Fragment książki

14 minut czytania

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Athel Roześmiana Gęba wcale się nie śmiał. Właściwie to nie wyglądał zbyt dobrze. Po długiej nocy tortur ludzie już tak mają.

Ukląkłem przy nim. Był nagi. Jego ręce leżały związane na wieku beczki, a reszta ciała była skulona za nią. Starałem się omijać wzrokiem krwawą miazgę, w którą ktoś zamienił jego dłonie i stopy.

— Athel — powiedziałem. Nic. Uderzyłem go lekko w spocony policzek. — Hej, Athel.

Pojedyncze mrugnięcie. Wsunąłem mu palce we włosy, zacisnąłem i uniosłem głowę, żeby dobrze mnie widział. Być może z mojej twarzy przebijały współczucie i litość, ale mówi się trudno. Nie zawsze muszę czerpać przyjemność ze swojej pracy. Ponownie wymówiłem głośno jego imię.

Otworzył oczy i zaczął wodzić wzrokiem po mrocznym pomieszczeniu. Czekałem, aż dostrzeże mnie w blasku świecy. W końcu dostrzegł.

— Drothe? — wymamrotał moje imię niespiesznie i chrapliwie. Migotliwe światło wyraźnie utrudniało mu skupienie wzroku.

— Roześmiana Gębo — odparłem — masz mi coś do powiedzenia?

— Cooo?… — Powieki zaczęły mu opadać.

Potrząsnąłem jego głową.

— Athel! — Otworzył raptownie ciemne oczy, z których biło rozgorączkowanie. Pochyliłem się i uchwyciłem jego spojrzenie, siłą woli próbując skupić na sobie jego uwagę. — Gdzie jest relikwiarz? — zapytałem.

Athel zakrztusił się, przełykając ślinę.

— Już ci mówiłem, że niedługo będzie. Po prostu…

— Skoro ma być — przerwałem mu — to dlaczego musiałem cię gonić przez pół miasta? I ściągać z tego skifu, kiedy wypływał na zatokę? Coś mi się zdaje, że nie pogrywałeś ze mną uczciwie, Gębo.

Athel pokręcił głową, wyszarpując lekko włosy spomiędzy moich palców. Uśmiechnął się niemrawo.

— Przecież wiesz, że nie odważyłbym się wejść ci w drogę.

— Kiedy właśnie wszedłeś — odparłem. Postukałem w jeden z jego zmiażdżonych palców, sprawiając, że zachłysnął się powietrzem. Chciałem, by ból przypomniał mu, dlaczego zdecydował się sypać. — Pamiętasz jeszcze, co mi mówiłeś? Przez ciebie znalazłem się w niezręcznej sytuacji. Mam kupca i nie mam towaru. Cierpi na tym moja reputacja i jest mi z tego powodu przykro. Zostały nam dwa wyjścia: albo mi powiesz, gdzie znajdę ten relikwiarz, albo pozwolę moim ludziom, żeby jeszcze raz sprawdzili na tobie swoją siłę perswazji, a ja wrócę tu nieco później.

Widziałem, jak się zastanawia. Zaszkliły mu się oczy, a szczęka lekko zatrzęsła, kiedy rozważał moją propozycję. Gdyby Anioły miały dla niego choć odrobinę litości, pozwoliłyby mu wreszcie pęknąć. Przysiadłem obok tego, co z niego zostało, i czekałem, licząc, że będziemy mogli wreszcie zakończyć tę sprawę.

Gdy jednak powrócił z miejsca, w które udał się w myślach, od razu zrozumiałem, że Anioły nie są dzisiaj po mojej stronie. Pomimo tego przez co przeszedł, Athel wciąż miał w sobie dość siły, by zdobyć się na przeszywające spojrzenie. Nie powie.

Delikatnie położyłem mu głowę na beczce i wstałem.

— Muszę wiedzieć, komu to sprzedał — powiedziałem. — Potrzebuję nazwiska.

— Nic się nie martw, zaraz je dostaniesz — z ciemności magazynu doleciał głos.

W kręgu światła rzucanego przez świecę pojawił się Shatters, a wraz z nim jego dwaj pomocnicy. Jeden z nich niósł wiadro morskiej wody.

Katusznik był człowiekiem niskim, niższym nawet ode mnie. Miał szerokie ramiona, a jego głowa wydawała się łączyć bezpośrednio z tułowiem. Ręce, długie i ekspresyjne, mogłyby należeć do artysty, a gdy szedł, nieustannie strzelał palcami. Zatrzymał się obok mnie i rozciągnął usta w okrutnym, zachłannym uśmiechu.

— Już niedużo mu brakuje. Jeszcze trochę i będzie trajkotać jak pijana dziwka. — Naciągnął sobie z trzaskiem kciuk, żeby podkreślić swoje słowa.

Pomocnik z wiadrem wystąpił naprzód i wylał wodę na Athela. Przemytnik parsknął i zawył, gdy sól wżarła się w rany na zmasakrowanych rękach. Odwróciłem się, nie chcąc patrzeć, jak drugi pomocnik przebiera w narzędziach tortur, które na czas mojego przesłuchania zostały odsunięte na bok.

— Dajcie mi znać, jak go urobicie — wymamrotałem stłumionym głosem. — Czekam na zewnątrz.

Rechot Shattersa gonił mnie aż do drzwi pozamykanego na cztery spusty magazynu. Wyszedłem na ulicę.

Zamrugałem z zaskoczeniem, gdy poraziło mnie światło słońca. Już świtało? Przymknąwszy powieki, spojrzałem na miękki blask, który wydawał się oblewać każdą pojedynczą wieżę i każdy gmach imperialnego miasta. Ildrekka bardzo się starała, by wyglądać o tej porze spokojnie i błogo, ale mnie nie mogła oszukać — zbyt długo ją znałem. Będziesz się musiała bardziej postarać, stara przyjaciółko.

W drzwiach po drugiej stronie ulicy stał Brązowy Degan. Ruszyłem w jego kierunku.

— Coś nowego? — zapytał.

— Nie od poprzedniej wizyty. — Wskazałem ręką wschodzące słońce. — Kiedy wstało?

— Niedawno. — Ziewnął. — Ile jeszcze?

Czułem, że muszę ziewnąć w odpowiedzi. Jak ja tego nie znosiłem…

— Do diabła, sam chciałbym wiedzieć.

Degan zaburczał i zmienił pozycję w drzwiach. O połowę ode mnie wyższy, z jasnymi włosami i cerą, szerokimi ramionami i smukłą sylwetką, wydawał się w pojedynkę wypełniać całe przejście. Wrażenie to zawdzięczał po części strojowi — fałdzistemu długiemu płaszczowi z zielonego płótna, spod którego dumnie wystawał miedziany dublet, pasującym do kompletu bryczesom z pełnym lejem i kapeluszowi o rozłożystym rondzie — lecz w równej mierze zawdzięczał je po prostu sobie. Roztaczał aurę swobody, pewności siebie i kompetencji, która sprawiała, że ludzie potrafili omijać go szerokim łukiem nawet w zatłoczonych alejkach. Zdobiony brązem miecz przy pasie — symbol członka Zakonu Deganów, zrzeszenia najemników starszego od samego miasta — dopełniał całości. Wystarczyło powiedzieć, że nikt nie wstępował do tego doborowego bractwa mieczy do wynajęcia, jeśli nie zapracował sobie na to swoją reputacją.

Prześliznąwszy się obok Degana, usiadłem na stopniu i wygrzebałem dwa ziarna aramu z sakiewki na szyi. Były nieduże, owalne — wielkości mojego największego kłykcia — i spieczone na ciemny brąz. Potarłem nimi o dłonie, żeby wchłonęły część potu. W powietrzu rozszedł się ostry gryzący zapach z delikatną nutą cynamonu, ziemi i dymu. Wystarczyła sama woń, by mój puls przyspieszył.

— Śniadanie — odezwał się Degan.

Podniosłem głowę.

— Że co?

— Mówię, że wisisz mi śniadanie.

— Czyżby?

Degan obdarzył mnie drwiącym spojrzeniem i policzył na palcach do trzech.

— Ach — rzuciłem. — Cóż, wygląda na to, że uczciwie na nie zapracowałeś.

Parsknął. Kiedy wreszcie wytropiłem Athela Roześmianą Gębę, byli z nim trzej mężczyźni — trzej świetnie zbudowani mężczyźni. Dla mnie stanowili barierę nie do przejścia, dla Degana zaledwie uciążliwą przeszkodę. Gdyby nie on, nie wydostałbym się z placu, a Athel wciąż szczerzyłby gębę.

— Dzięki — wymamrotałem słowo, które zbyt rzadko kierowałem do mojego przyjaciela, ale on nie był łasy na wyrazy wdzięczności. Przemierzaliśmy razem ulice zbyt długo, by przywiązywać wagę do takich gestów.

Wzruszył ramionami.

— To była długa noc. Musiałem jakoś zabić czas.

Uśmiechnąłem się i uniosłem ziarna aramu do ust. W tej samej chwili z magazynu doleciał krzyk. Rozejrzeliśmy się z Deganem po ulicy, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć Athela — a w każdym razie nikogo, kto czułby potrzebę zbadania, skąd pochodził hałas. Od ciszy, która zapadła zaraz potem, przeszły mnie ciarki. Odruchowo przegryzłem ziarna, choć zamierzałem potrzymać je w ustach, by nacieszyć się przyspieszaniem pulsu w przyjemnym oczekiwaniu. Moje usta wypełnił dymny, słodko-gorzki smak. Przeżułem i połknąłem, gotowy na uderzenie.

Przyszło szybko, jak zwykle po całych ziarnach. W jednej chwili byłem wykończony i śpiący, a już w następnej zalała mnie fala ożywienia. Pustkę pęczniejącą w mojej głowie od kilku dobrych godzin zastąpiła czujność. Poczułem, jak ulatuje ze mnie największe napięcie. Mięśnie pleców rozluźniły się, ciśnienie narastające między oczami zelżało. Zmęczenie nadal było obecne — wiedziałem, że w najbliższym czasie na pewno nie będę uganiał się za nikim po mieście — ale nie czułem się już jak wyżęta szmata.

Wyprostowałem się, rozciągając obolałe ramiona. Mój umysł znów pracował, puls był równomierny, a wzrok odzyskał ostrość.

Potrząsnąłem wiszącą na szyi sakiewką, zanim wsunąłem ją pod koszulę. Zostało tylko kilka ziaren. Wkrótce będę musiał uzupełnić zapasy.

Przyjęliśmy jak najwygodniejsze pozycje i uzbroiliśmy się w cierpliwość. Parę razy miałem wrażenie, że znów słyszę Athela, ale miasto budziło się powoli do życia i krzyki sprawiały wrażenie znacznie cichszych, nie mogłem więc być pewien.

Jeden z pomocników Shattersa przyszedł po mnie w chwili, gdy działanie ziaren zaczynało ustępować. Zanim dotarłem do magazynu i stanąłem przed Katusznikiem, przypływ adrenaliny minął, co wprawiło mnie w nieszczególnie serdeczny nastrój.

— No i? — zapytałem.

Shatters opłukiwał dłonie i ramiona w wielkim wiadrze stojącym na skrzyni.

— Mam imię.

— Jakie imię?

Kiwnął głową na wiadro.

— Zdumiewające, jakie to przyjemne uczucie. Szczególnie po tak długiej nocy. Można się nieźle spocić, pracując tyle czasu nad klientem. — Łypnął na mnie kątem oka. — Dzięki temu człowiek zaczyna doceniać proste przyjemności, kapujesz?

Nie odpowiedziałem. Miałem pewne podejrzenia co do tego, dokąd zmierza ten wywód, ale wolałem, by Katusznik przeszedł do sedna bez mojej pomocy.

— Jak jastrzębie — stwierdził. — Jastrzębie są bardzo proste.

— Czyżby?

Kiwnął głową.

— Kiedy czegoś potrzebujesz, dajesz człowiekowi garść brzęczących jastrzębi i dostajesz coś w zamian. A im więcej chcesz, tym więcej musisz zapłacić.

Przytaknąłem. Tak jak sądziłem, Shatters próbował mnie oskubać.

— Rzeczywiście, całkiem proste — stwierdziłem — tyle że my już ustaliliśmy cenę.

Shatters nachylił się w zadumie nad wiadrem. Zauważyłem, że woda ma lekko rudawy odcień.

— Klient opierał się dłużej, niż sądziłem. Można by pomyśleć, że jak coś trwa dłużej, niż powinno, to jest warte większej zapłaty. Żaden człowiek nie opierałby się tak długo z czystej przekory. — Przeciągnął palcem po wodzie. — Jeśli chcesz usłyszeć, co miał mi do powiedzenia, musisz dorzucić jeszcze parę jastrzębi.

— Albo?

— Albo Athel nigdy już niczego i nikomu nie powie, a ja odejdę z imieniem.

— Rozumiem.

Shatters wyszczerzył się w uśmiechu.

— Cwany z ciebie koleżka. — Nachylił się, by przemyć twarz.

— Cwany — przytaknąłem, kładąc mu rękę na szyi i wpychając głowę pod wodę. Zaparłem się, żeby mi nie uciekł, drugą ręką przytrzymując wiadro.

Z reguły nie mam nic przeciwko renegocjacji cen — do diabła, to nieodłączna część interesów z ludźmi takimi jak Shatters. Każdy Kamrat nieustannie szuka okazji, żeby napchać sobie kabzę jastrzębiami, ale istnieją na to dwa sposoby: właściwy i niewłaściwy. Właściwy zakłada odrobinę wzajemnego szacunku i chęć osiągnięcia kompromisu, niewłaściwy sprowadza się zaś do żądania większej kwoty, „bo inaczej…” A ja nie znoszę szantażu, chyba że sam jestem stroną dyktującą warunki.

Nawet z głową pod wodą Shatters był hałaśliwy, dlatego już po chwili zjawili się jego pomocnicy. Rzuciłem im krótkie ostre spojrzenie.

— Pierwszy, który kiwnie palcem, gryzie ziemię — syknąłem. Obaj zatrzymali się w pół kroku, rozdarci pomiędzy strachem o własne życie a powinnością obrony mistrza. Spojrzeli na mnie, na Shattersa i w końcu na siebie.

Wiedziałem, że ich mam — wystarczyło, że się zawahali.

— Spływać — rzuciłem, ale oni nawet nie drgnęli. Odwróciłem głowę od Shattersa, który młócił rękami powietrze, i spojrzałem na większego mężczyznę. — No co jest, chłopaki, chyba nie gadam do jakichś parszywych konusów? Nie wiecie, kim jestem? Spływać, powiedziałem!

Większy mężczyzna zwiesił łeb i się odwrócił. Mniejszy wyglądał na niezdecydowanego. Ocenił dzielący nas dystans, analizując sytuację.

— No chodź, chłoptasiu. Pokaż, na co cię stać.

Uciekł.

Opór Shattersa zaczynał powoli słabnąć. Wyciągnąłem mu głowę z wiadra, żeby zaczerpnął powietrza, po czym wepchnąłem z powrotem pod wodę. Chwila przerwy i powtórka. Pod koniec czwartego nurkowania puściłem i cofnąłem się o krok.

Shatters przewrócił się z wiadrem na głowie, wylewając wodę na siebie i na podłogę. Nie wstawał, kaszlał ostro, a jego ciało trzęsło się z wysiłku. Kiedy zaczął wymiotować wodą i żółcią, przyklęknąłem obok i zabrałem mu sztylet.

— Imię — powiedziałem, gdy opanował torsje.

Shatters splunął.

— Wal się — warknął.

— Nie znam takiego imienia. — Wepchnąłem mu nogą twarz w rzygowiny i przy okazji rozbiłem nos o podłogę. — Spróbujmy jeszcze raz.

Zakrztusił się, usiłując podnieść głowę. Pozwoliłem mu, ale dopiero po chwili.

— Ioclaudia — parsknął. — Imię brzmi Ioclaudia.

Zmarszczyłem brwi. To było stare imię, takie, którego z pewnością nie znałem z ulicy.

— Kto to? — zapytałem.

Shattersa dopadł kolejny atak kaszlu. Szturchnąłem go czubkiem buta.

— Ta Ioclaudia, kto to taki?

— Nie wiem. Athel nie chciał powiedzieć.

— Co ją łączyło z Athelem? Była jego klientką?

— Nie wiem. Może.

— Gdzie mogę ją znaleźć?

Shatters pokręcił głową.

— A co z relikwiarzem? — drążyłem. — Powiedział ci, co się z nim stało?

— Powiedział tylko, że musiał dokonać jakiejś wymiany. — Shatters podniósł się na ręce i kolana. Ramiona mu drżały, ale z każdą chwilą odzyskiwał siły. — Zabrzmiało to tak, jakby sprawa wyszła niespodziewanie.

— I załatwił ją moim relikwiarzem?

Shatters przytaknął.

Athel, ty przeklęty sukinsynu.

— Na co go zamienił?

— Do cholery, a skąd mam to wiedzieć? — W głosie Shattersa znów pojawiła się wściekłość. — Niech cię szlag, ty mały gnoju — parsknął, podnosząc na mnie wzrok. — Wiesz, co ci za to zrobią moi bracia?

Przytknąłem mu do policzka jego własny sztylet. Zamarł, wpatrując się w stal. Klinga była tak ostra, że pojawiła się na niej strużka krwi, choć nawet nie próbowałem wywierać nacisku.

— Niech ci nawet nie przychodzi do głowy, żeby zamieniać to w prywatne porachunki — ostrzegłem go. — Próbowałeś oskubać mnie do czysta, a ja złapałem cię za rękę. Interesy to interesy, nic więcej. Sprawa zamknięta. — Opuściłem sztylet, pozwalając, by na chwilę zawisnął przy jego szyi. — A jeśli mimo wszystko wmieszasz w tę sprawę swoich bratnich Katuszników, sprawisz przykrość nie tylko mnie: Nicco też nie będzie zadowolony. Jestem pewien, że jego nie chciałbyś zdenerwować.

Shatters zbladł na dźwięk imienia mojego mocodawcy. Nicodemus Alludrus słynął z porywczości, dotkliwej szczególnie wówczas, gdy ktoś próbował nabić go w butelkę. Oszukiwanie mnie nie było równoznaczne z oszukiwaniem Nicco, ale bywały sytuacje, gdy granica dzieląca nasze osobiste interesy zaczynała się rozmywać. Choć nie była to jedna z nich, nie zamierzałem informować o tym Shattersa.

— Rozumiemy się? — zapytałem. Shatters kiwnął głową najdelikatniej jak umiał, czując obecność ostrza przy swojej szyi.

— Świetnie. — Cofnąłem sztylet i odwróciłem się, zostawiając Shattersa na podłodze. Podczas gdy on zbierał się do kupy, ja podszedłem do Athela.

Jeśli miałem jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, czy słusznie postąpiłem, traktując Shattersa w tak brutalny sposób, to pierzchły one na widok miazgi do niedawna będącej Roześmianą Gębą. Tym razem Katusznik i jego ludzie nie ograniczyli się wyłącznie do rąk i nóg przemytnika — znalezienie choćby skrawka ciała, który nie byłby rozerwany, pocięty czy okaleczony w taki lub inny sposób, graniczyło niemalże z cudem. Bolało od samego patrzenia, a na domiar złego Athel był przytomny… i spoglądał w moją stronę.

Przełknąłem żółć, ale nie ze względu na Athela. Po prostu nie chciałem dawać satysfakcji Shattersowi. Odetchnąwszy głęboko, przeciągnąłem dłonią po wąsie i bródce, po czym przestąpiłem nad beczką.

Athel oddychał nierówno i chrapliwie. Jedno oko miał zapuchnięte, ale drugim wodził za mną, gdy zmierzałem w jego stronę. Spodziewałem się, że ujrzę w nim blask nienawiści, gniewu bądź szaleństwa; wszystko, lecz nie to, co ujrzałem — spokój. I to nie ów fałszywy rodzaj wyciszenia, który pojawia się po olbrzymim szoku, i nie bierność skrajnego wyczerpania, lecz milczącą, opanowaną swobodę. Czułem, jak przechodzą mnie ciarki.

Gdy nasz wzrok się spotkał, zrozumiałem, że Athel Roześmiana Gęba jest już właściwie martwy. Nie dało się zrobić nic więcej, by zmusić go do gadania, a on przed śmiercią nie zamierzał niczego nam wyjawić. Fakt, że wymsknęło mu się imię Ioclaudia, był prawdopodobnie dziełem przypadku lub czymś w rodzaju podarunku, lecz Athel nie zamierzał dopuścić, by sytuacja się powtórzyła — tyle potrafiłem wyczytać z jego oczu.

Przyklęknąłem, starając się nie zamoczyć kolan we krwi rozlanej na podłodze. Poruszył niespiesznie sprawną powieką, a ja dopiero po chwili zrozumiałem, że puszcza do mnie oko.

Sięgając po broń, zorientowałem się, że wciąż ściskam w dłoni sztylet Shattersa. Athel podążył za moim wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie pojedynczego oka z powrotem na moją twarz. Gęba mu się śmiała, gdy podrzynałem mu gardło.

Shatters i jego chłoptasie czekali kilka kroków od beczki. Jeden z pomocników przyniósł wiadro świeżej wody. Shatters pozbył się poplamionej wymiocinami koszuli i odsłonił tors, będący połączeniem gruzłowatych mięśni i starych blizn. Po głowie i piersi Katusznika ściekała woda.

— To było głupie — stwierdził, strzelając palcami.

W milczeniu położyłem dłoń na czernionym koszu rapiera i obróciłem go, żeby odbił światło. Zwykły popis brawury — nie poradziłbym sobie z całą trójką. Przy odrobinie szczęścia broniłbym się wystarczająco długo, by zawołać Degana.

Shatters zauważył mój ruch i się uśmiechnął.

— Co jest, puszczają ci nerwy? I słusznie, ale nie chodziło mi o moją kąpiel. — Wskazał ręką ciemność za moimi plecami. — Miałem na myśli tamto ścierwo. Nie trzeba go było dobijać, wyciągnąłbym z niego więcej.

— Nic by już nie pisnął.

— To ty tak twierdzisz. A ja twierdzę, że ten ptaszek nie wyśpiewał nam wszystkiego. — Shatters mlasnął z dezaprobatą i położył kciuk na jednym ze swych palców. — Taka strata… A mogłem sprawić, żeby ćwierkał — trzask! — jak mu zagram.

— Muzyką zajmuj się poza robotą. — Nie miałem zamiaru tłumaczyć mu, co zobaczyłem w spojrzeniu Athela. Shatters czerpał zbyt dużą satysfakcję ze swojej pracy, by móc przyznać, że ktokolwiek jest w stanie wytrzymać dłużej niż on. — Lepiej zróbcie tu porządek i zadbajcie, żeby odnaleziono trupa.

Katusznik zmarszczył brwi, ale przytaknął. Kiedy za dwa, trzy dni ktoś natrafi na ciało Athela, będzie mu brakować obu palców serdecznych — uliczny kod, który oznaczał: „Ten człowiek zdradził swoich towarzyszy”. Wiele wieków temu imperium obcinało złodziejom kciuki, by napiętnować ich jako przestępców, a dzisiaj my, przestępcy, obcinamy towarzyszom palce, by napiętnować ich jako zdrajców. A tymczasem niektórzy mają czelność twierdzić, że niczego się nie uczymy od kulturalnego społeczeństwa.

Przesunąłem się na bok, gdy Shatters i jego pomocnicy mijali mnie w drodze do ciała. Obserwowałem ich przez chwilę, by się upewnić, że nie skoczą mi na plecy, po czym wróciłem do miejsca, gdzie przed paroma minutami odbyliśmy z Shattersem miłą pogawędkę. Sterta rzeczy Athela wciąż leżała na podłodze. Wylała się na nią część wody z przewróconego wiadra. Westchnąwszy, podniosłem przemoczony stos ubrań i wyciągnąłem go przed siebie, żeby swobodnie ociekł.

Shatters zabrał ze sobą lampę, zostawiając mnie z pojedynczą świecą stojącą na pobliskiej skrzyni. Położyłem na niej rzeczy Athela i w zamyśleniu spojrzałem na knot.

Fakt, że widziałem w ciemnościach znacznie lepiej od wszelkich istot, pomijając być może kota, miał zarówno swoje wady, jak i zalety. Kiedy przemierzałem nocą mroczne alejki albo skakałem po dachach domów, ów dar, który przekazał mi mój ojczym Sebastian, często okazywał się nieoceniony. Jednakże w chwilach takich jak ta, gdy w pobliżu znajdowało się źródło światła i zwykłe zerknięcie w bok mogło mnie kosztować chwilową ślepotę, zdolność nocnego widzenia była w najlepszym razie utrapieniem.

Ta świadomość — a także ryzyko, że zostanę przyłapany — nakazywała mi ostrożność. Myśl, że musiałbym się tłumaczyć przed Shattersem albo jego pomocnikami, dlaczego oglądam rzeczy Athela w mroku, nie napawała mnie radością. Największą wartość ma as schowany w rękawie, a to był właśnie mój. Jeśli nie liczyć Sebastiana, nie spotkałem dotąd nikogo, kto posiadałby dar nocnego widzenia, a mój ojczym utracił go podczas rytuału przekazania parę dekad temu. Od tamtej nocy podzieliłem się moją tajemnicą z trzema osobami i byłem pewien jak jasna cholera, że Shatters nie dołączy do tego wąskiego grona.

Nie. Choć z pewnością byłoby mi wygodniej przejść z rzeczami Athela w ciemność magazynu i pozwolić, by skąpał je blady bursztynowy blask, zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem igrać z ogniem.

Przysunąłem świecę do przemoczonego dobytku przemytnika. Już wcześniej pobieżnie przeszukałem jego ubrania i liczyłem, że niezbędnych odpowiedzi dostarczy mi przesłuchanie. A teraz, mając tylko imię i stygnące ciało…

Jeszcze raz sprawdziłem ubranie. Wykręciłem je i zacząłem szukać ukrytych kieszeni i szwów na podszewce, a następnie sprawdziłem obcasy. Nic. W sakiewce znajdowało się kilka monet — trzy miedziane sowy i srebrny jastrząb — oraz zniszczony ołowiany żeton. Zorientowałem się, że była to stara pamiątka pielgrzymów z czasów mojego dziadka. Wybito na nim trzy symbole imperatora, po jednym dla każdej z inkarnacji. Człowiek, który był pierwszym właścicielem tego żetonu, musiał przebyć całą imperialną trasę pielgrzymek — nie lada osiągnięcie, zważywszy, że ciągnęła się ona przez ponad tysiąc mil. Cały szereg imperialnych dekretów i wojen o tereny przygraniczne wpłynął na jej późniejszy kształt, sprawiając, że takie żetony stały się rzadkością. Włożyłem go do kieszeni, a monety schowałem z powrotem do sakiewki, by odnaleźli je ludzie Shattersa.

Zawartość torby naramiennej również nie zmieniła się od poprzednich oględzin. Były tam fajka, dwie cienkie połamane świeczki, skórzany kapciuch na tytoń i kawałek spleśniałego sera. Czując, że powinienem być bardziej skrupulatny, otworzyłem fajkę, rozkruszyłem ser i opróżniłem kapciuch na beczkę. Z fajki wysypał się wyłącznie popiół, ser miał cierpki nieświeży zapach, a w kapciuchu znajdował się drobno poszatkowany tytoń i trzy strzępki papieru zwinięte wzdłuż dłuższej krawędzi w proste ruloniki.

Wywróciłem torbę naramienną na lewą stronę, by sprawdzić podszewkę, i na wszelki wypadek porozcinałem szwy.

Nic.

Niech to szlag.

Oparłem się o skrzynię, wpatrzony w mrok magazynu. Usłyszałem, jak gdzieś za mną przeklinają chłopcy Shattersa, siłując się z niewygodnym ciężarem — zapewne z ciałem Athela. Zaraz potem do moich uszu doleciało nawoływanie.

— Drothe? — Głos należał do Degana.

— Tutaj! — odkrzyknąłem.

Słyszałem, jak Degan przeciska się do mnie między beczkami i skrzyniami, a po chwili zobaczyłem towarzyszący mu blask. Musiał zabrać ze sobą jedną z lamp Shattersa. Zmrużyłem powieki i celowo odwróciłem się do niego plecami, chociaż światło wciąż paliło mnie w oczy. Najwyraźniej magazyn był wystarczająco mroczny, by uaktywnić moje nocne widzenie, nawet pomimo blasku płomienia świecy.

— Masz coś? — zapytał, gdy stanął obok mnie.

— Imię — odpowiedziałem, mrugając raz za razem. Oczy znów mnie zapiekły, protestując po raz ostatni, i wreszcie odzyskałem normalny wzrok. — Ioclaudia.

— Stare imię — zauważył.

Kiwnąłem głową.

— Znasz kogoś, kto się tak przedstawia?

— Nie.

Kolejne kiwnięcie. To by było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.

Degan czekał, ale ja milczałem.

— Chcesz mi powiedzieć, że to już wszystko, co masz? — zapytał w końcu.

— To wszystko, co mam.

Odstawił lampę na skrzynię i potarł palcem o nasadę nosa.

— Dlaczego z tobą jest zawsze tak samo? Dlaczego zawsze pojawiają się komplikacje?

— Szczęście? — zażartowałem, ale na jego twarzy nie pojawił się uśmiech. Chwyciłem z westchnieniem lampę. — Daj spokój — mruknąłem, odwracając się. — Śmierdzi tutaj jak w… — Zamarłem w pół kroku. — Cholera.

Dłoń Degana drgnęła, przesuwając się nieznacznie w kierunku miecza.

— Co jest?

Odstawiłem lampę na skrzynię i pochyliłem się. Pomiędzy zgięciami na jednym z papierowych rulonów widniał ideogram.

Podniosłem rulon i rozwinąłem go ostrożnie. Nie pomyliłem się, to nie było złudzenie optyczne. Ktoś naniósł atramentem na świstek symbol pystos, a wraz z nim całą serię innych z pozoru przypadkowych znaków. Pystos oznaczało „relikwię”. Tuż obok znajdował się symbol blokowy immus — prosty skrót od słowa „imperator”.

Degan wyciągnął szyję, by zajrzeć mi przez ramię.

— W rzeczy samej, szczęście — zarechotał.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...