Polskie wydania zbiorcze "Hellblazera" z chronologią nie mają nic wspólnego. Najpierw ukazał się dwutomowy run Briana Azzarello (zeszyty #146-174), a teraz na rynku pojawiają się albumy ze scenariuszami Gartha Ennisa (pisał z przerwami, ale zaczął zeszytem #41, a skończył #133). W planach jest też Warren Ellis, który powinien rozdzielać obu twórców (#134-143), a i wielu fanów liczy na początki Johna Constantine'a, czyli run Jamie'ego Delano.
W normalnych przypadkach ten chaos byłby trudny do ogarnięcia, tu kończy się (tylko) nieznajomością przeszłych wydarzeń, do których od czasu do czasu odwołuje się dany scenarzysta. Sposób wydania nie przeszkadza, bo "Hellblazer" to długa seria, z bohaterem zrodzonym jeszcze w "Sadze o Potworze z Bagien", podatna na wpływy swoich autorów, którzy mieli różne koncepcje. U Briana Azzarello John był zimnym draniem, nieraz działającym za kulisami, podczas gdy czytelnik przyglądał się innym postaciom, do tego paranormalne wydarzenia ustępowały na rzecz mrocznej natury człowieka. Garth Ennis przedstawia innego Constantine'a – bardziej uczuciowego, choć wciąż ryzykownie grającego cwaniaka, demonów nie brakuje, a akcja zdecydowanie skupia się na perspektywie głównego bohatera.
Constantine w wykonaniu Ennisa bardziej mi odpowiada. Pojawia się często – jak na protagonistę przystało – i czaruje swoim cwaniactwem, które tak znakomicie kontrastuje z prawdziwie demoniczną grozą i scenami gore. Jednak początki są dosyć mozolne, a ludzką stronę Johna Ennis przedstawia jako użalanie się nad sobą. W pierwszej, rozbudowanej historii, John umiera, co staje się przyczynkiem do spotkań ze znajomymi i zaglądaniem śmierci w oczy w dosyć refleksyjny sposób. W monotematycznych, bladych barwach i ponurym Londynie ten temat tym bardziej się wlecze. To Constantine lepszy od Constantine'a Azzarello, ale to nie jest opowieść, w jakiej chciałbym go widzieć. W pewnym stopniu można mówić o dojrzałym podejściu do bohatera, rozliczającym go i konfrontującym z dobrze znaną każdemu kostuchą, tylko szkoda, że to przybiera mozolną, chwilami przyciężką i pretensjonalną formę. Oczekiwałbym większego luzu i mniej niesprecyzowanego snucia się.
Kolejne opowieści też charakteryzują się pewną zadumą, tym razem nad czasami i zmiennością świata. Choć element nadnaturalny jest ważny, to brakuje mu wyrazistości, szczególnie jeśli uwzględni się skupienie na prywatnym życiu bohatera. Fantastyka jest mrocznym syfem, którym trzeba się zająć, który wygraża pięścią, a któremu Constantine pokazuje środkowy palec, jednocześnie przeżywając utratę dawnych przyjaciół. Właśnie ten ból po stracie i wewnętrzne dylematy sprawiają, że "Hellblazera" najlepiej sobie dawkować. Zmienia się to dopiero w drugiej połowie albumu, kiedy paranormalne śledztwa są mniej osobiste, zaś Constantine jest tak ratunkiem, jak i tym, który ma zadbać, by za zbrodnię poniesiono odpowiednią karę.
"Królewska krew" – mroczna, brutalna opowieść z brytyjskimi elitami. "To jest dziennik Danny'ego Drake'a" – też rewelacyjna rzecz, odkrywająca we właściwym tempie koleje losu nietypowego przypadku. Im więcej takiego "Hellblazera", tym lepiej. To zresztą najlepsze części komiksu również pod względem ilustracyjnym. Większość albumu wygląda dosyć oldskulowo, ale w tym negatywnym sensie. Paleta barw jest okropna, plansze często są zwyczajnie blade, bohaterowie zaś w jednej odcieni, żeby w innym kadrze nagle nabrać koloru. Twarze postaci – zazwyczaj brzydkie, a ich mimika – nienaturalna. Trafiają się lepsze momenty (sceny z diabłami), jednak całościowo efekt jest średni. W "Królewskiej krwi" można zaobserwować poprawę, drastyczne akty bestialskich zbrodni i oddający się swoim ohydnym żądzom bogacze pasują do stonowanej kolorystyki i przede wszystkim rysunki są tak upiorne, kreślone wyraziście i z pomysłem na daną scenę, że mogłyby zostać nawet w czarno-białej wersji.
Przez większość czasu "Hellblazer" to dobry, solidny komiks, lecz potem wchodzi na najciekawszą drogę, która sprawia, że można mu spokojnie dać "dobry plus". Ennis jest inny niż Azzarello, nie do końca taki, jak bym oczekiwał, ale hej – przed nami jeszcze dwa pokaźne tomy jego runu. Jeśli początkowo autor szukał swojego stylu (gdy Ennis zaczynał pisać "Hellblazera", miał 21 lat), to już zapowiadał się obiecująco i zapewniał dojrzałą fantastykę z mrokiem wyzierającym z każdej strony. Gdzie tu moralność? Gdzie tu dobro? Zostały wymienione na zaspokojenie ziemskich popędów.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz