mieć z nim nie mogę.
– I tutaj dochodzimy do drażliwej części naszego współdziałania. Otóż on szuka mnie.
Ciekawość Erlinga wzięła górę nad gniewem, co dało się poznać po podekscytowaniu, nieudolnie skrywanym pod płaszczykiem obojętnego, opryskliwego głosu:
– A w jakiej sprawie, jeśli wolno spytać?
– Wnosząc po tym, że zarąbałem jego dwóch synów i poużywałem sobie z jego jedyną córką, zapewne chce mnie zabić. Jego przednia straż, którą spotkałem wczoraj, próbowała mi to zresztą przekazać słowem i czynem. Teraz ani do słowa, ani do czynu straż ta nie jest już zdolna, że się tak wyrażę.
– Tak. To rzeczywiście słaba strona twojego planu. Powiedz, dlaczego nie miałbym rozkazać moim ludziom, by cię związali i przekazali jarlowi Haraldowi w ramach powitalnego daru? Godne podjęcie szlachetnego gościa jest pięknym, choć nieco już dzisiaj zapomnianym zwyczajem.
– Cieszy mnie twój szacunek dla tradycji. Ale to nie byłoby rozważne, o mądry i przenikliwy hersirze. Bo widzisz, on myśli, że jesteś moim fóstri, przybranym ojcem, który wychowywał mnie w dzieciństwie. A że Harald jest wyjątkowo mściwy, nie poprzestanie na zabiciu mnie. Zaraz potem zabierze się do twojej żony, twojego brata, później do wszystkich twoich krewnych, a w końcu do ciebie. Możesz być tego pewny. Jeden z jego ludzi, gdy jeszcze oddychał, wykrzyczał mi w twarz mniej więcej to: „Harald zabije wszystkie ścierwa z domu Eysteinssona, jego żonę, brata, córkę, a na końcu jego samego!”. Po tych słowach skonał. Ponieważ jestem drengiem, który nie zostawia przyjaciół w potrzebie, przybyłem co sił w nogach, by cię ostrzec.
Jarl poczerwieniał na twarzy. Jego głowa wyglądała jak dojrzałe jabłko owinięte w zielony liść myśliwskiego kaptura. Do tego owocowego obrazu nie pasowały tylko gęste, czarne włosy oraz długa broda.
Koń, wyczuwając nastrój swojego pana, zarżał, zarzucił grzywą i mocno wdepnął przednimi kopytami w wysychającą kałużę. Krople błota prysnęły na niebieskie spodnie Ainara.
– Jesteś najbardziej bezczelnym i zuchwałym nidingiem14, jakiego spotkałem. A oburzasz się z powodu nazwania cię kłamcą? Dwulicowy ormr z ciebie, wąż zjadający własny ogon!
Tym razem twarz Skalda nie przybrała złowrogiego wyrazu. Ainar zachował obojętność, udanie skrywając rozbawienie. Denerwowanie ludzi było jego pasją.
– Po cóż się tak wściekać? Nie zapominaj o naszej umowie. Przy układach muszą obowiązywać pewne zasady. Nie chcemy przecież zachowywać się jak Irskmadowie15, którzy skaczą sobie do gardeł z powodu byle kozy czy kobiety. Poza tym jest jeszcze coś, co skutecznie wzmocni naszą przyjaźń i sojusz. Skrzynia ze srebrem. Wypełniony po brzegi peningami16 dębowy kufer. Tak ciężki, że i trzech mężczyzn z trudem go podniesie. A na każdej monecie widnieje dumny wizerunek samego Adalsteina17, zapewniający, że kruszec jest najwyższej jakości, i kuszący obietnicą rozkoszy, jakie mogą płynąć tylko z bogactwa.
Jarl starał się zachować groźną i władczą pozę, co powinno mu przyjść tym łatwiej, że siedział na koniu i patrzył z góry na przybysza. Ale wprawny obserwator od razu dostrzegłby, że pochyla się, jakby lepiej chciał usłyszeć słowa rozmówcy i nie zaciska dłoni na wodzach, co zwykł robić, kiedy się złościł. Gniew jarla był udawany, jednak nieufność głęboko w nim tkwiła.
– Skrzynia, powiadasz? Jakoś nie widzę, byś cokolwiek taszczył, a sam wyglądasz mi raczej na włóczęgę, który nie ma jednego peninga, by zapłacić za posiłek i piwo.
Pieśniarz prychnął i uśmiechnął się bezczelnie.
– Czego nie mam dziś, będę miał jutro, czego nie będę miał jutro, będę miał pojutrze, a trzeciego dnia będę miał to, co prawie miałem przedwczoraj. Bo właśnie wtedy drottmadowie Haralda przeszkodzili mi w wydobyciu skarbu z pewnej jaskini, leżącej... O, nieco się zagalopowałem. Takie rzeczy mówi się tylko przyjaciołom i sojusznikom. Czy jesteśmy nimi?
– Co o tym sądzisz, Brodirze?
Uwagę Skalda po raz pierwszy przykuł drottmad, który był z jarlem na polowaniu, a potem zatrzymał swojego konia tuż obok wierzchowca władcy. Był to postawny mężczyzna o dziwacznym wyglądzie. Nie miał włosów na czaszce, choć wcale nie wyglądał na starego. Zacięcia na skórze wskazywały, że regularnie golił sobie głowę nożem, ale chyba niezbyt umiejętnie, gdyż pojedyncze wysepki włosków nadal toczyły walkę o przetrwanie. Golarskie zamiłowanie Brodira nie dotyczyło jednak jego twarzy, porośniętej bujną, czarną brodą i grubymi na dwa palce wąsami.
– Myślę, że to kłamca. Najlepiej będzie, jeśli go zabijesz.
Ainar rzucił mu wyzywające spojrzenie, ale napotkał zimny, nienawistny wzrok drenga. Naszło go przeczucie, że z tym drottmadem będzie miał same kłopoty. Później dowiedział się, że był to syn Jökula, słynnego drenga, który wiele lat temu poległ w służbie Erlinga.
Eysteinsson zastanawiał się przez dłuższą chwilę, nie zwracając uwagi na zachowanie przybocznego. Zdjął kaptur i podrapał się po przyprószonej siwizną czuprynie. Podkręcił wąsa, z którego przy okazji strącił kilka okruszków chleba. W końcu odpowiedział, starając się być równie tajemniczym jak przybysz:
– Wielu zostało przyjaciółmi przy rogu z piwem. Omówimy tę sprawę podczas wieczerzy i zobaczymy, czy twoja obietnica zdobyczy zdoła mnie przekonać, że z nawiązką zostaną wyrównane moje dotychczasowe straty.
3
Mnich zawiesił głos. Chciał, by ludzie przemyśleli jego słowa, by w duchu odpowiedzieli sobie na pytanie, czy duma i pycha rządzą ich postępowaniem. Duma, wróg cnoty i pokory, matka niegodziwości. Był pewny, że tak właśnie było. Dla tingu, honoru wojownika, gotowi byli zginąć, a im głośniej się nim chwalili, tym wydawali się więcej warci dla pobratymców.
– A gdy wyzbędziecie się dumy – nauczał dalej – zwróćcie całą swoją siłę, jaką obdarzył was Kristr, do walki z kolejnym występkiem plamiącym duszę człowieka. Z obżarstwem i pijaństwem! Po to bowiem Wszechwiedzący dał wam rozum, byście umieli zachować umiar. Nie jesteście przecież głupimi bydlętami, żrącymi wszystko i w każdych ilościach. Pośćcie więc raczej, bo to pomoże wam oczyścić ciało i skierować myśli ku Bogu. Sam nasz Zbawiciel dał nam przykład umartwiania się, kiedy przez czterdzieści dni i nocy przebywał na pustyni bez jedzenia, choć podły diabeł kusił go wszystkimi smakołykami świata. I pamiętajcie! To łakomstwo, pragnienie zjedzenia zakazanego owocu, wygnało Adama i Ewę z ogrodu edeńskiego!
Papar otarł spocone czoło. Nawracanie Östmadów nawet w tak chłodne dni jest równie męczący, jak koszenie łąki w środku lata. Dobrze wiedział, że tutejszy mieszkańcy są zatwardziali w grzechu i przywiązani do tradycji. A tradycję, tak jak stary dąb, trudno podkopać. Wystarczyło, by któryś z nich przypomniał stare porzekadło: „jedz i pij, jakby słońce miało jutro nie wstać”, a całe jego kazanie pójdzie na marne. Ale musiał próbować.
– I wspomnijcie też, że pijaństwo nie tylko szkodzi zdrowiu, ale prowadzi do innych grzechów. Język wam się plącze i obgadujecie bliźnich. Kłamiecie, złorzeczycie i obrażacie się nawzajem! Mało tego. Niejednego z was trunek przywiódł do cudzołóstwa. A to kolejny występek główny. Gdy piwo zaszumi w głowie, z lubieżnością patrzycie na córki, a nawet żony waszych przyjaciół. Miód i nabid18 zagłuszają sumienia i otwierają drogę pożądaniu, z którego tylko Zły się raduje.
Papar rzucił zgromadzonym srogie spojrzenie i wskazał ich palcem. On, munk, dawno wyrzekł się już namiętności i dzięki wyrzeczeniom osiągnął baanmartre, białe męczeństwo. Ale nieoświeconym geinte19 trudno było zrezygnować z cielesnych popędów.
– A rozpusta i pijaństwo zawsze sprowadzają na człowieka kłopoty! To przez nie Surowy Sędzia postanowił zniszczyć Sodomę. Uważajcie zatem, byście i wy swoimi grzechami nie ściągnęli na siebie nieszczęścia i gniewu Sprawiedliwego.
4
Jeleń wpadł we wnyki – pomyślał Ainar, gdy podczas wieczerzy posadzono go po prawicy jarla Erlinga, a sam gospodarz wzniósł toast za jego zdrowie. Wszystko szło dobrze, choć poeta martwił się, by wicher nadchodzących wydarzeń nie przeszkodził mu w przygotowaniach. Zdążył się bowiem przekonać, że nawet najlepszy plan może spełznąć na niczym, gdy na drodze stanie jakiś głupiec lub gdy zapijaczona norna, tkająca płótno przeznaczenia, pomyli szwy i przez to ześle pecha. Właśnie tak jak uczyniła to trzy tygodnie temu.
Trzy tygodnie temu Ainar uczestniczył w jakże podobnej wieczerzy – tyle że nieco huczniejszej – korzystając z gościny jarla Haralda Hakonssona. W swojej okazałej posiadłości w Gullbergu hersir biesiadował z przyjaciółmi i rodziną.
Na ścianach halli powieszono pasy haftowanych tkanin przedstawiające walczących i ucztujących drengów i bogów. Na jednej z nich widać było Alfadira – z jego otwartych ust wynurzał się tułów Göllnira. Bitewny Krzyk jak zwykle zachowywał się nieprzyzwoicie i pluł złotymi pasmami, które na materiale ciągnęły się ku pozostałym postaciom – jego braciom.
Specjalnie na ucztę wniesiono do sali ciężkie dębowe stoły, które uginały się pod ciężarem pieczonego prosiaka, mis z polewką, w której pływały kawałki wołowiny, cebuli i czosnku, tac z borowikami zapiekanymi w cieście, półmisków kaszy z gulaszem z dziczyzny, drewnianych talerzy z marynowanymi w serwatce rybami, dzbanów koziego i owczego mleka, bochnów czerstwego chleba, a ponad wszystko – ogromną misą ze słonińca20, wypełnioną jęczmiennym piwem. W misie tej raz za razem zanurzano rogi, z których biesiadnicy parami pili ulubiony trunek Göllnira. Tego dnia Ainara spotkał wielki zaszczyt. Ulubieniec Haralda – a zarazem jego nadworny skald – dzielił się jednym rogiem z piękną Halfridą, córką jarla, o której mówiono, że jest biegła w kobiecych sprawach.
Pieśniarz, jak zwykle w towarzystwie kobiet, był czarujący i zachowywał się nienagannie. Gdy chciał splunąć, odwracał się do dziewczyny plecami, a gdy niewieście spadł na podłogę kawał mięsa, podnosił go, wycierał o własne spodnie i podawał jej z grzecznym skinieniem głowy. Opowiadał jej o swoich przygodach i podróżach, pokazywał złote pierścienie, które otrzymał od władców w zamian za pieśni, chwalił się bliznami wyniesionymi z niezliczonych bitew i pojedynków. Halfrida grzecznie przytakiwała, wzdychała z podziwu lub popiskiwała ze strachu, kiedy było to na miejscu, a sama prawiła mu o niedawno zdechłym dwugłowym cielaku, o żonie Olafa – zdradzającej go z Gunnarem oraz o wywarze ze słonecznych grzybów, który nagotowała jej wölwa21, gdy kiedyś dziewczyna zachorowała. W przerwach między opowieściami słuchali poematu o Ragnarze. Recytował go Gunnar, jeden z synów Haralda, przy wtórze dźwięku dwóch fletów. Ainar objaśniał dziewczynie co trudniejsze kenningi22, a przy okazji złośliwie wykazywał językowe niedociągnięcia utworu. I właśnie gdy się popisywał, mówiąc o nowatorskim szyku poetyckim zwanym runhet, dosiadł się do nich Sjolf, najniższy spośród Haraldssonów.
– Moja siostra z pewnością nie zaprzeczy, że sztuka skaldów nie jest ci obca. Jednak gdyby twój talent był choć w połowie tak wielki, jak się przechwalasz, byłbyś znany i w Vallandzie, i w Bjarkamal, a nawet w Glaesvair.
Ainar powoli dopił piwo, nie spiesząc się z odpowiedzią. Rękawem koszuli, ozdobionym wokół mankietu haftem przedstawiającym złotego węża zjadającego własny ogon, otarł usta i spojrzał wprost w oczy Sjolfa.
– Często dziecko jest za niskie, by dostrzec to, co leży na stole. Tak i ludzie mali nie dostrzegają tego, co ich przerasta.
Pieśniarz, tak jak każdy z domowników Haralda, wiedział o bolączce Sjolfa. Syn jarla był najniższym spośród pięciu braci, ale lichy wzrost nie świadczył wcale, że takich samych rozmiarów są jego duma i zadziorność. Na każdym kroku starał się udowadniać, że nie zbywa mu na sile ani zręczności. I zazwyczaj mu się udawało. A że – jak każdy rudzielec – był pamiętliwy, więc mścił się za każdą zniewagę, rzeczywistą lub wydumaną.
Skald z nieskrywanym zadowoleniem obserwował, jak nos młodzieńca drga z wściekłości niczym u gotującego się do ataku tura, a jego dłonie zaciskają się w pięści.
– Gdybyś nie był gościem mojego ojca, pokazałbym ci, że lepiej widać świat z mojej wysokości niż z ziemi pod moimi stopami, gdzie ległaby twoja okrwawiona głowa.
Właśnie takiej odpowiedzi poeta spodziewał się po młodzieńcu, któremu wystarczyło szepnąć o możliwej zwadzie, a atakował na oślep jak kogut w obronie kury. Ainar nie miał ochoty studzić jego zapału. Piwo szumiące mu w głowie sprawiło, że postanowił zabawić się kosztem chłopaka.
– Dobrze zatem, że twój ojciec potrafi dostrzec to, co tak lekceważy jego syn i objął mnie opieką przed zadziornym owocem swojego nasienia.
– Wiecznie nie będziesz gościem mojego ojca.
Ktoś głośno beknął i trzymając dłonie przy ustach, wybiegł za próg. Pieśniarz spojrzał na niego wyrozumiale. Nie każdy miał zdrowie do męskich rozrywek, ale ten był przynajmniej dobrze wychowany.
– Nie sądzę, by moje drapy miałyby szybko mu się znudzić.
– Tak to już jest ze skaldami, że nie mając własnych dokonań, opiewają cudze, a nie mając odwagi, ukrywają się za plecami potężniejszych.
– Podobnie mówią o młodszych synach, którzy nie dorastają do wielkości swoich przodków.
Sjolf nie wytrzymał i grzmotnął pięścią w ławę. Drewniane miski podskoczyły, tak jak i głowa jednego z biesiadników, który, znużony trudami ucztowania, drzemał przy stole, podpierając się łokciami. Teraz nawet ci, którzy wcześniej nie przysłuchiwali się sprzeczce, odwrócili się w ich stronę.
– Wyjdź ze mną za drzwi – powiedział królewski syn – a przekonasz się, czy jestem synem swojego ojca.
Dookoła zapadła cisza. Wszyscy wyczekiwali odpowiedzi Ainara. Ten sięgnął po kawałek dorsza w maśle i zaczął go niespiesznie przeżuwać. Wstał, podszedł do misy z piwem i napełnił swój róg. Wrócił na miejsce, pociągnął łyk trunku i w końcu odpowiedział żartobliwym tonem:
– A co? Piwo naciska ci na brzuch, że chcesz nas opuścić? Bądź odważny. Jesteśmy z tobą. Na pewno dasz radę sam się wysikać.
Halfrida zachichotała, nie zwracając uwagi na wściekłe spojrzenie, które rzucił jej brat. Jak każda kobieta, miała słabą głowę i niewiele było trzeba, aby ją rozbawić, za to wiele wysiłku wymagało jej uspokojenie.
– Nikt nie będzie ze mnie szydził! – Młodzieniec zdołał w jakiś sposób otworzyć zaciśnięte szczęki. – Wstawaj, tchórzu, i chwyć się ze mną za bary. Zobaczysz, że moje ramiona, choć krótkie, potrafią złamać twoje plecy na pół.
– Sjolfie, mój przyjacielu. Chcesz się ze mną bić w domu twego ojca? Nieładnie tak łamać prawo gościnności. To uchybia dobremu imieniu gospodarza. – Poeta pogroził palcem młodzieńcowi i ciągnął dalej: – Toż to uczta, a na niej walczy się kielichem i pieśnią. Mam rację?
Siedzący najbliżej w lot pojęli, co Skald miał na myśli, i zaczęli wołać: „Miodowy pojedynek, miodowy pojedynek!”. Reszta szybko podchwyciła okrzyk. Biesiadnicy unieśli rogi i zaczęli miarowo uderzać nimi o dębowy stół, nie przejmując się chlustającym na boki piwem.
– No jak tam, zaniemówiłeś? A może wolisz popijać serwatkę z kobietami, zamiast raczyć się napojem prawdziwych mężczyzn?
– Skoro taka jest wola gości mojego ojca – oznajmił Sjolf. – Upokorzę cię w każdym rodzaju einvígi – obojętne, czy to będzie pojedynek na miecze, czy na słowa!
– Możesz spróbować. Obetrzyj tylko brodę z mąki. Dobry z ciebie syn, skoro tyle pomagasz matce w kuchni.
Wydawało się, że chłopak nie może już bardziej poczerwienieć. Teraz jednak jego twarz przybrała kolor purpury.
– Oszczędzaj swój gadzi język na lausavísur23. Mimo że nie jestem skaldem, pokonam cię twoją własną bronią.
– Zadziorność potwierdza, że jesteś synem swojego ojca. Zobaczymy, czy w innych rzeczach też się w niego wdałeś. Nie byłoby jednak sprawiedliwe, gdybyś mierzył się ze mną w pojedynkę. Znaj moją wspaniałomyślność. Weź sobie do pomocy brata, Gunnara, który raczył nas pieśnią o Ragnarze. Piękną, choć nie jego autorstwa.
– Pomocą nie wzgardzę, bo rozważnym jest ten, kto mimo swojej przewagi ma towarzysza u boku.
– Mądrze powiedziane. Jeszcze tylko jeden szczegół dzieli nas od pojedynku.
– Jaki?
– Zgoda jarla Haralda. Nie będziemy przecież rywalizować bez przyzwolenia gospodarza!
Hersir był jedyną osobą na sali, która nie przysłuchiwała się sprzeczce. Drzemał na swoim siedzisku, stojącym na podwyższeniu wysokim krześle, którego poręcze zakończone były wyrzezanymi w drewnie paszczami wilków, a oparcie pokrywała płaskorzeźba przedstawiająca drzewo o rozłożystej koronie. Łysina drottinna, połyskująca potem i kroplami piwa, kontrastowała z długą, siwą brodą, tylko miejscami zdradzającą dawny ognisty kolor. Gdy Ainar i Sjolf potrząsnęli jego ramieniem, jarl wzdrygnął się, rozlewając przy tym połowę napitku z rogu, który trzymał w dłoni.
Pokrótce wyjaśniono mu sprawę. Hakonsson uśmiechnął się, wzniósł naczynie i krzyknął:
– Miodowy pojedynek!
Wniesiono gliniany dzban z miodem i postawiono go na stole. Zaopatrzony był w solidny uchwyt i okrągły wylew przylegający krańcem do przedniej ścianki naczynia. Górna część dzbana ozdobiona była liniami wzoru składającego się z trójkątów, natomiast na pękatym brzuścu przedstawiono orła wymiotującego Miód Poezji na muzyków przygrywających na piszczałkach tańczącym wilkołakom.
Obok dzbana postawiono dwa drewniane kubki.
Po jednej stronie stołu posadzono Ainara, a po drugiej Sjolfa i Gunnara. Ich śladem podążyła większość biesiadników, którzy wybierali sobie miejsca jak najbliżej tego, kogo zamierzali wspierać.
Pojedynek rozpoczął hersir, który napełnił oba kubki miodem i podał je poecie.
– Uracz nas dobrą strofą, Skaldzie.
Mężczyzna jednym haustem wypił alkohol z pierwszego kubka. Zastanawiał się, jaką háttr – miarę wierszową, wybrać. Dróttkvaett wydawał mu się zbyt wyszukany i naprawdę szkoda było go bezcześcić pijackimi wersami. Galdralag najlepiej nadawał się do zaklęć, więc też nie był odpowiedni. Odrzucił kviðuháttr, gdyż nie chciało mu się rygorystycznie liczyć sylab. Nieco już zapomniany fornyrðislag nigdy mu się nie podobał, bo wymagał zastosowania dwóch rodzajów wersu. A on zawsze wolał uporządkowany málaháttr lub dający więcej dowolności ljóðaháttr.
Zdecydował się na ten ostatni, w końcu pili miód, a przy nim najlepiej się improwizowało. Sięgnął po natchnienie i wychylił je z drugiego naczynia24. Wstał, nalał miodu do obu kubków, nie rozlewając ani kropli, i podał je przeciwnikom.
W końcu wyrecytował:
O pojedynek mnie poprosili
synowie potężnego pana,
mężniejsi od muła mego.
Nie wiedzą jednak wcale,
że miód wodą jest wybrańca,
którą od kołyski kosztuje.
Bracia wypili miód, każdy po jednym kubku, i naradzili się po cichu. Starszy, Gunnar, odróżniał się od brata gęstymi, brunatnymi włosami, poza tym przewyższał go pod względem postury, urody i talentu. Dlatego to on szeptał więcej, nachylając się do ucha rudzielca.
Zdecydowanie to ciemnowłosego Ainar uważał za groźniejszego rywala. Nie dlatego, że szanował jego marne umiejętności poetyckie, ale z racji wielkiego brzucha, w którym mogło się zmieścić wiele miodu. Na szczęście norny musiały rozlać piwo na tkaninę życia syna Haralda, gdyż miał on wielkie pragnienie – i z radością zaspokajał je od początku uczty. A nikt nie ma brzucha bez dna.
W końcu bracia doszli do porozumienia i napełnili naczynia trunkiem. Sjolf niedbale podał je Ainarowi, a Gunnar wygłosił wspólnie ułożone wersy:
Pojedynkować nam się przyszło,
bo choć brakuje nam boskiego talentu,
chcemy upokorzyć haga25,
drenga, co w boju i w łożu niedomaga.
Sala rozbrzmiała śmiechem, a zgromadzeni za braćmi ucztujący poklepywali ich po ramionach, chwaląc cięty język.
Ainar też się uśmiechnął. Lubił, gdy walka się zaostrzała i umiał docenić sprawnie ułożone wersy. Jego uwadze nie uszły jednak wyraźne błędy w aliteracji oraz rozkładzie sylab i akcentów. Poza tym trudno było określić, w jakiej miarze wierszowej została stworzona ta strofa. Upewniło go to w przekonaniu, że mierzy się z dziewicami w sztuce skaldycznej.
Wypił pierwszy kubek i głośno beknął. Pokręcił szyją w obie strony, strzelając kręgami. Sięgnął po drugie naczynie i przełknął kolejną porcję inspiracji. Tym razem, gdy napełniał kubki, kilka kropel spadło na stół. Gdy podawał naczynia braciom, tak im odpowiedział:
W wielu bitwach walczyłem,
rany włócznią rozdając
na placu puchowych pierzyn.
Żadna disa drzewca dłuższego
od drenga się nie domagała,
też grot mej włóczni jest gruby.
O ile poprzednia strofa wywołała powszechną wesołość, ta sprawiła, że wszyscy zataczali się ze śmiechu. Najbardziej sam jarl, który podszedł do Ainara i klepnął go tak mocno w plecy, że ten wyprostował się jak młot we wzwodzie. Potem hersir, najwyraźniej zmęczony zabawą, odszedł i przysiadł na ławie zajmowanej przez stronników Skalda.
Bracia nie byli tak rozbawieni. Popatrzyli na siebie i wypili swoje porcje miodu. Naradzali się dłuższą chwilę, a gdy Sjolf nalewał miód do kubków, strumyczki złocistego płynu popłynęły po ich ściankach, a następnie utworzyły na stole małą rzeczkę, dotarły do krawędzi blatu i zmieniły się w wodospad. Podając kubki poecie, Gunnar tak mu rzekł:
Pięknie słowa skald układa... hmmm...
zabawia kobiety tylko zwrotkami...
Hm, jak to szło? A, już wiem.
Biegli w boju widzieli często
jego plecy podczas pościgu.
Kolejny wybuch śmiechu wstrząsnął zebranymi. Jeden z nich zakrztusił się ze śmiechu, inny aż przysiadł na ziemi. Tym razem Ainar wysłuchał odpowiedzi z kamiennym spokojem. Wypił duszkiem oba kubki, napełnił je na nowo i bez ociągania odparł:
Przód mój podziwiają
mężatki, panny, mężowie,
bo drengom w walce dogadzam.
Was widziano wczoraj
wypiętych w łożu wojów
karlmadów kochających.
Tylko niewielu ośmieliło się zaśmiać z tej obelgi. Oskarżenie o uprawianie ergi, miłości między mężczyznami, należało do najpoważniejszych w prawie zwyczajowym. Ainar widział, że bracia z trudem utrzymują nerwy na wodzy. Lubił jednak denerwować przeciwnika. Bracia nie zawiedli go – zerwali się z zaciśniętymi pięściami. Mętnymi od nadmiaru napitku oczami ciskali pioruny na wszystkie strony. Czterech rosłych mężczyzn chwyciło ich za ramiona, a jeden z nich szepnął im coś, czego poeta nie dosłyszał. Nieoczekiwanie Gunnar, a potem Sjolf wybuchli szaleńczym śmiechem. Po chwili przyłączyła się do nich cała sala. W końcu usiedli i wypili swoje porcje alkoholu.
Ainarowi wydawało się, że ich przerywana chichotaniem narada trwała wieczność. W końcu starszy z braci napełnił naczynia, rozlewając przynajmniej tyle samo miodu, ile zmieścił w kubkach, które zaraz podał przeciwnikowi. Młodszy natomiast tak powiedział:
Piwo i miód się pomieszało... yp!
Dlatego muszę... hmmm... muszę ja wyznać
wam ja muszę, czym jest poetycki dar.
Tym bowiem jest... hmmm... co zostaje po piwie.
Strumień rzygowin wystrzelił z ust Sjolfa prosto na uda Gunnara. Ainar domyślił się, że został wycelowany w niego, ale młodzieniec poślizgnął się na rozlanym na podłodze miodzie tak, że wylądował na kolanach, tuż obok nóg brata. Oburzony Gunnar wstał i wyraźnie chciał coś powiedzieć. Poeta nigdy nie dowiedział się co, ponieważ grubas, spojrzawszy na zwracającego wieczerzę Sjolfa, chlusnął na jego plecy własnymi wymiocinami.
Skald uśmiechnął się. Upokorzenie jego przeciwników było pełne. Nie tylko zawiedli jako poeci, ale też okazali się marnymi pijakami. Opróżnił kubki z miodem i napełnił je po raz kolejny. Wznosząc po jednym w każdej ręce, rzucił w kierunku braci:
Dla wron przyjaciela są te visy,
wiarołomnego wroga porządku,
na cześć Göllnira wychylam czaszę.
Pociechę tę przyjmijcie, przegrani,
że polegliście z pijącym miód
z orlego dzioba i z misy Odreri.
Obdarzy pierścieniem wasz ojciec
dis oblubieńca, ostoję drap,
mistrza miodowych mów.
Bo Kvasir (miód) katem jest karlmadów,
on krzykiem i kwikiem karze
skaldów słabych w strof składaniu.
Ci, którzy trzymali się jeszcze na nogach, wołali: „Ainar Skald! Ainar Skald!” i niezbornie uderzali w stół czym popadło. Większość jednak leżała już na ławach lub pod nimi, ponieważ każdy z widzów starał się wychylać tyle samo rogów z piwem, ile kubków miodu wypijali wybrani przez nich zawodnicy. Do nielicznych przytomnych należał jarl Harald, który zdołał jakoś wstać od stołu i szedł w kierunku Skalda, podpierając się na głowach siedzących biesiadników. Chybotał się przy tym na wszystkie strony niczym wierzba podczas wichury, ale jego wielki brzuch, tak jak wcześniej umożliwił mu przetrwanie alkoholowej nawałnicy, tak samo teraz pomagał utrzymać równowagę. W końcu szczęśliwie dotarł do zwycięzcy, chwycił go w niedźwiedzi uścisk, pocałował w oba policzki i rzekł:
– Jesteś mi jak syn, Ainarze. Takiego skalda i takiego pijaka nie znały te ziemie od czasu, gdy sam byłem młody i ucierałem nosa wszystkim rozkochanym w poetyckim napoju. Zaiste, przydała się moim chłopakom ta lekcja pokory. Popatrz, jak teraz śpią pod ścianą. Z pewnością nie obudzą się aż do południa.
Pieśniarz posłusznie zerknął na pijanych braci. Rzeczywiście leżeli bez przytomności pod jedną ze ścian, na szerokiej, usypanej z ziemi ławie pokrytej deskami i podpartej po bokach drewnianymi słupkami. Owinięci w skóry, obejmowali się ramionami. Gdyby nie bijący od nich smród wymiocin, miodu i piwa, mogliby sprawiać wrażenie niewinnych jak niemowlęta w kołysce.
– Zaprawdę pokazałeś, że jesteś biegły w poezji. Powinieneś zebrać te strofy w stadko i ułożyć je w jeden flokkr26. Powiedz, jaka nagroda jest odpowiednia dla kunsztu, który okazałeś? Kolejny złoty pierścień, garść monet?
– Jesteś bardzo łaskawy, ojcze mojego zwycięstwa.
Po ostatnim kubku Skaldowi już mocno kręciło się w głowie. Później lubił wspominać, iż to, co miał teraz powiedzieć, od początku należało do jego planu, ale w głębi serca wiedział, że odwagi dodały mu miód oraz ręka Halfridy, której dotyk poczuł na własnym kroczu. Albo też głupota – jak wiadomo, u drenga rodzi się ona pod brzuchem, ale pod wpływem trunku lub podniecenia unosi się do głowy.
– Nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy zostali rodziną – zaproponował. – Masz przecież piękną córkę.
– Mam, zaiste mam! – krzyknął hersir, jakby dopiero dowiedział się o jej narodzinach. – Czy Halfrida ma być nagrodą za twoje lausavisy?
– Jeśli taka będzie wola rozdawcy pierścieni.
– Ale czy ma być nagrodą na jedną noc czy na dłużej?
Jarl szturchnął Ainara ramieniem i zarechotał rubasznie. Nie miał wyszukanego poczucia humoru, zwłaszcza gdy dużo wypił. Gdy się śmiał, krople piwa spadały mu z brody na ziemię, a szwy niebieskiej bluzy trzeszczały na brzuchu. W końcu dodał:
– Wystarczy tych żartów na dzisiaj. Idź i weź swoją wybrankę! Macie ojcowskie przyzwolenie.
Babka mówiła poecie, że dzięki bezczelności można daleko zajść albo spaść z wysoka. Wziął sobie do serca tylko pierwszą część tej nauki. Dwa lata wcześniej, dzięki zuchwałemu wyzwaniu jarla Haralda Hakonssona na poetycki einvigi, został pierwszym skaldem w gullberskim dworze. Potem, dzięki śmiałemu uwiedzeniu większości tutejszych mężatek, wiedział wszystko o najpotężniejszych drengach z otoczenia hersira. Pyskatymi zaczepkami i szyderczymi przyśpiewkami studził zapał każdego, kto mógłby zagrozić jego pozycji. Kłamliwie wychwalając męstwo i poetycki talent hersira, stał się jego ulubieńcem. Nawet lekkomyślne zadzieranie z synami Haralda uchodziło mu płazem, a w noc pijackiego pojedynku mogło mu nawet przynieść korzyści. Jednak bezczelność Ainara nie znała granic. Później wielokrotnie rozważał, jak wielki wpływ miały te wydarzenia na jego późniejsze życie. Gdyby zachował się, jak przystało na porządnego drenga i sięgnął po kolejny kubek miodu, a potem po następny i – jak Göllnir przykazał – upił się do nieprzytomności, ta noc przyniosłaby mu nową porcję sławy. Ale nie. Kolejny raz postanowił być zuchwały. Skorzystał z ojcowskiego przyzwolenia.
Ile warte jest przyzwolenie pijaka, przekonał się nazajutrz w południe.
Obudziło go głośne walenie w drzwi. O wiele za głośne, zważywszy na ilość miodu, jaką wypił minionego dnia. Zaspanym wzrokiem rozejrzał się po sypialni córki Haralda. Spojrzał na nagą piękność leżącą po swojej prawicy i natychmiast przypomniał sobie wydarzenia ostatniego wieczoru. Nocą wziął wybrankę, zapobiegawczo nie pytając jej o przyzwolenie, a odczuwana teraz pustka w podbrzuszu podpowiadała mu, że uczynił to nie jeden raz. Przyglądając się leżącej na brzuchu Halfridzie, której zgięta nóżka celowała kolanem w jego brzuch, a rozcięcie na pupie zaczęło wywoływać u niego poranne orzeźwienie, pomyślał, że było warto. Dziewczyna tylko początkowo się wzbraniała, gdy ciągnął ją do jej izby i rozłożył na wielkim dębowym łożu, o wezgłowiu ozdobionym dwiema rzeźbami koni o tak zakręconych szyjach, że ich pyski dotykały piersi i tworzyły idealne koła. Później jęczała z rozkoszy tak głośno, że tylko ilość spożytego wczoraj piwa i miodu sprawiła, iż nikt ze śpiących w głównej sali domowników się nie obudził.
Huk wyważanych drzwi przerwał mu rozmyślania. Do pokoju wpadli Sjolf i Gunnar, ściskając obnażone miecze.
– Właśnie przekroczyłeś granicę. Teraz nasz ojciec nie zdoła cię obronić! – krzyknął niższy z synów władcy, choć wcale nie wyglądał na zmartwionego z powodu pohańbienia swojej siostry. Sprawiał raczej wrażenie zadowolonego, podobnie jak jego brat, który niezbyt przyzwoicie spoglądał na nagą Halfridę. Ciemnowłosy i rudzielec obnażyli zęby niczym ogary podniecone widokiem suki oraz zbliżającej się walki.
Ainar mógł spróbować wyjaśnień, przecież nie złamał zasad gościnności. Ale nie lubił strzępić języka. Dobrze wiedział, że bracia od dwóch lat tylko wyglądali okazji, by pozbyć się go z Gullbergu. Było zresztą jasne, że nikt z mieszkańców posiadłości jarla nie stanie w jego obronie. Wszyscy tak opili się na uczcie, że albo przespali jego oświadczyny, albo rano o nich zapomnieli. Był przekonany, że wśród zapominalskich był i drottinn.
Sjolf pierwszy dał do zrozumienia, że nie obudził Skalda, by życzyć mu miłego dnia i zapytać o wrażenia z miłosnych zapasów. Rudzielec wzniósł miecz, uważając, by nie zahaczyć o niski sufit, i ciął.
Pieśniarz stoczył się z łóżka na podłogę, nie myśląc nawet, jak głupio musi wyglądać, świecąc przed braćmi gołym tyłkiem. O włos uniknął żelaza, które przebiło niedźwiedzią skórę oraz siennik i utknęło w deskach ramy łoża. Na szczęście zawsze trzymał przy posłaniu broń, bo – jak mawiała jego babka: „Dreng nie powinien oddalać się od swojego oręża ani o krok, ponieważ nie wiadomo, czy wieść się nie rozniesie po drogach, że mu brak miecza w potrzebie”. Głupi syn hersira najwyraźniej nie znał tej starej prawdy albo zbyt dosłownie potraktował inne znane powiedzenie: „Dreng nie potrzebuje żelaza, by walczyć w damskim łożu”.
Skald chwycił rękojeść Kvernbita, zerwał się na nogi i jednym uderzeniem odrąbał rękę Sjolfowi, próbującemu wyrwać własną broń z ramy łoża. Krew siknęła, plamiąc belki pod sufitem. Ainar wyhamował cios, nim jego miecz sięgnął podłogi, po czym cofnął rękę, aby ostrze wróciło ku górze – prawie tym samym torem. Prawie, bo nieznacznie skręcił nim w lewo, omijając ucięty kikut. Sztych z trzaskiem łamanych kości wszedł w podbródek rudzielca, przecinając szczękę, wargi i nos. Zaklinował się dokładnie między oczami.
Poeta nie popełnił błędu Sjlofa. Widząc opadający ku sobie miecz Gunnara, puścił własny oręż i rzucił się do tyłu. Jego fylgja musiała zrobić sobie wolne, gdyż szczęście go opuściło. Poślizgnął się na świeżej krwi i huknął plecami o podłogę, aż ściany domu zadrżały. Był na łasce grubasa, który dobrze o tym wiedział. Syn Haralda ryknął triumfalnie, kopnął leżącego w brzuch i przyłożył mu żelazo do piersi.
Wtedy z łóżka wstała naga kobieta. Halfrida wcale nie była onieśmielona swoją nagością. Trzymała niewielki kozik, taki, jakich używają rzeźbiarze. Skald uświadomił sobie, że dziewczyna cały czas miała go ze sobą w łóżku i mogła użyć w każdej chwili. Aż go ciarki przeszły, gdy przypomniał sobie jej groźbę: „Wykastruję każdego, kto tknie mnie bez pozwolenia”. Ale dobrze mu się zdawało – jej nocny opór był tylko miłosną gierką.
Ulubiona córeczka tatusia przyłożyła szpic noża do szyi Gunnara, lekko nacinając skórę. Taki obrót sprawy zdziwił grubasa, który zastygł w bezruchu.
– Co robisz? Przecież ratuję twoją cześć.
– Moja cześć ma się dobrze, braciszku. Martwię się raczej o twój tign. Dlaczego napastujesz mojego kochanka, który na dodatek jest nagi?
– Co... co... chcesz przez to powiedzieć? – Gunnar zmienił minę z zaskoczonej na gniewną, gdy dotarło do niego, o co go oskarżano. – Ty, ty suko! Rozwiązła kapłanko Gefny! Wypinasz się przed nim z własnej woli, a mnie oskarżasz o niemęskie zachowanie ergi? I jeszcze bronisz tego, który zamordował ci brata! Zabierz ten nóż albo przerzucę cię przez kolano i zleję po dupie do krwi.
– Nic z tego, braciszku, choć wiem, że o tym marzysz. Odrzuć grzecznie miecz, inaczej wyrzeźbię ci dziuplę w szyi.
– Nigdy! Skald dzisiaj zginie. Wybieraj. On albo twój ród.
Latorośle Haralda były uparte i nigdy nie zmieniały zdania. Nie było sensu z nimi dyskutować, gdy coś sobie postanowiły. Halfrida wbiła nóż w szyję brata. Gunnar zaskrzeczał, zakwiczał i zakrztusił się własną krwią. Przed śmiercią próbował jeszcze pchnąć mieczem pierś poety, ale Ainar odtrącił ostrze.
Nagi Skald podniósł się z podłogi i wytarł zakrwawione dłonie o uda. Kochanka przyłożyła mu do brzucha nożyk, który wyszarpnęła z szyi Gunnara.
– Zabiłeś dwóch moich braci.
– Zabiłem.
Nie zwracając uwagi na szpic przebijający mu skórę, objął Halfridę, chwycił ją za pośladki i po raz pierwszy pocałował. W nocy nie marnował na to czasu, ale wiedział, że kobiety lubią takie błahostki. Córka Haralda odwzajemniła pieszczotę. Gdy skończyli, wsunęła mu nożyk do ręki.
– Starczy tych czułości. Nie możesz tu zostać.
– Nie mogę.
Skald podszedł do jeszcze ciepłego Sjolfa i wyszarpnął z jego czaszki ostrze Gryzącego Kamień. Usłyszał złowrogie hałasy dobiegające z głównej izby halli. Biesiadnicy w końcu się obudzili i wyciągali żelazo z pochew. Ktoś zalecił ostrożność, inny ponaglał drengów, by sprawdzili sypialnię córki Haralda.
Ainar po raz ostatni spojrzał na przyczynę swojej zguby. Na krągłe piersi oblane krwią brata, na jędrne pośladki z czerwonymi śladami po jego silnych dłoniach. Stała obrócona do niego bokiem i niewinnie trzepotała rzęsami okalającymi nieskazitelnie błękitne oczy.
Nagi i zakrwawiony, czyli taki, jakim go Göllnir stworzył, wyskoczył przez okno. Usłyszał za sobą wrzask Halfridy, jej krzyk: „Łapać mordercę!” i przekleństwa drottmadów Haralda.
- Opis swojej wizji religii i mitów dawnych Skandynawów Autor przedstawił w znajdującym się na końcu książki dodatku (przyp. red.).
- Kyrtill (stskand.) – rodzaj tuniki wierzchniej nakładanej na koszulę (przyp. autora).
- Jarl (stskand. jarl) – „szlachetny”. W Skandynawii okresu wikińskiego naczelnik ziemski, wódz grupy pirackiej albo pomniejszy władca podległy królowi nadrzędnemu (konungowi). W późniejszym okresie – namiestnik królewski (przyp. red.).
- Varg í véum (stskand.) – „wilk w świętych miejscach”. Termin na tyle archaiczny, że już w okresie wikińskim nie w pełni go rozumiano, dlatego zaczął oznaczać zwykłego wygnańca. Pierwotnie określał takiego banitę, który nie miał powrotu nie tylko do grona ludzkiego, ale i do „świętych miejsc” swojego ludu (przyp. red.).
- Konung (stskand. konungr) – „król”. W skandynawskim modelu społecznym władca panujący nad dużym obszarem i niemający nad sobą zwierzchnika (przyp. red.).
- Trzy staroskandynawskie terminy określające przymioty znakomitego wojownika: drengskapr – zbiór wytycznych, jakimi kierował się dreng – tu Ainar ma na myśli „męstwo”; tírr – „chwała, sława”; tign – „honor” (przyp. red.).
- Rozdawca (złotych) pierścieni – używany w poezji staroskandynawskiej kenning (rodzaj metafory), oznaczający wodza lub króla, a dosłownie: osobę nagradzającą swoich wojowników pierścieniami (złotymi, srebrnymi), innymi ozdobami oraz monetami za dokonania wojenne (przyp. red.).
- Drottinn (stskand. dróttinn) – „władca, pan, lider drużyny (drótt)”. Tytuł skandynawski, którym można było określać zarówno mało znaczącego wodza, jak i potężnego króla (przyp. red.).
- Hersir (stskand. hersir) – „pan okolicy, naczelnik danego regionu” (przyp. red.).
- Przydomek bohatera pochodzi od jego zajęcia: jest skaldem (stskand. skáld), czyli poetą i pieśniarzem. Niektórzy skaldowie byli też sławnymi wojownikami oraz bohaterami sag (przyp. red.).
- Visy (od stskand. vísa – strofa) – szereg strof o ujednoliconym metrum, który tworzą utwór o jednym temacie. Drapa (drápa) – bohaterska pieśń pochwalna, często na cześć zleceniodawcy – możnego, króla. Składała się przynajmniej z 24 strof i jej forma była uważana za najkunsztowniejszą (przyp. autora i red.).
- Półlegendarny władca, mający żyć na przełomie VIII i IX wieku w Norwegii. Według islandzkich sag był dziadkiem króla Haralda Pięknowłosego (przyp. autora).
- Karły (stskand. l.poj. dvergr, l.mn. dvergar) – małe stworzenia podziemne, sławne z fizycznej i magicznej władzy nad metalami i innymi skarbami ziemi, a także sztuki kowalskiej i jubilerskiej (przyp. red.).
- Niding (stskand. niðing) – „nikczemnik, człowiek bez honoru” (przyp. red.).
- Irskmenni (stskand. l.poj. irskmaðr, l.mn. irskmenn) – „Irowie”, jak we wczesnym średniowieczu nazywano mieszkańców Irlandii. Skandynawowie pogardzali nimi, uważając za ubogich i tchórzliwych pastuchów (przyp. red.).
- Penig/pening – staroangielska nazwa pensów, czyli anglosaskich srebrnych monet odpowiadających frankijskim denarom. W skandynawskim systemie monetarnym 10 peningów (stskand. peningr) równało się 1 uncji srebra (stskand. eyrir) (przyp. red. i autora).
- Adalstein – staroskandynawska wersja imienia Aethelstana, króla Anglii w latach 924-939 (przyp. red.).
- Nabid – nazwa tego tajemniczego trunku występuje w relacji arabskiego podróżnika Ahmeda ibn Fadlana (X wiek), który twierdził, że nabid był pitym przez wikingów podczas uroczystości drogim i mocnym alkoholem wywołującym silne otępienie, zatem być może zawierającym grzyby albo zioła halucynogenne (przyp. red.).
- Pisane w wiekach IX-X przez mnichów irlandzkich kroniki nazywały skandynawskich najeźdźców geinte lub genti – „poganami” (przekształcenie słowa z łaciny średniowiecznej gentiles – „miejscowi, wieśniacy, poganie”) (przyp. red.).
- Słoniniec – inaczej steatyt lub kamień maślany; ze skały tej już od neolitu wytwarzano na terenie dzisiejszej Norwegii naczynia, szczególnie misy (przyp. red.).
- Wölwa (stskand. völva) – „wiedząca kobieta”, czyli wiedźma, a zarazem wieszczka i uzdrowicielka, często posługująca się czarami (przyp. red.).
- Kenning (stskand. kenning) – rodzaj skandynawskiej metafory zbudowanej co najmniej z dwóch rzeczowników, np. „koń morza” – statek (przyp. red.).
- Lausavísur (stskand.) – lausavisy, krótkie wiersze o różnej tematyce, improwizowane w zależności od okoliczności (przyp. red.).
- Według wierzeń germańskich alkohol był napojem świętym, który dawał natchnienie poetyckie i sam był jego symbolem (przyp. red.).
- Hag (stskand. hagr) – „biegły, zręczny”. Często określano tak rzemieślników i skaldów (przyp. autora).
- Flokk (stskand. flokkr) – krótki, kilkuzwrotkowy utwór bez refrenu (przyp. red.).
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz