U majora klawa wiara,
Piją wódzię, ćmią cygara.
żurawiejka Oddziału Wydzielonego
Wojska Polskiego
Rozdział I
Jesień polskich koni
8 IX 1939, droga do Hrubieszowa
Po zbombardowanych i spalonych Siedlcach, po szaleństwie dróg zapchanych tłumami uchodzącymi na wschód Hrubieszów był jak oaza spokoju. Naloty sztukasów i wieści o niemieckich czołgach rozjeżdżających Polskę wciąż nie przebudziły go z leniwego kresowego snu. Żydowskie domki i drewniane chaty z gankami zwanymi budwarkami kryły się w cieniu sadów. Na szybach nie było skrzyżowanych pasków papieru, a z powodu suszy na drogach nie zalegało zawiesiste hrubieszowskie błoto. Na szczęście dla niewielkiego samochodu.
Kierowca pamiętał dzień po dniu służbę w 2. Pułku Strzelców Konnych – kolacje, manewry, musztry, konie, żołnierski gwar i koleżeńskie uściski rąk, kiedy przyjechał tu pewnego słonecznego popołudnia. Pierwszego dnia w pułku, zanim poszedł do kasyna, zajrzał do stajni.
Dziś, 8 września roku pamiętnego, wracał do przeszłości, ostrożnie prowadząc małego fiata 500 topolino, przebijał się przez polskie drogi. Słuchał niskiego, przyjemnego odgłosu motoru, wjeżdżając do Hrubieszowa od strony Chełma i Mojsławic. Stare carskie koszary wyglądały jak osobne miasteczko – ceglane, jednopiętrowe budynki ciągnęły się wzdłuż drogi bez końca. Skręcił w lewo, puścił pedał gazu, samochód toczył się coraz wolniej. Mężczyzna podjechał pod wysoki płot otaczający zabudowania, zatrzymał się i wysiadł, rozprostowując plecy, obolałe od całodniowej jazdy.
Sięgnął po walizkę, wyciągnął ją z wozu. Nie lubił taszczyć gratów, oficerowi nie wypadało, ale w środku miał wszystko, co potrzebne do życia, wliczając brzytwę, pędzel i butelkę przemysławki.
Wartownicy – wystraszone chłopaki z poboru – rozpoznali go dopiero na dziesięć kroków. Zasalutowali powoli, jakby belkę i gwiazdkę na naramiennikach oficerskiego płaszcza pomylili z generalskim wężykiem.
Pierwszy od razu otworzył bramę i sam poprowadził gościa do jednopiętrowego ceglanego budynku obok wielkiej odkrytej ujeżdżalni.
– Pan kapitan pozwoli – poprosił. – Do służbowego.
Bo…
– Pan major. – Głos przybysza ciął jak szabla; żołnierz aż podskoczył. – Spaliście, jak was uczyli stopni?
Żołnierz coś zamruczał, bardzo był nieswój, po drodze potknął się dwa razy. Oficer nie zwracał na niego uwagi.
W koszarach panował zamęt jak w burdelu, tyle tylko, że jeszcze się nie paliło. Wszędzie wałęsały się tłumy żołnierzy – rezerwistów w drelichowych mundurach, bez czapek, pasów, czasem w cywilu, w kurtkach i płaszczach sprzed reformy, powyciąganych z czeluści magazynów. Rozmawiali, ćmili papierosy, oglądali się za majorem, niektórzy salutowali, nawet jeśli nie mieli nakrycia głowy.
Nadwyżki… Rezerwiści.
Na ujeżdżalni zobaczył konie. Stłoczone, powiązane do barierek, jakby w stajni nie było miejsca. Aż się skrzywił, bo 2. Pułk Strzelców zawsze miał piękne polskie wierzchowce z Kresów. Szczupłe, śmigłe, z małymi, delikatnymi łebkami, z mocnymi zadami, w ich żyłach płynęła orientalna krew. Większe od arabów, mniejsze niż konie pełnej krwi, ale bardziej wytrzymałe, twarde, wierne i posłuszne. Nie do zdarcia na polskich drogach.
Dziś zgromadzono tutaj chabety z poboru, obraz nędzy i rozpaczy, odpady hodowlane z włościańskich obór i szop. Chłopskie chmyzy, kościste, kostropate, jedne apatyczne i stojące jak woły, inne wypłoszone, podrzucające głowami, wyrywające się z rąk żołnierzy, szarpiące na uwiązach przy byle hałasie, aż trzeszczały barierki.
Strzelec rozwarł przed majorem drzwi, wprowadził go na piętro, gdzie przy biurku z telefonem siedział podporucznik rezerwy, ogarnięty o wiele bardziej od wartowników, bo widząc szarżę, poderwał się i zasalutował.
Major od razu wymienił stopień i nazwisko.
– Zgłaszam się po przydział do ośrodka zapasowego Wołyńskiej Brygady. Proszę o rozmowę z dowódcą albo jego zastępcą.
Wara! – krzyczał piechur na plakacie na ścianie, bijąc bagnetem w szwabską dłoń wyciągającą się po polskie miasta i fabryki.
– Oczywiście, panie majorze – wypalił oficer. – Już zapisuję. – Chwycił pióro, zanurzył w kałamarzu, wpisywał nazwisko i stopień do książki. – U nas, panie majorze, straszny młyn, formujemy drugi rzut, bo pułk od pierwszego na froncie. Zaraz… zadzwonię. Z nieba nam pan spadł, bo ktoś musi ogarnąć ten cały… bałagan.
– Bajzel. Nazwijmy rzecz po imieniu.
I zaraz tamten wykręcał numer, mówił coś do telefonu, zapowiadał przybycie. Odłożył słuchawkę i się uśmiechnął.
– Podpułkownik Halicki Kazimierz prosi pana na rozmowę. W kancelarii pułku, zaprowadzę.
– Wiem, gdzie to jest.
– Jeśli pan chce potem coś zjeść, to proszę do kasyna, obok.
– Trafię sam. Dziękuję.
– Walizkę niech pan major zostawi, goniec przyniesie.
– Ja wezmę!
I nagle znikąd, a właściwie z bocznego korytarza wysunął się szczupły, wysoki podoficer. Długa, pociągła twarz, dwie bruzdy ciągnące się z kącików ust, bystry wzrok, rogatywka. Strzelił obcasami, aż poszło echo, zasalutował
w postawie zasadniczej.
– Panie majorze, wachmistrz Walicki melduje się na rozkaz i prosi o pozwolenie odprowadzenia.
Mundur czysty, buty błyszczące, sznur, znak bardzo dobrego strzelca z chwastami, na lewej piersi odznaka z dwoma gwiazdkami za rany. Twarz znajoma?
– Chodźcie.
Wachmistrz poprowadził majora do drzwi. Po drodze dwa razy otwierał usta, jakby opuściła go pewność siebie.
– Jesteście ze służby czynnej. Objaśnijcie mi: co tu się dzieje?
– Bałagan, mało powiedziane, panie majorze. Drzwiami i oknami walą do nas rezerwiści i nadwyżki, z którymi nie ma co począć. Pan powinien się tym zająć.
– Czekajcie, zajrzę do stajni.
Ominęli ujeżdżalnię, podeszli do wielkiego budynku z cegły i pruskiego muru, z kwadratowymi oknami, w których osadzone były małe szybki. Stał tam wartownik, ale nie zwrócił na nich uwagi.
Dobrzański przymknął oczy. Tyle wspomnień, tyle ludzi, tyle koni. Jego dawnych koni.
Zajrzał do wnętrza i zobaczył rzędy pustych stanowisk. Nad kupami gnoju krążyły złośliwe muchy. Część stajni była wyczyszczona, przeznaczona na magazyn… rowerów. Poustawiano tam w stosach, bez ładu i składu
dziesiątki, może setki: łuczników, damek, hermetów; brak było wojskowych typów, z charakterystycznym uchwytem na karabin. Rowery z poboru, tałatajstwo – jak konie.
Nie tak wyobrażał sobie powrót do pułku.
– Pan major pewnie mnie nie pamięta, ale ja służyłem tutaj, kiedy pan był kwatermistrzem. Lublin, trzydziesty czwarty rok, zawody jeździeckie, miałem w opiece pana konie: Ixorę i… Nic Ci do Tego.
Oficer uśmiechnął się.
– Miałem wtedy kaprala, uczyłem się jazdy u pana majora. I, z przeproszeniem, pan pogonił nam kota.
– Niech wam nawet z tyłków krew tryska – mruknął major – musicie jeździć jak szatany.
– Z przeproszeniem, nieraz to nawet dostałem od pana batem po łydkach. No, to tutaj.
– To teraz mówcie.
– Co mam mówić? – stropił się podoficer.
– Jak to co? Prośbę.
– A, bo ja tak… Panie majorze, przegapiłem, jak pułk wyruszał na wojnę. Byłem chory, w lazarecie. Tłukę się tutaj, z przeproszeniem, bez przydziału jak ten Żyd po pustym sklepie. To może pan weźmie mnie ze sobą?
– Nie mam przydziału. Wszystko – oficer machnął w stronę kancelarii – w ręku podpułkownika.
– Kogo jak kogo, ale pana nie odprawi z kwitkiem. Przecież wojna. To ja… zaczekam.
Kancelaria 2. Pułku Strzelców Konnych, popołudnie
Podpułkownik Kazimierz Halicki, dowódca ośrodka zapasowego Wołyńskiej Brygady Kawalerii w Hrubieszowie, był w wieku majora. Szczupły, łysiejący, o skośnych brwiach i surowym spojrzeniu. Na jego biurku leżały papiery, teczki, akta. Poukładane w stertach i stosach, tak dokładnie jak na paradzie – nie śmiała jedna okładka wysunąć się na pół centymetra przed drugą.
Proszę, pomyślał przybyły, wszystko akuratnie poustawiane. Zupełnie inaczej niż u mnie. Pedant, znaczy komiśniak pan podpułkownik.
Zasalutował. Halicki spojrzał w jakąś rozpiskę i podniósł zmęczony wzrok.
– Panie majorze, dlaczego nie zdał pan karty mobilizacyjnej u dyżurnego?! – wypalił z miejsca. – Ja przepraszam, że tak od razu, ale nie powiększajmy chaosu, a ludzi potrzebuję jak wody i powietrza. Niech pan siada.
– Nie jestem rezerwistą. Zostałem przeniesiony w stan spoczynku, chcę znowu wstąpić do służby.
– Dlaczego?
– Służyłem w Drugim Pułku Strzelców, przed przeniesieniem do Czwartego Ułanów Zaniemeńskich. Znam ten teren, ludzi i koszary lepiej niż własną kieszeń.
Halicki milczał. I nagle zabrał papiery, otoczył ramieniem teczkę, nad którą pracował, jakby się bał, że przybysz dokona zamachu na mienie wojskowe, zamknął, zasznurował.
– Wiem – mruknął cicho, a zabrzmiało to, jakby Kmicic powiedział: „gardłowa sprawa”. – Nazywa się pan Henryk Dobrzański, był pan tu kwatermistrzem, pułkownik Niementowski mówił mi wszystko.
– Zatem prezentację mamy z głowy. Gotów do służby. Proszę o przydział.
Halicki sięgnął po papierosa, wyciągnął wyperfumowanego nila, szczęknął zapalniczką, zapalił, nie częstując gościa.
– Przykro mi, ale nie potrzebuję nowych ludzi.
– Stan tego, co dzieje się w ośrodku, pokazuje na brak dyscypliny. I starszyzny.
– Pan wybaczy, ale wiem lepiej, jak wygląda sytuacja. Mam tu na głowie szwadron zapasowy Drugiego Pułku. Sto pięćdziesiąt koni, w większości nieostrzelanych, i stu młodych żołnierzy. Nadwyżki Drugiego Pułku Strzelców i zmobilizowane konie, w większości chłopskie, do taborów. Pod miastem stoją szwadrony marszowy i gospodarczy. Za chwilę zwalą się tutaj nadwyżki Dziewiętnastego i Dwudziestego Pierwszego Pułku, ich szwadrony zapasowe i marszowe. Tysiące ludzi, mało koni. Żadnego sprzętu. Pan major powinien zrozumieć: nie potrzebuję żołnierzy.
– Takich jak ja?
– Potrzebuję broni dla całej tej czeredy. Mam dwa rozklekotane maximy, stare cekaemy z plutonu szkolnego, może dziewięćset karabinów, pięćset szabel, sto lanc.
– Pułkownik Niementowski powiedział panu dużo więcej, niż wiedział. To, co się działo między nami, to prywatna sprawa.
Halicki nie odpowiadał. Z kłopotu wybawił go telefon. Podniósł słuchawkę.
– Tak, tak, potrzebuję. Erkaemy i cekaemy? Z DOK-u Dwa z Lublina? Mam sam sobie przywieźć? Nie bez kłopotów. Wyślijcie Jabłonowicza. Oczywiście, że zaraz. Piorunem!
Dobrzański zapatrzył się w portrety marszałka Rydza-Śmigłego i prezydenta Mościckiego, wiszące nad głową podpułkownika. Piłsudski był na bocznej ścianie, spoglądał w przestrzeń z wyrzutem, jakby pytał: „Co zrobiliście z moją Polską?”.
Halicki oderwał słuchawkę od ucha, ale nie położył jej na widełkach, tylko trzymał w ręku.
– Panie majorze, pan jest frontowym oficerem. Bił pan jeszcze bolszewików. Dlaczego nie szuka pan przydziału w walczących oddziałach? Tu jest ośrodek zapasowy. Lada chwila dowództwo zażąda od mnie nadesłania uzupełnień lub sformowania nowych oddziałów. Służba u mnie to praca organiczna, zbieranie ludzi, szkolenie ich, wdrażanie. Szare koszarowe życie, którego pan nie lubi, wiem o tym lepiej od pana.
– Pan się mnie boi, podpułkowniku?
– Pańskiego życiorysu. Jest pan świetnym oficerem, ale proszę wybaczyć, żadnym trepem. Pan się rozgląda za przydziałem na wojenkę, pan koniecznie chce się bić!
– Za pozwoleniem, panie podpułkowniku, trzeba być pederastą, żeby nie chcieć się bić, kiedy Niemiec podchodzi pod Warszawę!
– U mnie jest nuda, panie majorze, której pan nigdy nie lubił. Jak w Osiemnastym Pułku w Grudziądzu, kiedy w czasie ćwiczeń wyciął pan pół parku miejskiego, za co przenieśli pana do Rzeszowa, do Dwudziestego Pułku
Ułanów Króla Jana. A stamtąd, też z nudy, do tego pułku, gdzie nie miał pan okazji wykazać się jako kwatermistrz, bo przecież zdobywca nagrody Monaco nie będzie babrał się w papierach. Nic to, że żołnierze chodzą głodni. Jak trzeba, zamówi pan tyle zapasów, że zgniją w magazynach! Nie wspominając już o postrzelanym suficie w kasynie!
– Wyrok przyjmuję z pokorą. Nie wiedziałem, że jest pan też sędzią.
– Jestem głosem sumienia. Mam mówić, co było dalej? Kiedy pułkownik Niementowski przenosi pana do Ułanów Zaniemeńskich, rozstaje się pan z żoną i zaraz wdaje w romans z Natalią Czapską, od czego huczy całe Wilno. Gazety piszą, że porywa ją pan na konne wojaże, a kiedy zwraca do dworu, hrabina jest już spakowana, walizki czekają, a mąż każe zabrać ją na zawsze. Wtedy przenoszą pana do Wołkowyska, do szwadronu zapasowego, do ośrodka takiego jak ten. Gdzie nudzi się pan śmiertelnie, wyjeżdża na polowania z kochanką, do tego stopnia zaniedbując sprawy oddziału, że podpułkownik Wysocki oddaje pana pod sąd. Który ostatecznie daje panu fory jako bohaterowi i przenosi w stan spoczynku.
– Pan zna moje akta personalne lepiej ode mnie.
– Ja tylko przypominam, że stracił pan wszystko: żonę, poważanie, stanowisko.
– Zatem nic nie będzie odrywać mnie od służby.
– Rzecz w tym, panie majorze, że ja potrzebuję ludzi od zwykłej, codziennej roboty z żołnierzem, a nie szaleńców Kozietulskich. Pan chce się bić. Rzekłbym nawet, pan chce zginąć. Kłopot w tym, że człowiek na takim stanowisku ginie zwykle z całym oddziałem. A ja potrzebuję dowódców, a nie samobójców.
Halicki odłożył słuchawkę na widełki i zaraz ją podniósł – telefon znowu dzwonił.
– Dobrze, oba szwadrony kolarzy. Pluton łączności dwudziestu sześciu ludzi… Już gotowi.
Dobrzański wstał, poprawił medale na piersi.
I ponieważ Halicki nie przerywał rozmowy, po prostu odmeldował się do telefonu.
Koszary 2. Pułku Strzelców, godzina 15.47
Przed budynkiem czekało kilka osób. Walicki pilnował walizki majora, jakby było w niej złoto Narodowego Banku albo cudowna broń na Hitlera. Za nim tłoczyło się dwóch podchorążych, podporucznicy rezerwy i porucznik z grubym zeszytem pod pachą. Oficer ewidencyjny, pomyślał Dobrzański.
On też pierwszy zasalutował, nie wypuszczając spod lewej pachy brulionu.
– Panie majorze, proszę o pozwolenie zapisania przydziału i…
– Spocznij. Nie mam żadnego.
Żołnierze drgnęli, żachnęli się.
– Ja… nie rozumiem? Pan podpułkownik?
– Panowie, dziękuję za postawę, ale nie będziemy razem wojować.
– Jak to? Przecież potrzebujemy…
– Czyżbyście kwestionowali rozkazy podpułkownika Halickiego, panie oficerze ewidencyjny?
– Nie, oczywiście. Rozumiem, ale…
Dobrzański podszedł do strzelca z cenzusem, który wyprężył się jak struna. Major szarpnął za ściśnięty i pofałdowany płaszcz, ściągnięty pasem.
– Poprawcie to, wyglądacie jak portier w burdelu. – Obrócił się do Walickiego. – Wachmistrzu, dziękuję za przysługę. A walizkę proszę odnieść do kasyna.
Odwrócił się i odszedł sam, ponury, obok plutonów cyklistów, którzy wyruszali z koszar długim, nierównym korowodem, wlokąc po piasku rowery.
Kasyno 2. Pułku, kilka chwil później
Kasyno oficerskie szykowało się do ewakuacji. Na ścianach straszyły blade prostokąty po obrazach, część krzeseł ustawiono na stołach, które przeniesiono pod ściany. Poza majorem był tu tylko jeden młody podporucznik, jadł obiad, a przy jego nodze stał wypakowany sakwojaż i szabla.
Dobrzański uśmiechnął się, kiedy przedstawił sobie, jak komiśny podpułkownik Halicki kieruje tego zucha do plutonu i zamiast konia przydziela żelaznego rumaka na dwóch kołach.
Swoją drogą, oblicze rezerwisty było jakby znajome. Widział je gdzieś, może w teatrze w Warszawie? Pal to diabli, nigdzie nie było obsługi. Musiał zastukać w kontuar i dopiero na trzecie donośne „hej!” przybiegł zafrasowany kuchcik w białym kitlu.
– Benedyktynkę i szklaneczkę!
– Panie majorze – kuchcik rozłożył bezradnie ręce – nie doszła jeszcze. W kuchni wszyscy jak w ukropie, bo nagotować dla tylu ludzi…
– Zatem ćwiartkę baczewskiego.
– Jest czysta wyborowa, zimna jak lód, panie majorze.
– Cztery setki.
– Na jednej nodze.
Z ulgą wyciągnął się w fotelu, położył ręce na oparciach. Nie czekał długo, kuchcik pojawił się z trzema literatkami. Major podniósł rękę.
– Powiedz mi, chłopcze, czy ja wyglądam na bolszewika?
– Pan major wygląda… jak pan major.
– Widziałeś kiedyś majora Wojska Polskiego, który pije bez zakąski?
– Śledzik czy sandaczyk?
– To pierwsze. Czekam. Ustawił kieliszki w szeregu. Na serdecznym palcu lewej dłoni zalśnił sygnet z Leliwą. Trzy setki, jak trzy próby powrotu do armii. Szwadron zapasowy Pułku Ułanów Króla Jana w Rzeszowie to raz. Niemiła rozmowa z Wituszyńskim 2 września.
Pierwsza kolejka.
Łuków, 25. Wielkopolski z Prużana, wizyta w kasynie, skąd w nocy przenieśli się do restauracji. Uściski, poklepywania, mundurowe koleżeństwo. I te słowa: „Wiesz, nie ma przydziałów. Byczo jest, ale szarża za wysoka. Za dobry jesteś, Heniu, nie będziesz przecież dowodził plutonem”.
Drugi kieliszek.
Hrubieszów, Wołyńska Brygada, trzecia porażka.
Halicki miał rację. Dobrzański stracił wszystko. Rodzinę, służbę, konie; została goła duma.
Gdzie był czwarty kieliszek? Chyba kuchcik potrafił zliczyć tylko do trzech.
Po namyśle major uznał to za szczęśliwy traf. Nie będzie przecież strzemiennego. Nie dziś. Hrubieszów to tylko mała przerwa w nieustającej podróży po pułkach i garnizonach. Nie miał tu nic do roboty.
Potarł szczękę, wyczuwając ledwie odrastającą brodę. Zastanowił się, czy wstąpić do Żyda Rocha albo do zakładu fryzjerskiego Olszyny, na wprost liceum. Zrezygnował. Nie będzie łaził do hrubieszowskich rzeźników, co skrobią tępą brzytwą, jakby szlachtowali świnię, i leją wodę kolońską w żywe rany na policzkach. Ogoli się sam, po drodze, w rowie. Droga przecież wypada daleka.Na północ.
Wyszedł z kasyna, nie odpowiadał na żołnierskie saluty, unikał znajomych.
Czerwony fiat 500, pożegnalny prezent Natalii, czekał tam, gdzie major go zostawił – za bramą. Dobrzański wrzucił do środka walizkę, sprawdził, czy w kanistrze na tylnej ławeczce zostało jeszcze dość benzyny, której cena w wojennym zamęcie wzrosła do osiemdziesięciu groszy za litr.
Uruchomił silnik i zawrócił spod koszar na północ – w stronę Bugu, na Horodło. Ledwie dojechał do rozjazdu, gdzie główny gościniec skręcał na Moniatycze, musiał zwolnić, w ostatniej chwili odbił kierownicą w prawo, omal nie wpakował się do rowu, bo drogą z naprzeciwka sunęła kawalkada pojazdów.
Pierwszy jechał wielki szary buick special, z tępym pyskiem przywodzącym na myśl łeb rekina. Za nim ciągnęły adlery, fiaty, chevrolety, hanomagi, roysy; niektóre z czarnymi tablicami rejestracyjnymi, z owalnymi tabliczkami CD. Za nimi podążały ciężarówki, jedna ciągnęła na lince półtoratonowego fiata z białym krzyżem na drzwiach i wyłupionym prawym reflektorem.
Kolumna zmierzała na południe, na Hrubieszów, gnała ile sił. Auta wypchane ludźmi w garniturach, za szybami majaczyły blade oblicza kobiet, bagażniki na dachach zawalone były walizami i pakunkami. Kolumna rządowo-dyplomatyczna. Dobrzański pomyślał, że uciekają jak szczury, i diabli go brali na to wszystko. Zacisnął zęby i dodał gazu, jadąc tam, dokąd nie zmierzał nikt, chyba tylko podobni mu straceńcy – w stronę frontu – samotny czerwony fiacik przebijający się przez zalew aut, bryczek i wozów podążających na południowy wschód kraju.
Polskie drogi, okolice Włodawy
Za Dubienką, Dorohuskiem i pod Włodawą Polska rozeszła się na dwie strony. Zupełnie inaczej, niż mówił minister Kwiatkowski i rząd, dzielący ją od zawsze na A i B: przemysłowy zachód i rolniczy wschód. Teraz podzieliła
się na uciekającą i walczącą.
Na wschód podążały tłumy uchodźców. Wozy naładowane skrzyniami, walizami, koszami, poduszkami i pierzynami. Z przywiązanymi krowami i cielakami, pełne kobiet i płaczących dzieci, ponurych mężczyzn zacinających batami konie. Poboczami dróg szły rodziny, zmęczone, zapłakane kobiety, trzymające za ręce dzieci, objuczone walizami i tobołami, ciągnące wózki wyładowane domowymi sprzętami. Obok podążały wiejskie baby w chustkach, chłopki dreptali boso, z butami powiązanymi za sznurówki na ramieniu, za nimi ciągnęli pejsaci Żydzi w chałatach, całe rodziny z miast, odziane dobrze i dostatnio, kobiety w sukienkach, mężczyźni w garniturach i prochowcach, uginający się pod ciężarem waliz i dziejowego nieszczęścia narodu. Przed wojną przejazd samochodu na Kresach był wielką sensacją, teraz wśród tłumów robiło się gęsto od fiatów, mercedesów, chevroletów, ciężarówek i motocykli.
Wmieszani w tłum, spoceni, brudni, zobojętniali, szli na wschód rezerwiści i ochotnicy w cywilnych ciuchach, niosący plecaki, walizeczki, związane sznurkiem pudła. Wyrwani z Warszawy i innych miast wezwaniem Romana
Umiastowskiego. Ciągnęli na Kresy, gdzie niby czekały na nich mundury i broń. Gdzie miała okrzepnąć obrona, a armia polska, rozrywana na strzępy, wciąż cofająca się, przeganiana przez pancerne zagony wroga, mogła dać wreszcie zdecydowany i stanowczy opór.
Natomiast w przeciwnym kierunku, na zachód i północ, maszerowali poboczami i polami po obu stronach drogi żołnierze. Zdecydowani, spięci, gotowi na śmierć, czasem z karabinami w rękach zamiast na plecach, jakby już, zza najbliższego zakrętu miał się wyłonić wróg.
Za nimi po łąkach i zaoranych polach jechali dwójkami ułani w polowych rogatywkach, spłaszczonych, grzebieniastych hełmach – adrianach, oficerowie z mapnikami w rękach. Dalej ponura, zmęczona piechota w hełmach, objuczona plecakami z przytroczonymi kocami, zawiniętymi jak niepotrzebne rękawy płaszcza. Jechały trójkonne taczanki i działka przeciwpancerne, kołyszące się na wybojach. Sześciokonne jaszcze armatnie
z przodkami, biedki, dwukółki, chłopskie wozy zarekwirowane do taborów, furgony; przez tłumy przedzierały się autobusy oklejone białymi krzyżami, zamienione na ambulanse.
Gdy obie fale mijały się we wsiach, w których jeszcze byli mieszkańcy, powstawał ścisk i hałas. Wiejskie baby i chłopi wylegali przed zagrody, wynosząc kosze z jabłkami, wiadra z wodą i mlekiem dla żołnierzy. Dobrzański zapamiętał, jak przed jedną z chat stała stara kobieta w chuście, płacząc, kroiła chleb i rozdawała przechodzącym żołnierzom.
Za Dorohuskiem i Włodawą zagrody były już puste – mieszkańcy albo uciekli, albo pakowali dobytek na drabiniaste wasągi i wozy. Drzwi i okiennice chwiały się na wietrze, przygnębiający był ten widok opustoszałych chat stojących wśród sadów w pełni wrześniowego urodzaju.
Przejechał przez Białą Podlaską – zbombardowaną i spaloną, gdzie brodaci Żydzi chasydzi wynosili z uszkodzonej synagogi i bejt midrasza stosy ksiąg. Minął płonący sąd, zrujnowany kościół, zburzone zabudowania Podlaskiej Wytwórni Samolotów. Ulice, gdzie po zrujnowanych domach pozostały tylko kominy i białe kaflowe piece, wyglądające dziwnie wśród ceglanego rumowiska.
Mijał obozowiska uciekinierów, pełne koni, dymu i ludzkiego nieszczęścia. Przy ogniskach rodziły się coraz bardziej przerażające wieści.
– Rząd uciekł za granicę! – krzyczał człowiek w cyklistówce, który przed chwilą przyjechał z Białej. – Nasi leją krew za ich miasta, a oni wieją do Rumunii.
– Zbombardowali faszyści Janów Lubelski! Na odpuście, droga pani! Dzieciaczki małe zabili, miasto jedna ruina.
– Do pól strzelają, żeby Polacy umarli z głodu. W miastach rozwalają Żydów.
Nikt nie miał radia, ale powtarzano ostatnie komunikaty – Niemcy szli na Lwów, podeszli pod Modlin, nasza armia była w ciągłym odwrocie. Hitler bombarduje Warszawę, Lublin! Oddaliśmy Łódź!
– Pod Kutnem ustabilizowano front – mówił ktoś szybko, sepleniąc, prawie nie można było zrozumieć słów.
Niski chłopina dowodził, że w Gdańsku wylądował wreszcie desant angielski. Miała to być wiadomość z ostatniej chwili, najpewniejsza na świecie, bo prosto z radia.
Najgorsza była noc. Ciemna, pełna zmaltretowanych twarzy i strachu, że Niemcy zaczną znowu polowanie z powietrza. Ludzie bali się, że każdy błysk światła sprowadzi lotników. Dobrzański musiał przebijać się po ciemku. Przy każdym zapaleniu reflektorów fiata powstawał krzyk, złorzeczenia, ludzie bili pięściami w dach samochodu, zastawiali drogę, zdziczali, zrozpaczeni, przerażeni.
To koniec, koniec! – krzyczało coś w duszy. I wtedy major zaciskał ręce na kierownicy, zacinał zęby i jechał. Dokoła świat walił się w gruzy, tak jak jego życie.
– Nic jeszcze się nie skończyło – mówił sam do siebie. – Wygramy tę wojnę. Do diabła, muszę znaleźć przydział!
Kłopot w tym, że podróż stawała pod wielkim znakiem zapytania. Nigdzie nie mógł kupić benzyny. Pompy w miastach nie działały, były zniszczone jak w Białej Podlaskiej, a zapasy z aptek zabrało wojsko.
Noc z 9 na 10 IX 1939, droga na Brześć, blisko północy
Koło północy, kiedy na chwilę zapalił reflektory, aby rozeznać się w ciemnocie, zobaczył coś, co poruszyło mu serce. Droga zablokowana była przez wojskowy tabor – wlokący się wolno na północ, w stronę Brześcia. W żółtym, rozproszonym świetle ujrzał blade, osłaniane łokciami przed blaskiem twarze piechurów i wozy, ale nie te regulaminowe, zielone, dwukonne i na ogumowanych kołach. Zwykłe, wsiowe, ze skrzyniami zbitymi z desek, z podlaskimi duhami, w których szły kościste szkapiny z poboru. Tabor szedł wolno, utykał, przegradzał drogę, bo do jednego z wozów uwiązany był duży gniady koń.
Kiedy Dobrzański go zobaczył, zatrąbił, prawie zepchnął z drogi ludzi, wyminął wozy i zatrzymał się, nie gasząc silnika. Wyskoczył z samochodu, dał znać latarką – podnosząc ją i opuszczając.
– Uwaga! Stój!
Sam zastawił drogę najbliższemu z wozów, a potem podbiegł dalej, do zwykłego drabiniaka, przy którym dreptał, a właściwie kulał i co chwila potykał się koń ciągnięty na uwiązanym do łęczycy powrozie. A powróz coraz mocniej zaciskał się na szyi zwierzęcia.
– Stój, do diabła! Kto wy jesteście?
Wozy stawały, z kozłów zeskakiwały ponure postacie żołnierzy; kiedy omiatał ich światłem latarki w tę zimną wrześniową noc, ich oczy i kąciki ust były niczym ciemne plamy.
– A co za figura pyta? Kłopotów szukasz, człowieku?!
– Grzeczniej, jeśli nie chcesz w mordę! – Dobrzański na chwilę oświetlił siebie samego. – Jaka jednostka?
– Dwudziesty Pluton Taborów, panie majorze.
– Co tu robicie?
– Podciągamy zaopatrzenie dla dywizji…
– Jego też podciągacie?
Plama światła powędrowała w dół, od mokrej szyi gniadosza aż do jego lewej nogi. Poniżej nadgarstka była zdruzgotana – złamana, z otwartej rany sterczała kość. Rzecz ciągle nie do wyobrażenia… nawet dziewiątej nocy wojny. Koń jak to koń, cierpiał po cichu, zobojętniały nawet na ostre światło latarki. O bólu, jaki odczuwał, i wysiłku, z jakim utrzymywał się na nogach, świadczyła tylko jego dygocąca z wysiłku, mokra pierś.
Ktoś przepychał się przez żołnierzy – niski, chudy, w polowej rogatywce i płaszczu. Podporucznik.
– Czego stoicie jak słupy?
– Pan tu dowodzi?
– Tak, bo…
– Ten koń powinien zostać zastrzelony. Dlaczego pan go wlecze przy wozie?!
– Jest instrukcja. Kobyła ranna zostanie doprowadzona do weterynarza kolumny, który zaświadczy…
Dobrzański poczuł, że jego prawa ręka zaczyna niebezpiecznie dygotać.
– Czy pan jest idiotą, że nie widzi, że nic z niej nie będzie? Dowodzi pan taborami, a konie oglądał chyba tylko na obrazku? W cywilu!
– Wypraszam sobie, majorze! Oficerski sąd…
Dobrzański wyszarpnął z kabury visa.
– Jeszcze jedno słowo, a ja będę sądem! A wy wrócicie do pułku jak ta gniada!
Żołnierze dokoła milczeli.
– Kobyła powoduje opóźnienia taboru i zator, spowalniający pojazdy wojskowe. Zastrzelcie ją!
– Nie ma pan prawa mi rozkazywać!
I nagle Henryk Dobrzański wyszedł z siebie. Dosłownie. Dawny ułan i strzelec konny opuścił na chwilę ciało majora, wbił lufę w bok podporucznika, aż tamten jęknął.
– Idź stąd, bo ubiję jak psa!
I podporucznik uciekł jak zbity pies. Usłyszał coś takiego w głosie majora, że musiał odejść. Są chwile, kiedy lepiej nie dyskutować.
– Słyszycie. – Dobrzański obrócił się do żołnierzy. – Zastrzelić ją. To rozkaz.
Żołnierze zaszemrali, ale wyczuł u nich ulgę.
– Błażej, ja nie mogę.
– Długo mam czekać?!
Wezwany piechur zdjął z ramienia karabinek, podszedł do konia. Inny odwiązał uwiąz od łęczycy, odprowadził ranne zwierzę na bok drogi. Dobrzański aż się wzdrygnął, kiedy gniada zginała potrzaskaną nogę, kulała tak strasznie, tak boleśnie i rozpaczliwie.
– Pan podporucznik nie chciał nas słuchać. Ciągnął kobyłę od samej Włodawy – rzekł niski i gruby kapral z taborów, a cichy pomruk pozostałych potwierdził jego słowa.
Błażej nakreślił w powietrzu znak krzyża, ręka zadrżała.
Potem strzelił koniowi w sam środek łba!
Huk wstrząsnął powietrzem, gdzieś zarżał koń, trysnęła ciemna krew.
I wtedy stało się coś, czego Dobrzański nawet nie umiałby sobie wyobrazić.
Gniada klacz ze strużką krwi sączącą się z dziury w czole, przecinającą łeb opadła na kolana jak ciężko ranny człowiek.
I zapłakała.
Niby umierająca istota, jak gdyby obdarzona została darem mowy. Takiego głosu nigdy nie wydobył z siebie żaden koń.
Kiwała głową i łkała, płakała żałośnie jak małe dziecko.
– O żeż ty! – ryknął Błażej.
– Matko Boska! – krzyczał kapral. – Gniada!
Błażej złapał mauzera, przeładował, strzelił znowu w szyję…
Koń już nie płakał, ale wył jak umierający człowiek.
Przewrócił się na bok, na dywan złotych liści.
I wtedy Dobrzański strzelił z visa prosto we wgłębienie nad lewym okiem. W błyszczącej źrenicy zobaczył rozszalały ból, potem ulgę, nieruchomy spokój. Koniec. Kobyła znieruchomiała. Błażej i kapral poprawili rogatywki.
– Co wieziecie? – Major zajrzał do wozu, obmacał pokrzywione koło.
– Tajemnica…
– Konserwy! Głupiś! – rzekł kapral i zmitygował się: – Przepraszam, panie majorze.
Na wozie były tylko dwie skrzynki z wojskowymi znakami. Dobrzański poświecił latarką po taborach i mrużących oczy żołnierzach, jego wzrok wychwycił dwa zielonkawe wozy, przy każdym stał w szorach tylko jeden koń.
– Te wasągi zostawcie – zakomenderował. – Rozlecą się, zanim dojedziecie do Bielska. Przełóżcie skrzynie na tamte, wojskowe, i dajcie do każdego więcej koni. Pójdzie wam szybciej, bo zmniejszycie tabor.
O dziwo, żołnierze posłuchali. Nie wiedział, czy dobrze słyszał, ale któryś aż klasnął. Ruszyli wyciągać skrzynie, przenosić na wozy. Kapral zasalutował Dobrzańskiemu.
– Panie majorze, pan powinien… z nami.
– Macie własnego dowódcę. – Dobrzański pokazał na przód kolumny.
– Pan porucznik. Un kutasem własnym nie umi dowodzić. Kobyły od ogiera nie odróżni. Albo to kiedy widział kunia? Wóz? Nigdy! To warsiawiak.
– Jedźcie do diabła.
10 IX 1939, na trakcie pod Białymstokiem, świt
Ostatni oddech jego dzielny fiat topolino wydał na drodze za Zabłudowem. Zabrakło benzyny. Wcześniej Dobrzański cierpliwie wytrząsał ostatnie krople z kanistra, rozglądał się za pompami, ale ich nie znalazł. Teraz jedyne, co mógł zrobić, to wykręcić kierownicę w prawo, zepchnąć samochód na pobocze, pod starą wierzbę.
Nie rozpaczał. Wyciągnął płaszcz, przetarł policzki i się skrzywił, ale nie bardzo chciał rżnąć się brzytwą na sucho na drodze pod Białymstokiem. Otworzył bagażnik i stanął przed wyborem, jak koń, któremu dano owies i siano. Co zabrać? Albo walizka, albo rząd koński. Siodło oficerskie wzór 25, z łękami okutymi alpaką, z juczkami przednimi i sakwami. Do tego ludwikówka, zrolowany, stroczony przed przednim łękiem płaszcz.
Starym obyczajem kawalerzysty zabrał rząd koński. Dżentelmen i wyższy oficer nie powinien nosić pakunków innych niż broń i ekwipunek myśliwski, ale nie miał już ordynansa ani służącego, a dokoła nie było żywej duszy. Zamknął starannie samochód i zanim zarzucił siodło na grzbiet, użył trochę wody kolońskiej, po czym włożył rękawiczki. Dopiero wówczas ruszył po wybojach i kamieniach polskiej drogi.
Chwila, dwie i jego starannie wyczyszczone buty były szare od pyłu. A miało być jeszcze gorzej.
Szedł, dźwigając ułański krzyż, zgarbiony pod ciężarem siodła i sakw, zdegradowany do roli pogardzanego piechura. Podążał na Białystok, nad którym kłębiły się dymy, a tylko gdzieś daleko przemykał cień szwabskiego samolotu. Droga była coraz gorsza. Coraz okropniejsza, jak ścieżka do piekła. Najpierw usiana porzuconymi bagażami, walizami i tobołkami, potem zakrwawionymi wózkami, pogruchotanymi wozami i dwukółkami.
Dotarł do miejsca, w którym Niemcy nad ranem ostrzelali uciekinierów. Sztukasy i messerschmitty zmasakrowały przerażoną ludzką ciżbę. Na całej drodze leżały skrwawione ciała mężczyzn, kobiet i dzieci, napuchłe, powykręcane martwe konie, piętrzyły się barykady z rozwalonych wozów, sterczały w niebo bezradne dyszle. Walały się walizki, toboły, niektóre wprost wysypywały się z bryczek i dziecięcych wózków.
Dobrzański szedł, omijając zabitych. Trupy jak trupy – dwie wojny, wielka i bolszewicka, sprawiły, że martwe ciała były dla niego jak dekoracja na krwawym polu. Widział już gorzej rozkawałkowane ciała, ofiary mordów Konnej Armii Budionnego, jeńców wykłutych bagnetami, zatłuczonych na śmierć kolbami…
Ale pierwszy raz w życiu zobaczył efekt furii niemieckich morderców wyładowanej na bezbronnych uciekinierach. Pobladły, rozglądał się, szukając śladu życia, ale gościniec był spokojny jak cmentarz. Rannych chyba już zabrano, zabitych nie było siły pochować.
Stał ciągle, kiedy spośród trupów jak czarne kruki poderwały się dwie, trzy sylwetki, wcześniej zajęte grzebaniem w stosach waliz i pakunków. Rabusie! Popatrzyli na Dobrzańskiego; rozpoznawszy zielony, oficerski mundur, zaczęli wiać w krzaki.
– Sukinsyny!
Jednym ruchem zrzucił kulbakę i czaprak z ramion, chwycił visa. Zanim podniósł broń, znikli. Wściekły zebrał z ziemi siodło, przeszedł obojętnie obok porzuconych zegarków i łańcuszków, minął złotą papierośnicę zostawioną przez uciekające szakale. I nagle zatrzymał się jak wryty.
Na gościńcu leżał tabun martwych koni. I to nie chłopskich, kosmatych, z wielkimi zadami i piersiami stwardniałymi od chomąta. To było stado koni wierzchowych, pędzone drogą, kiedy nadleciały samoloty.
Smukłe ciała leżały przemieszane ze zwłokami ludzi. Przeszyte krwawym ściegiem kul. Martwe i zimne.
Dobrzański zatrzymał się i patrzył. Serce krwawiło mu prawie tak samo jak wtedy, kilka dni wcześniej na szosie pod Radomiem, gdy Niemcy strzelali do uchodzących ludzi, a czołgi rozjeżdżały wozy i wózki. Pierwszy raz w życiu widział stado martwych koni. Dumne, wielkookie araby, noszące ogony piękne niczym paw pióra, leżały poprzewiercane na wylot kulami, poznaczone cętkami krwi. Smukłe i większe od nich polskie konie z kształtnymi, małymi łebkami legły pokotem w kurzu i pyle drogi. W ich zastygłych oczach odbijał się ogromny żal, za słońcem, bezkresnym stepem, żal do ludzi, którzy użyli niewinnych w krwawych porachunkach narodów.
Leżały przed nim klacze, młode źrebce i maluchy. Kara kobyła, do której łona przylgnął w ostatnim odruchu, w poszukiwaniu matczynego ciepła skarogniady źrebaczek. Wyciągał w stronę Dobrzańskiego kształtną główkę, sam długi, z nogami smukłymi jak u sarny, któremu niemiecka kula nie dała pokosztować złotych łąk końskiej wolności.
Żył, jeszcze dychał; major bez namysłu wyciągnąłby go z kłębowiska ciał, gdyby nie połamane przednie nogi.
Trzasnął odbezpieczany vis. Strzał. Koniec.
Dalej spoczywał skarogniady, pokrwawiony wałach szlachetnej półkrwi, półżywy, podnosił jeszcze łeb, w oczach miał jedno wielkie cierpienie.
Strzał. Brzęk łuski spadającej na kamienie.
I jeszcze jeden, jeszcze…
Aż wreszcie suchy trzask iglicy – Dobrzański wystrzelał cały magazynek. Ponura robota – dobijanie zwierząt. Dobra dla rzeźnika, ale… kto to miał zrobić, jak nie ułan, nie major Wojska Polskiego?
– Panie żołnierzu…
Na uboczu, w rowie, spoczywał szczupły starzec z białym wąsem, w kraciastej maciejówce, bryczesach, w butach do konnej jazdy i sportowym palcie. Wyglądał jak obywatel ziemski, właściciel tego nieszczęsnego stada, które podzieliło wrześniowy los Polaków. Wygnane na tułaczkę, rozstrzelane z powietrza.
Major pochylił się nad starym, a wtedy ten chwycił go za rękę dygocącą, zimną dłonią.
– Ratuj pan mojego konia… Bohatyra. On nie może… dostać się Niemcom.
Pęcherzyki powietrza pękały na wargach i wąsach starego.
Dobrzański obejrzał starca, ale nigdzie nie widział krwi ani śladu postrzału.
– W okolicy poza smrodem benzyny nie widzę śladu szkopa. Bardzo pan ranny?
– Mój czas nadszedł. Serce mi pęka, bo stado, o mój Boże…
– Szkoda ich – machnął ręką Dobrzański. – Same perełki. Niemcy zetrą z ziemi nawet polskie konie.
– Ten jeden wart jest więcej niż wszystkie… stadniny świata. Niech pan go zabierze! Nie odstępuje, nie zostawia. To nie taki zwykły koń.
– Jaki? Gdzie jest?
– Za panem.
Dobrzański obejrzał się i… trafił go piorun. Faktycznie, jeden koń przeżył! Stał na skraju drogi, wśród trupów i krwi, niczym posąg zwycięstwa na polu chwały.
Piękny. Siwy, z szarą grzywą, z ogonem jedwabistym i błyszczącym niczym deszcz gwiazd z Drogi Mlecznej. Z dumnie uniesionym łbem, mądrymi czarnymi oczyma. To nie był arab, traken ani poznaniak, ale piękny wierzchowiec polskiej krwi, z kresowych stadnin, z Małopolski, Podlasia albo Wileńszczyzny. Koń starego typu, w którym krew tureckich i kaukaskich przodków burzy się niczym stare wino w złotym kielichu. Dzielny, dumny i mądry. Niepłochliwy. O suchych nogach i twardym szarawym kopycie.
– Niech pan poczeka – wykrztusił do starego major – zawołam pomoc…
– Nic pan nie wołaj! – wycharczał starzec. – To mój szczęśliwy koń. Nieśmiertelny. Kule ominą właściciela, póki go będzie dosiadał. Przeżyłem na nim powstanie. Wielką wojnę i tę z dwudziestego roku.
– Pan jest ranny albo chory.
– Umieram.
– Jakoś koń panu szczęścia nie przyniósł.
– Przeżyłem na nim prawie dziewięćdziesiąt lat. Od dziecka. Serce już staje. Nadchodzi czas. Zajmijcie się nim, majorze, strzeżcie jak oka w głowie. I pamiętajcie, nie możecie go stracić. Idźcie…
– Dokąd?
– Do niego.
Dobrzański postąpił krok, potem drugi. Brnął w trupach ludzi i koni, idąc do siwka. Koń był w kantarze, zwisał uwiąz; major wyciągnął rękę.
A wtedy siwy rumak cofnął się – szybko i zwinnie, jak tylko koń potrafi .
– Nie podejdzie, dopóki mnie służy – wycharczał umierający. – Bohatyr, Bohatyr, byłeś i jesteś przez wieki. Rąbałem na tobie Moskali w powstaniu i na Kresach, budionnowców pod Komarowem, Niemców w Wielkopolsce i na Śląsku. Zwracam ci wolność, zwracam ci wiatr. Leć! – zakrzyknął.
Wierzchowiec wyprężył się, potrząsnął głową, jakby zbudzony ze snu.
– Złap go, majorze – dyszał starzec. – I mów… Mów mu do ucha słowa, powtarzaj za mną…
I wtedy Dobrzański, po całych dniach tułaczki w poszukiwaniu pułku, oszołomiony tym wszystkim i zmęczony od wojny, zrobił to, czego chciał dziwny starzec.
Uchwycił konia za uwiąz, obejrzał się na właściciela i powtórzył wszystko, co powiedział stary. Słowo jak klucz, rozkaz, zaklęcie. Prosto do końskiego ucha…
Wierzchowiec szarpnął głową na uwiązie. A kiedy Dobrzański znowu przeniósł wzrok na starca, ten dziwny człowiek już nie żył. Zamknął oczy i leżał martwy między końmi – swymi dziećmi, pełen niebiańskiego spokoju.
Poranek 10 września roku pamiętnego. Dymy pożarów i usłana trupami droga. Wszystko odeszło w dal. Pozostał tylko cudny siwy koń na pobojowisku.
Dobrzański ostrożnie wyciągnął zielonkawy koc, strzepnął, złożył, położył na grzbiecie konia przepisowo, czterema rogami do lewej nogi. Potem podniósł kulbakę z czaprakiem. Złożył ją na Bohatyrze, spuścił z drugiej strony sznurowy popręg i podciągnął. Zsunął kantar na szyję i ostrożnie włożył siwkowi uzdę z munsztukiem. Spiął łańcuszek pod pyskiem, sprawdzając, czy nie ustawił się na sztorc.
Dopiął paski, założył napierśnik i dopiero zapiął popręg. Koń stał spokojnie, jakby nic się nie działo. Nie reagował, kiedy major przytroczył szablę z lewej strony rzędu. Dobrzański wsunął stopę w strzemię, odbił się i siadł w starej, dobrej oficerskiej kulbace, w ułańskiej kołysce i poduszce – pod głowę i pod dupę.
Ruszył stępa. Koń słuchał go bez ostróg, bez łydek, wrażliwy na ciężar jeźdźca, posłuszny, nie wyrywał do przodu. I ruszył płynnym, mocnym stępem. Starczyło kilka kroków, aby oficer poczuł jego siłę i wytrwałość. Mógłby tak jechać dzień i noc, odkrywać świat, coraz to nowe szlaki, drogi, trakty. A Bohatyr by szedł. Nieustępliwy jak wiatr.
Po kilometrach pieszego marszu major czuł się, jakby dostał skrzydeł. Sięgnął do piersi, zmacał kieszeń z lewej strony bluzy mundurowej. Jak u każdego ułana leżała tam – jak to powiedział pewien mądry lekarz w generalskim stopniu – na pierwszym miejscu fotografi a panny, a na drugim złota papierośnica, z napisem zaczynającym się od słów: The best…
Dobrzański wyciągnął ostatniego egipskiego przedniego, przypalił, zaciągnął się i jechał z prawą ręką wspartą pod bok, jak dawny hetman na wojenkę.
Jechał, aż pojawiły się przed nim pierwsze domki Białegostoku, a potem dalej, do koszar 10. Pułku Ułanów Litewskich. Do ostatniej nadziei tułacza.
Rozdział II
Zdrada na Kresach
10 IX 1939, Białystok, ulica Kawaleryjska, poranek
W koszarach 10. Pułku Ułanów przy ulicy Kawaleryjskiej panował większy porządek niż w Hrubieszowie. Wartownicy zasalutowali jak na paradzie, bez kłopotów wpuścili majora razem z koniem. Oficer funkcyjny był miły i prężył się służbiście, natychmiast zadzwonił do kancelarii. Ponieważ dowódcy pułku rezerwowego nie było, poprosił, aby poczekać, a sam udał się na poszukiwania.
Dobrzański oczywiście nie mógł usiedzieć na miejscu. Wsiadł na konia i ruszył na plac ćwiczeń, notując w pamięci wszystko, co działo się dokoła. Najpierw, podobnie jak w ośrodku zapasowym Wołyńskiej Brygady, zobaczył tłumy rezerwistów z nadwyżek 10. Pułku. Nie wszyscy byli w pełni umundurowani. Wreszcie zauważył, że w przeciwieństwie do oddziałów podpułkownika Halickiego każdy miał tutaj coś do roboty. Żołnierze wychodzili na zajęcia całymi plutonami, jedni czyścili broń i konie – w większości kostropate, przerośnięte chabety z poboru. Inni ćwiczyli krok marszowy, a nawet musztrę, pod czujnym okiem poruczników i wachmistrzów.
Kiedy podjechał do ujeżdżalni, zobaczył pluton ułanów szkolących się w walce szablą i wskakiwaniu na konia, bo na placu stał drewniany kozioł do ćwiczeń, z nałożoną starą pruską kulbaką na wypchanych ławkach. Prowadzący zajęcia podchorąży ćwiczył niemiłosiernie żołnierzy, którzy za jakieś przewinienie chodzili morderczym kaczym chodem – w głębokim przysiadzie, z szablami na wyciągniętych rękach. Jedno spojrzenie powiedziało Dobrzańskiemu, że rezerwiści – przeważnie już nie pierwszej młodości – byli u kresu sił, czerwoni z wysiłku, mokrzy od potu, stękali i dyszeli przy każdym ruchu.
Podchorąży, wysoki i szczupły, o suchej gębie starego zupaka, cukał – mówiąc prosto, a nie w koszarowej gwarze: dręczył rezerwistów niczym stary wyga młodziaków w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu.
– Myślimy, myślimy, od tego głowa nie boli, za to nogi coraz bardziej – gadał tubalnym, monotonnym głosem.
– Co było, kiedy nic nie było?
W odpowiedzi usłyszał tylko stękania, jęki, ciężkie oddechy zmordowanych mężczyzn.
– Jak nie wiecie, to do roboty. Baryszczak, biegusiem na kozioł!
Wezwany, rumiany rezerwista o pucołowatym obliczu, poderwał się ociężale, odłożył szablę i ruszył ciężkim truchtem, spróbował wskoczyć na kozioł. Nie dał rady – zdyszany, zmachany, podskoczył tylko, przewiesił się przez kulbakę, aż oczy wyszły mu z orbit niczym dwa księżyce. Bezradnie zamajtał nogami, zanim zsunął się na dół.
Podchorąży pokręcił głową.
– Baryszczak do kolejki! Przybyło rozumu? Przypomnieliście sobie, co było, kiedy nic nie było?
– Pan podchorąży stał w zenicie i cukał znakomicie – odpowiedział za wymęczonych żołnierzy Dobrzański.
Podchorąży obejrzał się ze złym uśmiechem, zacierając ręce, jakby w nadziei, że da odprawę temu, kto włazi z butami na jego poletko zroszone potem żołnierzy. Widząc majora, wyprostował się jak struna, pewnie strzeliłby obcasami, gdyby nie był na piasku, i zasalutował naprężoną ręką.
Dobrzański wjechał na koniu na plac, zatrzymał się.
– Spocznij, panie podchorąży. Plutooon! Stój. Powstań. Spocznij! Co wy najlepszego robicie?
– Melduję, panie majorze, że prowadzę ćwiczenia z władania bronią!
– Dręczycie ludzi rosyjskim cukiem. Gdzieście się tego nauczyli?! Przecież nie w Grudziądzu!
– Szkoła Artylerii w Toruniu, posłusznie melduję, panie majorze.
– Dopilnuję, żeby wam się odbiło, pręgą na dupie! To są rezerwiści, nie będą skakać jak podchorążacy!
– Tak jest!
– Dajcie im odpocząć. A potem zarządźcie jakieś normalne ćwiczenia. Bierną obronę przeciwlotniczą. Żebyście sami nie narobili w gacie na widok sztukasów!
– Tak jest!
– Panie majorze! – zawołał ktoś z tyłu. – Panie Henryku!
Od strony budynku sztabowego nadciągała grupa wojskowych – dwóch podporuczników, kapitan. Na czele podążał, gdzie tam podążał – pędził jak burza niski, gładko wygolony mężczyzna z pałąkowatymi nogami.
Jak go opisać? Niemal odpychająca twarz, rozciągająca się w długi trójkąt, podłużny nos, usta wydęte jakby w pogardzie. Wyłupiaste oczy tryskały energią i ciekawością. Niski, prawie karzeł, za to w mundurze… podpułkownika. W garnizonowej rogatywce z różowym otokiem 13. Pułku Ułanów Wileńskich – major już wiedział, kto to – mówili na niego „Łupaszka”. Albo po prostu „Żorż”.
Podszedł do siedzącego na koniu Dobrzańskiego. Oczy błysnęły stalowo. I nagle przemówił.
Dziwnie łagodnie, miękkim głosem.
– Panie majorze, witamy w Sto Dziesiątym. Dąmbrowski, do usług. Dobrzański jednym skokiem znalazł się na ziemi, zasalutował przepisowo.
– Major Dobrzański melduje się do dyspozycji i po przydział bojowy.
Bez słowa Dąmbrowski ściągnął rękawiczkę i podał mu rękę. Uścisk miał mocny, nieco drżący.
– Pan major przyjechał na własnym koniu? – Dąmbrowski spoglądał na Bohatyra okiem wytrawnego zagończyka. – Skąd pan wytrzasnął tego remonta? Przecież to ogier.
– Spokojny, sprawdzony. Za pozwoleniem pana podpułkownika, nie będziemy go… eunuszyć.
– Szeregowy – Dąmbrowski zwrócił się do najbliższego ułana, którym okazał się zdyszany Baryszczak – zaprowadźcie konia do stajni. A ty, Tadeusz – złapał za guzik podporucznika – odprowadź pana majora do gabinetu.
Zapraszam. Porozmawiamy jak starzy ułani.
– Zwracam uwagę pana podpułkownika, że zachowanie podchorążego zasługuje co najmniej na raport, uczciwie: na parę dni ścisłego. A tydzień dla oficera, który nie dopilnował podwładnego.
– Doceniam pańskie celne i ścisłe uwagi, które są znane nie od dziś w naszej armii, ale… przechodzimy nad nimi do porządku. Tak, Morawski, róbcie dalej, byle dobrze i wolniej, ciszej.
– Tak jest!
– A jak już czegoś wymagacie – wtrącił swoje trzy grosze Dobrzański – to pokażcie najpierw ludziom, że sami to potraficie.
Podchorąży sam, bez żadnej zachęty skoczył bez strzemion na kozioł, usadowił się w siodle, pomachał rękoma.
– Patrzcie, patałachy! Jak orzeł!
– Widzi pan, majorze – mówił Dąmbrowski, zagarniając Dobrzańskiego ramieniem, jakby chciał jak najprędzej zabrać go z placu. – Dostałem pułk z rezerwistów, ludzi w średnim wieku, ojców rodzin, tutejszych, z Grodzieńszczyzny, nie najlepsza klasa żołnierska. Mamy siodła po Prusakach, francuskie maski gazowe w puszkach i ćwiczebne cekaemy. Ale Morawski zrobi z nich twardych żołnierzy.
– Wykrwawi jeszcze przed kontaktem z wrogiem.
– Musi tak być, panu nie muszę chyba tłumaczyć, co to twarda kawaleryjska szkoła. W Grudziądzu dają o wiele lepszą.
– Chłopakom po dwudziestce, marzącym o pierwszych ostrogach.
– Niech pan zaczeka na mnie w gabinecie. Tadeusz – rzucił Łupaszka do oficera ordynansowego – zaprowadź. Dokończę przegląd i porozmawiamy. Długo i szczerze.
Dobrzański zasalutował. Kiedy odchodził, słyszał, jak z oddali dochodziły trzypiętrowe przekleństwa.
– Gdybyście byli, Uchlik – krzyczał Morawski – tak dłudzy, jak jesteście głupi, to moglibyście, klęcząc, księżyc w dupę pocałować!
Około godziny 9, gabinet dowódcy 10. Pułku Ułanów
Gabinet, który Jerzy Dąmbrowski przejął po dowódcy ułanów litewskich, był jedną wielką świątynią ku czci Marszałka Piłsudskiego. Dziadek na portrecie spoglądał na Dobrzańskiego srogo spod krzaczastych brwi. Siedział na Kasztance, której wypchana postać zdobiła teraz Belweder. Patrzył z licznych zdjęć, na których podawał rękę, perorował lub przechadzał się w towarzystwie Kazimierza Buslera, swego wieloletniego adiutanta i powiernika, a w końcu dowódcy 10. Pułku w Białymstoku.
Marszałek stał też na biurku – jako figurka do przytrzymywania papierów, jego popiersie spoczywało przy oknie, na szczęście omijane przez muchy.
A na blacie leżało sporo dokumentów, którymi dowódca się nie przejmował. Ordynansowy podporucznik wprowadził Dobrzańskiego do środka i wskazał krzesło, zaraz też dorzucił nową porcję papierzysk – aktówkę i poszyt. A potem zostawił majora samego.
Dobrzański znów nie usiedział w miejscu. Ledwie zamknęły się drzwi, wstał, podszedł do okna, wyjrzał na plac ćwiczeń, potem wrócił do biurka, szukając, czy w papierośnicy nie został choć jeden papieros. Zajrzał za biurko i zamarł. Szufl ada była wysunięta. Majorowi nigdy nie przyszłoby do głowy, aby grzebać w rzeczach starszego kolegi, ale wzrok miał bystry.
W wysuniętej, rozbebeszonej szufladzie zobaczył siedmiostrzałowy nagant – rewolwer z odciągniętym kurkiem. Obok buteleczki – białe tabletki we flakonie z etykietą Benzedryna, Atropa belladonna – leki. I jeszcze alkohol – butla ciemnej nalewki.
Odwrócił się i siadł na krześle; poczuł się głupio, myśląc, że wróci Dąmbrowski i zobaczy go jak złodzieja – pochylającego się nad jego biurkiem. Siedział i czekał. Długo.
Wreszcie zachrobotała klamka, podpułkownik przeszedł przez drzwi szybko i cicho, w towarzystwie adiutanta, którego zaraz odesłał razem z płaszczem. Dąmbrowski wszedł za biurko, zatrzasnął szufladę i spojrzał na Dobrzańskiego z wyrzutem. Major usłyszał jego świszczący oddech, wyłupiaste oczy jakby pytały: „Widziałeś to wszystko, tak?”.
A potem podpułkownik wysunął szerzej szufladę, wyciągnął butelkę i dwie szklanki. Dobrzański poderwał się, aby nalać, zgodnie z zasadą starszeństwa, ale Dąmbrowski powstrzymał go ruchem ręki.
– Nie ma podporuczników, a i my nie w kasynie – powiedział. – Nasza wileńska maciejówka. Za zwycięstwo.
Nalewka była przednia, chyba taka sama, jaką lata temu pił z oficerami pułku z Nowej Wilejki.
– Heniu – powiedział Dąmbrowski miękkim, wytwornym głosem, który w sposób wprost czarujący uzupełniał wizerunek karła o odpychającej powierzchowności – przepraszam za familiarność, ale chyba piliśmy już bruderszaft w Astorii, na przyjęciu u Bola Wieniawy.
– Tak jest, pan podpułkownik pił ze mną. Ale to było w Adrii, po promocji podporuczników z Pierwszego Pułku.
– Wtedy byłem jeszcze majorem.
– Dlatego przy zwracaniu się do pana spełniam wymogi formalne.
Podpułkownik wskazał butelkę. Dobrzański wychylił się, aby napełnić kieliszki.
– To jak to było, Heniu, z tobą i Niementowskim, a?
– Jak pies z kotem, panie podpułkowniku. Ogień i woda. Nie lubił mnie. Poza tym stale tam były jakieś przewałki, na owsie, na sianie, na chlebie dla żołnierzy. A pan pewnie wie, że tego nie cierpię!
– No tak, a co potem z tym szwadronem zapasowym w Wołkowysku? Nieładnie to wyszło i ty doigrałsia. Zostawił żeś ośrodek, jak hołodryga, a sam z kochanką wiuuuu!
– To prawda, nie będę zaprzeczał. Ale nie miałem tam nic do roboty. Dali mnie, ot, żeby zbyć z oczu. Żebym nie mówił, co myślę, prosto w twarz. Więc potem komisja i tyle. Gdyby nie wojna, byłbym już inspektorem Lasów Państwowych.
– Znam ja tę całą fabrykę wojskową. Bezduszne komisje, departamenty weryfikacji, Okręgowe Komisje Weryfikacyjne z kabanów, co nigdy nie wąchali prochu. Wojowałem z nimi gorzej niż z bolszewikami. Ja, co złożyłem
trzy pułki jazdy, zdobywałem Baranowicze i pociąg pancerny, ledwie nie zostałem odesłany do rezerwy. Wiesz, Heniu, kiedy dali mi wreszcie nominację na dowódcę pułku? Dzisiaj rano. A ty mi jak grom z nieba. Dobry znak. Co ty myślisz o naszej sytuacji?
– Od myślenia jest pan podpułkownik. Po nim zaś generałowie, sztab i marszałek Rydz-Śmigły, o ile jeszcze siedzi w Warszawie.
– A gdybyś ty dla przykładu został wodzem, to co byś myślał?
– Że jeszcze Polska nie zginęła. Ostatnich wiadomości słuchałem dwa dni temu, po drodze z Hrubieszowa. To źródło równie dobre, co plotki bab z targu.
– Nie mamy łączności z Grupą Operacyjną „Narew”. Nie tylko z nią. – Oddech Dąmbrowskiego stał się świszczący, astmatyczny. – Od kiedy marszałek Śmigły przeniósł się do Brześcia, w ogóle łączność leży i kwiczy. A w tym czasie generał Młot-Fijałkowski cofa się ze swoją grupą na Zambrów, Niemcy napierają na nasze schrony nad Wizną, Podlaska Brygada Kawalerii bije się pod Brokiem. Szwaby wyciskają nas jak stary worek, biorą w kleszcze Warszawę. Musimy dać i damy – zacisnął dłoń w pięść – odpór na Kresach. Po to formujemy tutaj Sto Dziesiąty Pułk Ułanów, z nadwyżek Dziesiątego i innych formacji, żeby przejść wreszcie do działań zaczepnych. I przestać się cofać, bo naczelny wódz zarządził odwrót na południowy wschód.
Rozkaszlał się, w płucach mu rzęziło.
– Tworzymy Rezerwową Brygadę Kawalerii, w Grupie Operacyjnej „Wołkowysk” generała Przeździeckiego, w dobrym położeniu, na skrzydle Niemców.
– Jakieś plany?
– A co ty byś, Heniu, zaplanował? Dokąd poprowadziłbyś pułk, ba, całą brygadę?!
– Niemcy i tak są szybsi. Odwrót do Małopolski Wschodniej to szaleństwo, bo ich pancerne zagony nas prześcigną. Zamiast uciekać, należałoby stworzyć silne ośrodki obrony, wykrwawić ich w atakach na miasta, a samemu – przełknął ślinę – zebrać kawalerię w jeden wielki związek, choćby korpus. I uderzyć.
– Gdzie?
– Ja, panie podpułkowniku, nie mam nic do stracenia. Gdybym mógł, waliłbym choćby na Prusy. Bez taborów, bez wozów, żeby przeciąć im linie zaopatrzenia, zaatakować lotniska, odciąć od dowozu benzyny. Pułk naszej jazdy jest wolniejszy niż wojska zmotoryzowane, ale wciąż szybszy od szkopskiej dywizji piechoty.
– Słusznie! Nie bać się tanków, nie bać się kul. Kule się mnie nie imają. Czołgi niemieckie? Jak im odetniemy dowóz benzyny, to z czołgów będą wiali piechotą do Niemiec i jeszcze ich baby wiejskie kijami wygrzmocą. Tak, tak! – kiwał głową Dąmbrowski i znowu napełnił szkło. – Wiesz, Heniu, szkoda, że nie było cię z nami w roku dziewiętnastym, w Samoobronie, a potem w Dywizjonie Jazdy Wileńskiej. Miałem tam sporo żulików, więc czasem musiałem dawać chłopcom pohulać po miasteczkach. Ale bolszewików biliśmy jak kundle. Komisarzy wieszaliśmy na sosnach, a zwykłym bojcom w gębę i won do swojej czerwonej Rosji.
Wypili, ale kieliszki zostały puste.
– To czego szukasz? Przydziału?
– Nie będę gnił w domu, kiedy kraj walczy.
– Ty, Heniu, zawsze taki sam, prawdą jak kułakiem między klipy. Myślisz, że trzeba mi akuratnie takich ludzi? Dobrzański siedział sztywno, czując, jak grzeje go maciejówka. Przymknął oczy, potem wstał i wyprężył się.
– Panie podpułkowniku, odmeldowuję się.
Dąmbrowski siedział z krzywym grymasem na wydłużonym obliczu. Uśmiechał się, nie wiadomo, szyderczo czy z podziwem.
– Ty, Heniu, dokąd idziesz, a? Siadaj, siadaj. Ty już z nami zostaniesz.
Wstał i wyciągnął rękę.
– Proponuję ci funkcję mojego zastępcy. Wiesz co, ja nie będę tamtego Wołkowyska wyciągał. A i ty się nie wychylaj. Potrzeba mi pomocy. Mam dobrych dowódców szwadronów, chociaż ten cały Masłowski z rezerwy. Ale czasem trzeba im pomóc, rozkaz dowieźć, przejąć komendę nad dwoma, trzema szwadronami. Pomożesz mi?
– Oczywiście.
– Tadzio wciągnie cię na listę, zaraz dam ci kwaterę. Same w tym pułku oryginały, tylko żołnierz słaby. Rezerwa i nadwyżki. Mnie, jak widzisz, też dali po złości… oddziały tyłowe. Skórę z nich zedrę, ale będą jak najlepsze pistolety! Ty mi pomożesz i inni…
– Tacy podchorążowie Morawscy?
– Choćby jak on! Nalej.
Posłusznie polał maciejówki do szklanek, a Dąmbrowski od razu schował butelkę.
– Ostatnia. Następną wypijemy w Berlinie!
Dobrzański podniósł szkło.
– Za zwycięstwo.
Adiutant, czekający ze zniecierpliwieniem w korytarzu, aż skończą pogawędkę, zaraz skoczył w drzwi. Major złowił tylko fragmenty rozmowy.
– Znowu? Uciekli! A niechże idą na chier. Ilu tych dezerterów? Trzech? Bogato.
Ujrzawszy Dobrzańskiego, oficer się uśmiechnął.
– Panie majorze, zgłosił się luzak do pana na służbę. Ułan Baryszczak.
– Ten… z placu. Niech będzie. Ale powiedzcie mu… Że ma się nauczyć porządnie wsiadać. Inaczej pójdzie do taborów. Albo do plutonu Morawskiego.
11 IX 1939, na drodze do Wołkowyska
Pułk kawalerii to duma i perła każdej polskiej ziemi, bo nawet najgorszą kresową dziurę podniesie do rangi metropolii. To prawie tysiąc ułanów albo szwoleżerów. Praca dla mieszkańców – szewców, krawców, siodlarzy, powroźników, dostawców prowiantu. Knajpy, szynki, bawialnie i cukiernie. Akademia obyczajów, skąd corocznie w grudniu wychodzą na pierwszą przepustkę, podzwaniając szablą i ostrogami, już nie zahukane i biedne Antki, Jaśki, Waśki i Srule, ale ułani, strzelcy i szwoleżerowie, żołnierze legendarnej formacji.
Pułk wrasta w miasto i okolicę jak stare drzewo. Jest swój, nasz, powód do dumy, widziany nie tylko na 3 maja czy 11 listopada, na defiladach i paradach. Corocznie bramy koszar i podwoje kasyna otwierają się na święto
pułkowe, na bal sylwestrowy, na Świętego Huberta. Pułk zaprasza, świętuje, stawia, łączy się z mieszkańcami, staje się częścią okolicy. Nadaje ton obyczajom.
Tak jest z każdym regularnym pułkiem. Z 3. Strzelców w Hrubieszowie, z 13. Ułanów w Nowej Wilejce, z 23. Grodzieńskich w Postawach, z 20. Króla Jana w Rzeszowie, z 1. Szwoleżerów w Warszawie. Tak jest ze wszystkimi dwudziestoma siedmioma pułkami ułanów, dziesięcioma strzelców konnych i trzema szwoleżerów. Ale nie z improwizowanym 110. Pułkiem Rezerwowym.
Tworzony z nadwyżek, z rezerwistów, którzy po ogłoszeniu mobilizacji powszechnej stawiali się w koszarach, nie miał czasu okrzepnąć, a Dobrzańskiego od pierwszego dnia wciągnął wir obowiązków. Tylko że na pracę nie było czasu. Ledwie zabrał się do przeglądu i zarządził
ujeżdżanie wojskowych koni remontowych, z których ledwie co trzeci miał kiedyś siodło na grzbiecie, alarm poderwał wszystkich na nogi.
I nagle wybuchła panika, przyszły wieści, że Niemcy przełamali pozycję nad Wizną, a Grupa Operacyjna „Narew” desperacko walczy pod Zambrowem, gdzie okrążono 18. Dywizję Piechoty. Podlaska Brygada Kawalerii przerywa się przez kordon szkopów, a napastnicy już nawet nie idą – walą prosto na Brześć i Białystok.
I zamiast na front, na którym Dobrzański spodziewał się znaleźć ukojenie, los pędził go dalej na wschód, na Kresy, gdzie wreszcie miano dać odpór wrogowi. Tylko gdzie? Chyba na samej wschodniej granicy.
Wyszli w nocy, jeszcze przed świtem, prostą drogą na Wołkowysk. Dąmbrowski wyglądał jak stary zagończyk, nie wsiadł do przysługującego mu fiata 508, jechał na czele na siwym jak mleko wałachu, w rozpiętym płaszczu i garnizonowej rogatywce z różowym otokiem 13. Pułku. Do Czarnieckiego brakowało mu tylko buławy. Przy pasie miał aż dwa pistolety.
Pułk prezentował się gorzej. Pierwszy szwadron wyglądał jeszcze znośnie – na dobrych wierzchowcach z ośrodka zapasowego. Drugi jechał na chłopskich chmyzach, ledwie ujeżdżonych, wziętych z poboru. Dobrzański, przyzwyczajony do rasowych koni i kobiet, spoglądał na zwierzęta jednym okiem, drugim pozierając poprzez palce. Zachodził w głowę, skąd wzięły się takie szkaradne dziwolągi – jedne wielkie i grube, o byczych szyjach, kopytach niby wiadra. Drugie chude, z długimi pyskami, z zapadniętymi tyłami niczym krowi zad. Kudłate i nierasowe jak kundel, którego matka zaplątała się w nocy między dwie różne sfory psów.
Reszta rezerwistów szła pieszo – konie mieli dostać dopiero z ośrodka w Wołkowysku. Nie otrzymali hełmów i broni, niektórzy paradowali w drelichach, kilku zapóźnionych szło z tyłu w cywilu, dźwigając kuferki i worki z rzeczami – szara, bezbarwna masa. Pułk stawał się częścią wielkiej rzeki uchodźców, masy żołnierzy z rozbitych albo nigdy niesformowanych oddziałów, ochotników i desperatów, których rozpaczliwe rozkazy i prośby dowództwa gnały na wschód, aby przerobić ich tam na nowe dywizje i brygady.
Na postój rozłożyli się w Izabelinie pod Wołkowyskiem, ewangelickiej wiosce rozciągniętej wzdłuż drogi do miasta, z porządnymi, szerokimi, białymi domami wokół rynku, gdzie przywiązywali konie do barierek. Tutaj dotarły do nich remonty, reszta broni i mundurów z Brześcia i Wołkowyska. Z wierzchowcami był jeden wielki kwik i jazgot – dostali świeże konie, ledwie ujeżdżone, nieostrzelane. Niektóre nie dawały się siodłać; rezerwiści kolebali się w pruskich kulbakach jak kłody, walili na ziemię, wsiadali pół godziny, aby potem przy pierwszym końskim strachu zaliczyć upadek i izbę chorych, szarpali za munsztuki, aż konie stawały dęba, a nawet przewalały się w tył. Kiedy Dąmbrowski ogłosił przegląd, niektórzy prowadzili chabety w ręku, zamiast jechać.
Dobrzański znów stracił zimną krew. Jechał do Białegostoku, aby walczyć, a teraz musiał uczyć przygłupich drągali, jak jeździć, obchodzić się z koniem, ładować broń i troczyć sakwy. Zwymyślał kilku podoficerów, zmacał długim batem łydki i siedzenia dwóch podporuczników rezerwy, dla których prowadził jazdę oficerską. Dąmbrowski snuł się w tym zamęcie jak błędny,
charczący i niemiły karzeł.
I ledwie z zamętu zaczęły wyłaniać się pierwsze pododdziały pułku, po ciężkiej nocy na zatłoczonych kwaterach, nadeszły rozkazy. Wysyłano ich na front, jakby dowódcy chcieli załatać nimi kolejną dziurę w przykrótkiej, pękającej rubieży wrześniowej obrony.
12–14 IX 1939, na drogach w okolicach Wołkowyska, Białegostoku, Izabelina
Pułk podporządkowano Rezerwowej Brygadzie Kawalerii „Wołkowysk” z organizującej się Grupy Operacyjnej generała Wacława Przeździeckiego, której strzępy wyłaniały się z wojennego zamętu. Jeszcze nieokrzepły, niewyszkolony, ledwo zebrany, wyruszył 13 września, w środę, forsownym marszem na północny zachód, na rozpoznanie niemieckich wojsk posuwających się na północ od Białegostoku w kierunku wschodnim. Szły
cztery liniowe szwadrony, szwadron cekaemów, pluton przeciwpancerny, dołączona artyleria brygady – dwie siedemdziesiątkipiątki, zwane prawosławnymi, pamiętające jeszcze imperatorskie czasy carów i kozaków, ciągnięte przez kościste konie.
– Idziemy walczyć! – oznajmił drżącym, ochrypłym głosem Dąmbrowski przed wymarszem. – Będziemy bić się z naszym odwiecznym wrogiem na jego terytorium.
A więc Prusy? – błysnęła w głowie majora szalona myśl. Na próżno. Pułk szedł leniwie,ofi cerowie zgłaszali pierwsze dezercje. Tutejsi ruscy chłopi i gospodarze wiali w lasy, zostawali w wioskach za każdym razem, kiedy nie czuli na sobie ostrzegawczego wzroku polskiego podoficera.
Nikogo nie spotkano. Na noc stanęli w majątku rosyjskiego emigranta, padał drobny, zimny deszczyk, o wiele jednak za słaby, aby rzeki i błota stały się barierami zatrzymującymi rozpędzone szwabskie czołgi. Rozkazów po prostu nie było. Kazano prowadzić rozpoznanie walką. Ale jak i gdzie, nie sprecyzowano.
Krążyli po okolicy, wysyłając patrole – po polach, po traktach, po wioskach. Dotarli aż na przedpola Białegostoku. Nigdzie nie było Niemców, ale 15 września wieści z frontu uderzyły w nich obuchem. Jak zwykle – fatalne.
Nasi oddali Białystok, wycofując się na południowy wschód, a Niemcy posuwali się dalej na Brześć. Wkroczyli do Gdyni, pod Mińskiem Mazowieckim trwała bitwa naszej kawalerii z czołgami, aby odblokować Warszawę. Szkopy zburzyły Frampol, bombardując go bez litości i bez sensu, bo nie było tam żadnego wojska. Skurwysyńscy lotnicy urządzili sobie zabawę, celując do domów i masakrując uciekających w pola ludzi. Pod Kutnem trwała zaciekła walka, ale Kutrzeba ciągle trzymał front, choć Niemcy przeszli Wisłę. Wściekła pancerna nawała pędziła niepowstrzymanie na Lublin i Lwów.
Pojawiały się doniesienia wprost nieprawdopodobne – o śmierci Hitlera, o tym, że Huculski Pułk Piechoty razem z Pułkiem Strzelców Kresowych z zemsty za szwabskie okrucieństwa wybiły do nogi całą dywizję SS „Germania”, co jednak nie powstrzymało napastnika. Był już pod Lwowem, dokąd wycofywała się armia „Kraków”, tocząc rozpaczliwe i desperackie boje. Stolica została otoczona, ale trzymała się twardo, z warszawskim wdziękiem i fasonem.
I jeszcze jedno – Wilno i Baranowicze zamilkły. Spośród rozgłośni radiowych nadających komunikaty pozostała już tylko Warszawa II.
Rozkazów nie było, nikt nic nie wiedział. Dąmbrowski nie wychodził z kwatery, Dobrzański ciągle słyszał jego drażniący, astmatyczny kaszel.
Co on robi? – pomyślał wreszcie. Dlaczego nie idzie na Niemców albo, do diabła, nie wycofuje się do południowej Małopolski? I zaraz pojawiła się myśl: jeśli Niemcy są pod Brześciem, a na nas nie uderzyli, to odsłonili lewą flankę!
Potem spadły na nich odpryski ostatnich bojów pod Białymstokiem i nad Narwią. Drogami ciągnęły niedobitki Grupy Operacyjnej „Narew”, maszerowali obdarci, bez broni i koni – ci, którzy wyrwali się z okrążenia pod Olszewem i mieli się przedrzeć do Wołkowyska, zasilić powstającą tam brygadę jazdy. Piechotą nadszedł cały 31. Dywizjon Pancerny, pozostawiwszy tankietki i wozy na błotnistych przeprawach przez rzeki Podlasia. Dzień w dzień zgłaszali się ochotnicy – zmęczeni, ranni, ale ciągle pewni wiary w zwycięstwo.
Dobrzański nie miał ani chwili spokoju – przyjmował i wcielał nowo przybyłych, zarządzał plany ćwiczeń. Był ranek, kolejny dzień niepewności, kiedy na kwaterze zameldował się u niego adiutant Biliński w towarzystwie
zawodowego wachmistrza z pierwszego szwadronu.
Dobrzański właśnie się golił. Siedział na krześle, a wokół jego brody uwijał się z brzytwą starszy ułan Urban, żołnierz rezerwy, w cywilu fryzjer i golibroda z zakładu Malczewskiego w Wilnie.
– Panie majorze, pan podpułkownik prosi o poświęcenie paru chwil.
Nawet nie spojrzał na przybyłych. Właśnie trwało święto majorowej brody i nawet niemiecki nalot nie był w stanie wyrwać Dobrzańskiego z ceremonii odświeżania policzków.
– Czekaj pan. Golę się.
Adiutant był zdumiewająco cierpliwy. Wyczekał, aż Urban dokładnie zetrze resztki piany z oblicza majora, przyłoży gorący kompres, potem zimny, starannie wymasuje skórę, wreszcie pokropi i wetrze w podbródek i policzki kilka kropel wody Halka od Żaka z Poznania.
– Panie majorze, proszę…
Dobrzański nie poświęcił rotmistrzowi Bilińskiemu więcej uwagi niż muchom bzykającym na szybie. Obejrzał starannie oblicze w lustrze, przeciągnął kciukiem po podbródku, wstał i zabrał ze stolika swój sygnet herbowy. Kręcił nim, wkładając na serdeczny palec lewej ręki.
– Dziękuję. Pierwsza klasa. – Podał golibrodzie pięciozłotówkę.
Żołnierz ukłonił się.
– Co tam mówiliście, panie rotmistrzu?
– Mamy nowego kolegę w pułku. Pan kapitan Kalenkiewicz Maciej, ze sztabu Suwalskiej Brygady, specjalista od samochodów, został mianowany naszym ofi cerem taktycznym. Łupaszka prosił, żeby podszkolił go pan w jeździe konnej, nie śmiem powierzyć tego zwykłemu instruktorowi. To w końcu kapitan dyplomowany, sam pan rozumie… – Biliński uśmiechnął się zimno.
– Każcie Baryszczakowi wyprowadzić na plac i osiodłać mojego Bohatyra – rozkazał major, bo nazwisko, które powiedział adiutant, było jakby znajome.
– Zbudzić pana kapitana?
– Przedtem przynieście mi jakąś lonżę i… – Dobrzański uśmiechnął się – bat do poganiania koni. Długi i ostry. Taki w sam raz na dyplomowanego szoferaka.
Śmiech wachmistrza zmienił się w udawany kaszel, kiedy trafił go surowy wzrok rotmistrza Bilińskiego.
17 IX 1939, przed dworkiem w Izabelinie, około godziny 8.30
Pucołowaty luzak przyprowadził Bohatyra dopiero po piętnastu minutach. A jeszcze prowadząc, dokarmiał go z woreczka owsem na otwartej garści.
– Coście, Baryszczak, na głowę upadli?! – zapytał major. – Konia chcecie przekarmić i ochwacić? A może tyle mu dajecie, żeby pana kapitana zrzucił?
Luzak zasalutował.
– No bo jakżeby beło? Łowsa kuniowi bym żałował?
To jakby sobie kartofl i, a panu majorowi likieru. Kuń ma mieć glanc i brzuch. Wszyscy to wiedzom, że najlepsiejszy koń pana marszałka Śmigłego. Po nim pana pułkownika, ale żaden nie taki postawny jak ten, co pod pieczą Baryszczaka.
– No, już dość. Zostawcie nas. Dziękuję.
Za lonżę musiał starczyć konopny sznurek, na szczęście podwórze za domem, w którym kwaterowali oficerowie, było miękkie i trawiaste. Namoknięte po niedawnym deszczu.
Dobrzański przełożył sznur przez kółko od munsztuka, przeciągnął nad głową, za uszami konia, przywiązał do kółka z drugiej strony. Koń dawał ze sobą zrobić wszystko, spokojny, z zamglonym wzrokiem, jakby chciał uciąć sobie drzemkę.
Gotowe. Tylko tego całego kapitana jakoś nie było. Major czekał i czekał, wypalił egipskiego, wreszcie przybiegł zaaferowany wachmistrz.
– Pan kapitan prosił, żeby poczekać.
– Proszę? A cóż on takiego robi? Śpi?
– Mówił, że kończy rozdział.
– Szoferak czy literat?
– Mam iść drugi raz?
– Przytrzymajcie konia, sam do niego pójdę. A wy – Dobrzański obrócił się do luzaka – sprowadźcie podchorążego Morawskiego z pierwszego szwadronu, choćby spał, był pijany albo gził się z panną. Migiem!
Wszedł do sieni, pchnął drzwi do pokoju, w którym stłoczeni na łóżkach, a nawet na podłodze, nocowali oficerowie pułku. Teraz jednak wewnątrz był tylko jeden człowiek – chudy i rudawy, na jego głowie pojawiły się już pierwsze, na razie delikatne zakola. Na nosie miał okrągłe okulary, leżał zaś na brzuchu, przykryty szarym wojskowym kocem i czytał… książkę. Nie byle jaką, niemiecką. Tytuł Achtung – Panzer! mówił sam za siebie.
– Panie kolego zmotoryzowany – prychnął Dobrzański – czy mam po pana wysyłać zaproszenia na złoconym bilecie wizytowym?!
Kapitan poderwał głowę, widząc majora, spokojnie złożył książkę, zagiął kartkę, zaznaczając miejsce, w którym czytał, podniósł się z łóżka, wcale nie skrępowany obecnością starszego oficera.
– Odpoczywam – wypalił – przed naszą świętą krucjatą przeciwko krwawej i okrutnej prusko-hitlerowskiej bucie. Krucjatą, której dalszy ciąg nastąpi zaraz, kiedy zbrojny czyn narodu przezwycięży upokarzające trudności obrony granic.
– Nie wiedziałem, że w wojskach szoferskich służą poeci. I szukają natchnienia w szkopskich tankach.
– Wolę, jak mówią o mnie: zmotoryzowany saper. A moja poezja przegrywa z prozą życia bardziej niż pańscy koledzy ułani z niemieckimi związkami pancernymi.
– Widzę, że jako oficer sztabowy miał pan wiele możliwości, żeby zapoznać się z pancerami Hitlera.
– A pańska pewność siebie świadczy, że zniszczył pan więcej czołgów niż wszystkie dywizjony pepanc razem wzięte. Strzelał pan w szczelinę, jak mówili na ćwiczeniach, czy raczej w silnik? Uważa pan, że nabój siedem dziewięćdziesiąt dwa do naszej urugwajskiej strzelby jest lepszy od zwykłej amunicji przeciwpancernej, którą ma przy sobie każdy ułan?
Dobrzański jakoś nie znalazł żadnej odpowiedzi na tę kwestię. Kapitan uśmiechnął się złośliwie.
– Chętnie wysłucham starszego kolegi.
Znów cisza. Major przygryzł zęby. Co, miał się przyznać przed tym cwaniaczkiem, że nie wąchał prochu od 1 września?!
– Cóż, ja zniszczyłem tylko dwa – rzekł kapitan.
– Sam jeden?
– A kto to miał za mnie zrobić? Jakoś nie było zastępców. Jednego rozwaliłem z działka, drugiego z karabinu. Faktycznie te… szwabskie jedynki i dwójki pancerze mają z blachy. Szkoda, że tak mało naszych żołnierzy wie
o tym, że UR przebija nawet czołowy.
– Z jakiej formacji pan się urwał, panie dyplomowany kapitanie?
– To mnie urwano. Sztab Suwalskiej Brygady Kawalerii. Niewiele było roboty dla skonionego sapera, dopóki Niemcy nie pojawili się na naszych tyłach. Wtedy, jak pan się zapewne domyśla, ubaw po pachy i ciuciubabka z pancernymi szkopami. Ale zaliczyłem dwa trafienia.
– Dlaczego pan nie jest na froncie, z brygadą?
– Tu teraz jest front. A sztabu nie ma. Wzięli go, rozumie pan, diabli. I sobie poszli. Po długiej, heroicznej walce, w której karne kadry naszej brygady stoczyły godny Achillesa bój z przeważającymi siłami wroga. A potem w ostatecznym akcie protestu wraziły sobie wrogie piki prosto w serce, Winkelriedowym gestem Słowackiego. Szkoda, że nie w siedzenie. Może by trochę zmądrzeli.
– Harde słowa.
– Tylko proza życia. Ułani, jak to pistolety, mieli konie, więc dali dyla do Puszczy Białowieskiej. A ja, jak pan major powiedział: skromny zmotoryzowany szoferak bez samochodu, mogłem drałować na własnych nogach do Wołkowyska.
– Czas to zmienić, kapitanie. Łupaszka kazał mi przećwiczyć pana z jazdy konnej. Proszę się przygotować na solidną lekcję. Nie tylko jazdy – uśmiechnął się Dobrzański – ale i manier. Bo koń jak kobieta, wymaga odpowiedniego podejścia.
– Może później. Nie jestem, jak pan widzi, gotów.
– To rozkaz. Nie ma odwołania!
Izabelin, godzina 9.15
Podchorąży Morawski już czekał przy koniu, chyba niepewny swego losu, trochę jak zbity pies, ale regulaminowo sztywny.
– Udzielicie lekcji jazdy panu kapitanowi… Właśnie, jeszcze nie spełniliśmy wymogów dobrego stylu. Jestem Henryk Dobrzański.
– Maciej Kalenkiewicz. – Rudzielec ścisnął wyciągniętą dłoń. Major poczuł, że ręka tamtego drżała.
– Podchorąży Morawski, zważywszy na okoliczności, proszę dobrze wypaść, a przede wszystkim trzymać język na podwójnej wodzy.
– Tak jest.
– Panie kapitanie, jeździł już pan?
– Setki razy. Z córkami w parku w Wilnie i w naszym rodzinnym majątku, w Trokiennikach, zanim ojciec go sprzedał. Spacery i takie tam przygody.
– A na bojowo?
– Jakoś moje drogi nigdy nie zbiegły się z końskimi.
– Daję wam Bohatyra, najlepszego konia w pułku, no, drugiego po siwym Markizie Żorża Łupaszki. A daję, bo to spokojny koń, chociaż dostał mi się dziwnym trafem. To nie jest żaden Ordynat z Grudziądza, co zwali was po
kwadransie, ani Mandaryn, którego trzymali w kagańcu, bo rzucał się na podchorążych jak pies na złodzieja, ani Majdan, zabójca ludzkiego zdrowia, o którym mogłeś pan słyszeć. A teraz proszę do wsiadania.
Kalenkiewicz podszedł do konia, podniósł lewą nogę, ale z pewnym trudem – ledwie sięgnął do strzemienia, choć Bohatyrowi daleko było do wyniosłych folblutów i anglików. Ot, metr sześćdziesiąt w kłębie.
Kalenkiewicz podniósł tybinkę i wydłużył strzemię. Wsiadał na konia wolno, trzymając się kurczowo kulbaki; zwykłe siodło pewnie przekrzywiłby na bok. Przy okazji zmacał czubkiem prawego oficerskiego buta słabiznę konia. Na szczęście Bohatyr wiele wybaczał.
– Róbcie, żeby było dobrze, panie podchorąży. Morawski nie dał kapitanowi skrócić puśliska, od razu napiął sznur zastępujący lonżę i powiedział:
– Panie kapitanie, bez strzemion, poćwiczymy najpierw dosiad. Proszę przełożyć je przez przedni łęk. Na razie bez strachu. Na cmoknięcie Morawskiego koń ruszył stępem. Kalenkiewicz siedział jak człowiek, który długo nie jeździł – pochylony do przodu, jakby się bał, że jazda skończy się zaraz upadkiem.
– Panie kapitanie – nie wytrzymał Morawski – z przeproszeniem szarży, siedzicie jak ta ku…
– …rtyzana na brzytwie – zakończył Dobrzański. – Proszę się wyprostować, pełny siad. Kłusem, nie ma czasu na spacery, jeśli chcemy wygrać tę wojnę. Załączaj pan drugi bieg!
Podchorąży cmoknął, machnął bacikiem, koń posłusznie ruszył kłusem. Kalenkiewicz obijał się przez chwilę, wreszcie złapał równowagę, co więcej, zaczął nawet podnosić się i opuszczać w siodle w rytm końskiego truchtu.
– Proszę kłus roboczy! – rzekł Morawski. – Plecy proste, panie kapitanie, jakby wam kij w d…
– W dupę wsadzili – pośpieszył z pomocą Dobrzański. – Palce do konia, pięty w dół! Im bardziej odchyli się pan do tyłu, tym będzie lepiej.
Kalenkiewicz wręcz rozpaczliwie podskakiwał na grzbiecie Bohatyra, ale nie spadł.
– Trzyma się pan kapitan łydkami jak… – pokręcił głową Morawski.
– …stara baba młodego gacha – dokończył Dobrzański. – I wyprostować się, wysiedzieć, pamiętajcie, że jak mówił generał Rómmel: czubek nosa i czubek buta jeźdźca powinny stanowić linię idealnie prostą i wertykalną. Jako inżynier wojskowy możecie chyba to sobie wyobrazić i policzyć.
– Ku chwale ojczyzny, króla jegomości, narzeczonej pana majora i całej kawalerii polskiej – wypalił kapitan.
Dobrzański złowił pobłażliwy uśmiech podchorążego.
– Chyba nie mówi pan tego w nadziei, że zaraz skończymy. Bo przecież się pan nie zmęczył? To nie są pączuszki u ciotuni, że można wyjść, jak towarzystwo nie odpowiada.
Kalenkiewicz, blady, spocony, obijał się o koński grzbiet jak rudy pajac.
– N… nie. Nieeee.
– Wysiadywanym kłusem marsz! Równo, raz, raz, raz, zła noga!
– Która noga?
– Ta, na którą pan siada w siodle! – zagrzmiał Dobrzański.
– Skoro pan nogi zapomniał, to i nazwiska może nie pamięta? Stopnia?
– Meldu…je się kapitan Bohatyr, wałach Kalenkiewicz.
– Całkowita racja. Z tym wałachem. Podchorąży, stępem. Zmieńcie kierunek!
Kalenkiewicz opadł w siodło, nieco rozdygotany, jednak trzymał fason nie gorzej od kawalerzysty.
– To dopiero początek.
– Jakżeż mógłbym zakończyć tak wyśmienicie rozpoczętą romantyczną przygodę z dzikim zwierzakiem? Majorze, chcę zażyć… galopu, bo czuję w sobie prawdziwego ducha naszej kawalerii.
– Galopu zażyje pan od własnej łydki – uciął Dobrzański. – A przy okazji przypomni sobie, jak go wysiadywać. Morawski, odczepcie lonżę.
– Panie kapitanie, przypominam: najpierw ruszcie ćwiczebnym kłusem, a potem proszę o dobre przyłożenie łydek, jakby chciał pan konia wypchnąć spod siebie!
– Nie idzie! – zakonkludował kapitan. – Miał być najlepszy, pistolet i w ogóle, a jak ch… znaczy niczym słup soli stoi!
Rzeczywiście, Bohatyr zwolniony ze sznura od razu rozparł się i nie zwracał uwagi na stukanie, pocieranie, na koniec zaś walenie łydkami Kalenkiewicza.
– To nie samochód, panie kapitanie. Koń sprytu wymaga, odwagi, a czasem i serca. Proszę. – Major podał mu szpicrutę. – Tylko delikatnie. To nie kobieta.
Kalenkiewicz chlasnął konia za łydką, nieco za nerwowo, ale ręce miał już rozdygotane.
I wtedy stało się coś, czego Dobrzański nie podejrzewałby w najgorszych snach. Nie do wiary po prostu. Bohatyr podskoczył, wtulił łeb między nogi. On nawet nie strzelił z zadu – po prostu ułożył się tak, że kapitan runął w przód, zsunął się na trawę, poleciał na bok i wylądował na ziemi, aż mu się okulary przekrzywiły.
Chwilę leżał. Morawski parsknął śmiechem, ale major zgromił go wzrokiem.
– Jesteśmy kwita, majorze – mamrotał Kalenkiewicz, gramoląc się z ziemi. Nie szło mu to najlepiej, ale wyciągnął rękę.
Dobrzański po chwili namysłu ujął ją i pomógł obolałemu kapitanowi wstać na nogi. Natychmiast otrzepał go, poprawił kurtkę i obrócił do konia.
– Co, do diabła łysego?! – krzyknął. – Bies jakiś go opętał. Czekajcie.
Sam wskoczył na pruską kulbakę, uderzył konia łydkami. Bohatyr posłusznie ruszył z miejsca, zagalopował, stanął, cofnął się, ruszył kłusem, zawrócił.
– Musiał pan w miętkie go trafić – zawyrokował Dobrzański.
– Koń chodzi jak złoto.
– Poczuł szoferaka – wyrwało się Morawskiemu bezczelnie. – Za pozwoleniem pana kapitana, spaliny mu śmierdzą.
– Wolę śmierdzieć spalinami niż zupactwem, za pozwoleniem pana podchorążego – odparował Kalenkiewicz, otrzepując się z ziemi i poprawiając wygięte okulary. – I co to za słowa do starszego oficera?!
– Tak jest, przepraszam, pozwalam sobie, panie kapitanie.
Zanim major zdołał zabrać głos, z boku uczynił się ruch. Nagle przypadł do nich zziajany ułan w furażerce. Zasalutował zbiorczo i wypalił:
– Panie majorze, panowie oficyjerowie, pułkownik woła na naradę. Stało się cuś, zaraz was potrzeba!
I nie odsalutowując, pognał dalej, jakby goniły go sztukasy.
Major spojrzał na Kalenkiewicza, ale ten wzruszył ramionami. Dobrzański zeskoczył na ziemię, oddał wodze luzakowi.
– Baryszczak, odprowadź go do stajni. A dobrze rozetrzyj słomą grzbiet!… Wsiadaj, czego idziesz? – rzucił, widząc, że luzak prowadzi Bohatyra. – Możesz go rozstępować.
– Un mnie już raz zwalił, panie majorze – mruknął żołnierz. – Un tylko pana majora dopuszcza do jazdy.
– Baryszczak – zatrzymał go Dobrzański – żadnego owsa poza godzinami karmienia. To nie jest byle chmyzod woza.
– Nu ja widzę, panie majorze, że un delikatny.
– Chodźmy – rzekł Dobrzański. – Potrzeba nam dobrych nowin jak koniowi owsa. Pewnie Francja zaczęła ofensywę.
– Zachodni front. Front nadziei i wybawienia – zamruczał kapitan. – Miałem sen, że stoją na nim milionowe armie i tysiące czołgów. Widziałem, jak ruszają nam na pomoc. Widziałem we śnie. A sny rzadko się spełniają.
Kwadrans później, kwatera Łupaszki
W zatęchłym, wilgotnym gabinecie, pełnym rosyjskich szaszek, wzorzystych makat i towarzyszących im stad moli, było gęsto od papierosowego dymu, mundurów, wężyków na oficerskich kołnierzach; podłoga zadeptana błotem naniesionym z ogrodu.
Dąmbrowski siedział przy stole, przy nim prężył się adiutant Biliński i obaj ofi cerowie ordynansowi. Byli dowódcy wszystkich czterech szwadronów: Dworzecki-Bohdanowicz, Masłowski, Moczulski i Florkowski. Dowódca plutonu przeciwpancernego Jan Magrowicz ugniatał płaskiego w drżących rękach. Ksiądz kapelan Godlewski spocony stał pod oknem, ocierał chustką twarz, odmówił papierosa, którego podsunął mu Holoubek ze szwadronu cekaemów.
Głos podpułkownika był drżący, zachrypły, jakby się dusił. Kurtkę mundurową miał w nieładzie, rozpiętą pod szyją, aż widać było kołnierz koszuli. Krzyż walecznych i Virtuti Militari pobłyskiwały słabo na piersi, wśród dymu.
Widząc nadciągającego Dobrzańskiego, wstał i uniósł zwinięty pasek taśmy z aparatu juzowego.
Nie silił się na przemówienia ani patetyczną grozę. Powiedział po prostu:
– Chłopcy, ojczyzna, bolszewicy, kurwa mać!
Dobrzański nawet nie chciał rozumieć. Nie chciał się domyślać. Ale miał straszne przeczucie.
I wtedy ksiądz wypowiedział słowa cisnące się na usta:
– Rosjanie wkroczyli.
– Przeszli granicę – świszczał astmatycznie Dąmbrowski.
– Korpus Ochrony Pogranicza cofa się na zachód, biją się pod Dzisną. Zajęty albo za chwilę zajęty będzie Nieśwież, Sowiety podchodzą pod Baranowicze i Nowogródek.
– Niemożliwe – wyszeptał Kalenkiewicz. – Panowie szlachta, bije grom. Świat się kończył. Tu i teraz. Ostatnie jego resztki – na Kresach – waliły się w gruzy. Dobrzański poczuł, że nagle zrobiło się ciasno, przeraźliwie ciasno, między dwoma ścianami wrogich armii.
– Gdzie jest rząd? Gdzie jest wódz, do jasnej, przeczystej cholery! – krzyczał dowódca pierwszego szwadronu. – Dlaczego nie ma rozkazów, dlaczego do tego dopuścili?!
– Może nie mają złych zamiarów… A jeśli… idą z pomocą? Sowieci i Niemcy nigdy się nie kochali – powiedział rotmistrz rezerwy Masłowski.
– Jeszcze dwa słowa, a oddam pana pod sąd! Od kiedy Moskale byli naszymi przyjaciółmi?! To wojna, druga wojna. Cios w plecy. Mamy się z nimi bratać? Pić wódkę? Pan oszalał!
– Panowie, słabo… ratujcie! – jęknął ksiądz i zwalił się na zadeptany dywan.
Oficerowie skoczyli na ratunek, wyprzedził ich pułkowy lekarz, kapitan Andrzej Kosiński.
– Co dalej? Co teraz? – Kalenkiewicz patrzył Dąmbrowskiemu prosto w oczy. Ale dowódca pułku nie odpowiadał.
– Skąd o tym wiadomo?
– Przez radio – odpowiedział adiutant Biliński. – Dostaliśmy też dyrektywę naczelnego wodza, żeby z Sowietami nie walczyć i wycofywać się na Rumunię i Węgry.
– A jednak! – zakrzyknął Masłowski. – Może to wcale nie wojna.
– A co, pochód pierwszomajowy? – Dobrzański stanął przed Dąmbrowskim i zasalutował. – Panie podpułkowniku! W związku z zaistniałą sytuacją żądam od pana wydania rozkazów!
– Pan się zapomina!
Dąmbrowski siedział i patrzył tępo w przestrzeń, jakby w ogóle nie widząc zastępcy. Dalej, Żorż! – podszczuwał go w myślach major. Zrób coś, niech się odezwie w tobie dawny Łupaszka.
I podpułkownik wstał. Blady, niższy od Dobrzańskiego, trójkątna, sucha twarz drżała. I jego głos, spokojny, jakby byli na raucie albo na salonach u Mościckiego.
– Kto bił się z bolszewikami, nigdy nie będzie im przyjacielem, majorze. A oni już na pewno nie zapomną tego, co im zrobiłem w Samoobronie Wileńskiej. Teraz wezmą odwet za Baranowicze i odbicie Brześcia. Nie będziemy się wycofywać do żadnej Rumunii, skoro tu i teraz mamy do wykonania powinności. Wilna Sowiety nie dostaną. Pójdziemy bronić miasta.
– Czy to rozkazy z brygady?
– Moje! Jeszcze ja dowodzę pułkiem, majorze Dobrzański. Ogłaszam pogotowie marszowe. Za godzinę chcę was wszystkich widzieć w siodłach, a ułanów gotowych do wyjścia. Zarządzam marsz po osi Mosty – Lida. W szpicy idzie drugi szwadron, za nimi pluton przeciwpancerny. Dowodzi major Dobrzański. Resztę rozkazów otrzymacie później.
– Tak jest!
– Ku chwale ojczyzny!
– Nie wdawać się w żadne potyczki bez potrzeby. Musimy chronić pułk na czarną godzinę. Odmaszerować. Jeszcze Polska nie zginęła, panowie.
Oficerowie zaczęli się zbierać, rozchodzić. Został tylko pułkowy lekarz, który robił zastrzyk kapelanowi.
Zanim Dobrzański wyszedł, do gabinetu wszedł i zameldował się Józef Bisping – najstarszy z ochotników, którzy dołączyli do pułku jeszcze w Białymstoku. Zasalutował przed podpułkownikiem. Dobrzański celowo nie odchodził. Słuchał.
– Wezwałem pana, aby zawiadomić, że wkroczenie Sowietów grozi nam nieuchronną klęską. My zawodowi oficerowie, nam nie zależy na życiu, ale wy, młodzi, będziecie Polsce potrzebni. Idziemy bronić Wilna i chcę panu powiedzieć, że może się wycofać w sposób honorowy, żadna plama nie będzie na panu ciążyła. Daję dwie godziny czasu do namysłu.
Odpowiedź Bispinga była arcypolska. Stuknął obcasami i zasalutował.
– Melduję, panie podpułkowniku, że pozostaję w pułku. I jestem pewien, że inni postąpią tak samo.
– Dziękuję. Spocznij. Możesz pan iść.
Bisping ruszył do drzwi, ale Dąmbrowski przytrzymał go za łokieć, zawrócił.
– Niech pan powtórzy im moje słowa: każdy może odejść bez skazy na honorze. Moi żołnierze to wolni obywatele, a nie niewolnicy.
Przytrzymywał trzęsącą się dłonią rękę ochotnika tak długo, aż Dobrzański poczuł się zażenowany.
– Panie pułkowniku, w Wilnie każda szabla się przyda!
Dąmbrowski puścił łokieć Bispinga i odwrócił się, aby ukryć drżenie ręki.
18–19 IX 1939, w drodze do Wołkowyska
Pułk zebrał się do wymarszu dopiero nad ranem następnego dnia. Wcześniej naprawiali wozy, zbierali furaż i żywność z okolicy. Znowu ubyło kilku żołnierzy. Dąmbrowski srożył się, zapowiadał natychmiastowe egzekucje, ale strach nie mógł przemóc przygnębienia i zmęczenia. Miejscowi Rusini zmobilizowani w drugiej fali, ojcowie rodzin i podstarzali gospodarze, czekali tylko na okazję, aby dać dyla między kapuściane zagony. Zwłaszcza że pułk od pięciu dni kręcił się bez celu po okolicy, to wychodząc na rozpoznanie, to wracając do Izabelina.
Wołkowysk przeszli o świcie, mijając cerkiew Świętego Mikołaja, oglądając z daleka górę pozostałą po zamku, spalonym i zburzonym w czasie potopu szwedzkiego.
Dobrzański przejeżdżał przez miasto z kwaśną miną. Strząsał z siebie wspomnienia z czasów, kiedy był szefem zapasowego szwadronu ułanów, ale wracały – natrętne jak bąki. Tu, w okolicy, bawił na polowaniach i konnych przejażdżkach z panną Czapską. Stąd wykradał się do Warszawy, wsiadając do ekspresu Moskwa – Paryż na stacji Wołkowysk Miasto, a już na następnej, Wołkowysk Centralny, Natalia wpadała jak furia, w futrze narzuconym na nocną koszulę i pantofl ach, wyciągając go z pociągu i odwożąc do domu. Z czego miasto miało uciechę przez następne dwa dni.
Tutaj, w Wołkowysku, wojsko odstawiło go na boczny tor. Do końca życia miał ujeżdżać konie remontowe, nadzorować wozy, przygotowywać siodła i rzędy. Bez sensu, bez przyszłości.
Ale wrócił. Był w pułku. Szedł do walki. Tylko to się liczyło.
Maszerowali jesiennym dniem przez wioski i przysiółki. Mijali drewniane domy z przyciętymi w szpic ostatkami, kryte gontem lub dranicą. Stare chałupy, długie stodoły i obejścia pod szarymi strzechami. Chaty z deszczułek i okrąglaków ciosanych na zrąb. Gospodarstwa z gubiącymi pierwsze złote liście jabłoniami i śliwami, nad którymi sterczały uniesione w górę żerdzie żurawi, tak wysokie, że zdawały się podpierać niebo.
Pułk szedł czwórkami, pustą drogą na północ, cały na koniach, w mundurach. Budził respekt, miejscowi wylegali na drogi, patrzyli z podziwem. Polacy wychodzili na progi chałup z wiadrami wody i kwasu, krojąc pajdy świeżo upieczonego ciemnego chleba, Rusiny popatrywały wrogo, czepiając się płotów.
W nocy przeprawiali się przez Niemen w Mostach, starym, trzeszczącym promem. Czekali na tabory, które wysłane zostały okrężną drogą – przez Zelwiany. Rankiem ruszyli dalej na północ. Na Wilno.
Bolszewików nie było nigdzie widać. Miejscowa ludność czaiła się w domach. Niektóre wioski były jak wymarłe, tylko z daleka szczekały psy. W miasteczkach Żydzi przemykali chyłkiem opłotkami, sklepy były pozamykane, jakby wszyscy gotowali się na przyjęcie sowieckiej nawałnicy. Polacy trwali w odrętwieniu, nie wiedząc, co przyniesie los.
A potem, za Szczucinem, koło Bojar, napotkali niespodziewanie sztab brygady. Edmund Heldut-Tarnasiewicz natychmiast wezwał Dąmbrowskiego. Łupaszka pojechał z Dobrzańskim, adiutantem i Kalenkiewiczem. Może nie chciał rozmowy w cztery oczy. Nie lubili się od czasu służby w feralnym 2. Pułku Strzelców. Czyżby dlatego stary zagończyk wolał mieć świadków albo kogoś, kto przytrzymałby go za rękaw zbytnio uniesionej ręki…
Spotkali się na spróchniałym ganku dworu jakiegoś białoruskiego szlagona, jak zwano zubożałych szlachciców kresowych. Tarnasiewicz był czarny i posępny jak kruk. Szczupła, pociągła twarz. Mundur jak spod igły, pułkownikowski wężyk na kołnierzu. Błyszczący pas i kabura na visa. Odsalutował im niedbałym ruchem ręki – ze zmęczenia, albo i niechęci na widok Łupaszki.
I zaraz ugodził starego wilniuka prosto w serce.
– Wilno padło. Dziś Armia Czerwona zajęła miasto. Spóźniliście się. Nie ma czego bronić.
Dąmbrowski zacharczał, jakby chwycił go atak astmy. Złapał się za serce, aż musiał podtrzymać go adiutant razem z Dobrzańskim.
– Moje Wilno – jęknął podpułkownik – o które walczyłem w dziewiętnastym roku. Moje miasto. A gdzie, do dytka, jest Okulicz-Kozaryn?! Ja… Jak to?
– Pułkownik wycofał się z resztkami sił w stronę Litwy. Obronę miasta przejął podpułkownik Podwysocki. Niewiele zdziałał z batalionami KOP-u i kilkoma marszowymi Pierwszej Dywizji Legionów.
– Pójdziemy na odsiecz! – zakrzyknął Dąmbrowski. – W dziewiętnastym też je straciliśmy, ale potem… było znowu nasze.
– Panie podpułkowniku, z całą mocą przywołuję pana do porządku. Gdzie pan chce iść?! Cały kraj zajęty, a w Wilnie stoi korpus sowieckich czołgów. Nie mamy sił, żeby odbić miasto ani wykonać dyrektywy naczelnego wodza: przedzierać się do Rumunii. Trzeba się bronić, ale w wybranym miejscu, inaczej zostaje nam tylko dać się internować Litwinom!
– Co z Warszawą? – wycharczał Dąmbrowski. – Walczy?
– Razem z nią Modlin i Hel. Armie przedzierają się do Lwowa. Wokół nas zajęte są już Baranowicze, Mołodeczno, Mir, a w Małopolsce Wschodniej Zbaraż, Równe, Dubno, Tarnopol. Czasami daje się unikać walki i wycofywać, ale Sowieci rozbrajają nasze oddziały.
– Czy pan pułkownik nie uważa, że unikanie walki to błąd, który zemści się w przyszłości? – zapytał gniewnie Dobrzański. – Sowieci kłamią, kiedy tylko otwierają usta, a teraz gotowi są udawać, że idą z fałszywą pomocą, żeby osiągnąć cele bez walki i twierdzić, że Polacy wcale się nie bronili. Nasz obowiązek to danie takiego oporu, żeby pokazać światu, że Rzeczpospolita została napadnięta
przez dwóch wrogów!
– Proszę mnie nie uczyć, jakie są obowiązki polskiego dowódcy, skoro za pokoju sam nie raz nie dopełniał pan własnych, majorze! Tym oporem będzie obrona Grodna. To jest rozkaz: cała brygada ma się skoncentrować do marszu, żeby dotrzeć do miasta przed bolszewikami!
– Jak długo możemy się tam bronić? – prychnął Dąmbrowski. – W mieście w ogóle są jakieś oddziały? Co znaczy Grodno? Kto w ogóle wie, gdzie ono leży? Wilno to symbol Polski na Wschodzie. To perła…
– Proszę wykonywać rozkazy. Natychmiast. Albo pozbawię pana dowództwa. Idziemy przez Ostrynę i Jeziory, omijając główne drogi. Sto Dziesiąty z przodu jako ubezpieczenie.
Podpułkownik chwycił się za głowę.
– Boże, Boże! – zajęczał.
Dobrzański zasalutował za niego.
19 IX 1939, okolice Ostryny, godzina 12.34
– Nie lubię być patetyczny, ale obawiam się, że jesteśmy świadkami czwartego rozbioru Polski – powiedział Kalenkiewicz, który obijał się niemiłosiernie o grzbiet Grażyny, kasztanowej kobyły, którą przydzielono mu w Wołkowysku. Typowej półkrówki, to znaczy szlachetnej półkrwi, wielkiej, z kopytami jak cebry, szerokiej w piersi, ale o dobrym charakterze. – Żyjemy w historycznych czasach, ale czy je przeżyjemy, to już inna sprawa.
– Panie kapitanie, proszę o powagę – powiedział ciężkim głosem rotmistrz Bohdanowicz. – Zostawiłem rodzinę w Wilnie. Są pod sowiecką okupacją, a ja… co tutaj robię?
– Szkoda, że nasz naczelny wódz tego nie przewidział – mruknął Dobrzański. – Gdzie on jest teraz? Brześć przecież zdobyty! Ciekawe, czy Rydz-Śmigły odgniata tyłek na kresowych drogach jak my, czy już komenderuje krajem z Rumunii?
– Wywiało wszystkich byczych chłopów, rębajłów, frantów, pistoletów, zabijaków, legunów, przydupasów marszałka i wieszczów, co obiecywali nam kolonie na Madagaskarze! Tylko my zostaliśmy na wschód od Bugu.
– Bo jesteśmy mężczyznami.
– Panowie, spójrzcie! Tam! – zawołał Bohdanowicz.
Pierwszy szwadron, wsparty dodatkową sekcją cekaemu i drużyną pionierów Kalenkiewicza, szedł harcownikiem jako szpica 110. Pułku. Zbliżali się do Ostryny – ubogiej mieściny, która rozsiadła się na skrzyżowaniu traktów. Widzieli już długie chałupy z cienkich bierwion, stojące bokiem do drogi, czasem malowane na żółto lub pobielane. Całość przytłaczał drewniany kościół z dwoma wieżami, o szczytach podtrzymywanych przez kolumny. Wjazd do miasta i dalej płoty, bramy, okna udekorowane były polnymi kwiatami i zielskiem, wszędzie powiewały czerwone szmaty. A nad wjazdem ustawiono bramę, szeroko rozciągnięto czerwony afisz z nierównymi
rządkami liter. Nie były polskie, Dobrzański rozpoznał od razu cyrylicę i żydowski alfabet.
– Co to jest? Po jakiemu to?
Bohdanowicz odwrócił się do swojego pocztu, spojrzał na obserwatora – starszego ułana o pociągłej, śniadej twarzy.
– Gurwicz, co tam jest, do jasnej cholery, napisane? Wskazany ułan zmrużył oczy, usta poruszyły się, jakby coś żuł. Pokręcił głową przejęty.
– Jak to co, panie rotmistrzu? Witamy Armię Czerwoną! Dobrzański zamarł. Z wyciętego z dykty afisza spoglądał wyrysowany niezdarnie wąsaty jegomość o rysach tak grubych, jakby ciosanych siekierą i bagnetem.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz