Chyba jeszcze nigdy nie pisałem recenzji filmu, w której musiałbym zawrzeć równie wiele odpowiedzi na pytania, jakie z miejsca nasuwają się potencjalnemu widzowi na sam dźwięk hasła "nowe Gwiezdne wojny". Ciężar gatunkowy tej kinowej legendy w pewnym momencie przygniótł nawet jej twórcę, nie dziwią więc ani wątpliwości, ani piramidalnie wysokie oczekiwania milionów fanów wobec siódmego epizodu "Gwiezdnej Sagi". Czy nowy film "Star Wars" zdołał nawiązać do kultowego klimatu pierwszej trylogii, czy może poszedł bardziej w stronę nowej? Na ile dzieło J.J. Abramsa wskrzesiło ducha epizodów IV – VI, a w jakim stopniu jedynie odgrzewa stare kotlety? Równowaga Mocy między klasyką a innowacją została zachowana? Zobaczymy nowego Lorda Vadera? Albo kolejną wersję Jar-Jar Binksa?
Odpowiedź na ostatnie pytanie szczęśliwie brzmi "nie". Na pozostałe zaś – cóż... Zupełnie inaczej, niż oczekiwałem.
Na wszelki wypadek postanowiłem nie wymagać zbyt wiele. Żadnych artystyczno-religijnych uniesień, żadnego fanatycznego odmierzania podobieństw, różnic i jakkolwiek rozumianych błędów, których twórcy filmu mogliby się dopuścić względem mych geekowych wyobrażeń o całym uniwersum. Z jednej strony nie chciałem przeżyć kolejnego rozczarowania na miarę "Ataku klonów", z drugiej nie należę do grona osób wiedzących lepiej od Georga Lucasa, jak powinna wyglądać jego opowieść. Niemniej "Star Wars" to gatunek sam w sobie, posiadający pewne ściśle określone zasady kreacji i prowadzenia fabuły, realizacji czy konwencji, których należy przestrzegać bezwzględnie. Zwiastuny, wywiady oraz ogół informacji dotyczących tej produkcji pozwoliły mi mieć nadzieję na porządne, bardzo staranne kino akcji, nastrojem nawiązujące do "Nowej nadziei" – prostej, czysto przygodowej historii, która wcale nie musiała przerodzić się w epopeję, pełnej ciekawych detali i tytułowej nowości. Jakże pozytywne było więc me zaskoczenie, gdy już w pierwszych minutach filmu okazało się, że J.J. Abrams podszedł do tematu w bardzo podobny sposób.
W kilkadziesiąt lat po wydarzeniach z "Powrotu Jedi" Imperium, odrodzone pod postacią Najwyższego Porządku (First Order), znów ustanowiło rządy terroru. Luke Skywalker zniknął dawno temu, być może w jeszcze odleglejszej galaktyce, a bezskuteczne próby jego odnalezienia od lat podejmuje zarówno Najwyższy Porządek, jak i Rebelianci pod przewodnictwem księżniczki (obecnie generał) Lei. Jeden z rebelianckich pilotów wchodzi w posiadanie informacji o kryjówce sławnego Jedi i uciekając przed atakującymi wioskę szturmowcami, ukrywa je we wnętrzu swojego droida.
Brzmi znajomo? Podobnych nawiązań, ukłonów w stronę starszych fanów oraz wymownej symboliki znajdziemy jeszcze multum, lecz o tym za chwilę, bowiem już na wstępie w utarty, zdawałoby się, schemat wkraczają nieznane postacie. Bardzo szybko poznajemy nowe straszydło, którym jest vaderopodobny Kylo Ren, jak też protagonistów – pilota Poe Damerona, zbuntowanego troopera Finna oraz Rey, (nie)zupełnie zwyczajną dziewczynę wiodącą skrajnie nieatrakcyjne życie na równie nieatrakcyjnej (podobnej Tatooine) planecie. To właśnie między nimi, w wyniku różnych zwrotów akcji, krąży BB-8, wspomniany droid zawierający bezcenne informacje, tak pożądane przez wszystkich.
Pierwszą istotną zaletą "Przebudzenia Mocy" był fakt, że pomimo tak wyraźnie zarysowujących się fabularnych podobieństw do "Nowej nadziei" nie ma tu mowy o zrzynce czy bezczelnej, irytującej wtórności. Nie spotykamy nowego Hana Solo czy Luke'a Skywalkera, a wspomniany "nowy Vader" bardzo szybko okazuje się również zupełnie inną postacią, choć usilnie starającą się nawiązać do wszystkiego co najlepsze (najgorsze?) w swym wielkim poprzedniku. Opowiadana historia zdecydowanie opiera się na analogiach do wcześniejszej, wychodzącej od kameralnego nudziarstwa ukazywanego na śmietniku galaktyki, do międzyplanetarnej intrygi o spektakularnej, heroicznej kulminacji, jednak w tym względzie Abrams stara się właśnie spełnić wymogi kanonu, jak też ukłonić się w stronę fanów reprezentujących "starą wiarę". W moim odczuciu wychodzi mu to całkiem nieźle, a to głównie za sprawą aktorów wcielających się w główne postacie. Chodzi tu zarówno o ogólny poziom aktorstwa, którego nie należy się czepiać (a w paru wypadkach trzeba chwalić), jak i sposób realizacji filmu. Widać wyraźnie, że reżyser starannie odrobił lekcje, przykładając się równie mocno do analizy treści wskrzeszanej przez siebie opowieści, co do jej formy. Praca kamery, montaż, dynamika pościgów, specyficzny styl pewnych ujęć i sekwencji – wszystko to docenią (choćby podświadomie) ci, którzy z całego serca umiłowali estetykę oraz niezwykły nastrój epizodów IV – VI. Zgodnie z zapowiedziami efekty specjalne występują tam, gdzie trzeba, w odpowiedniej ilości i nigdzie indziej, a nasze oczy cieszą rozmaite drony, makiety, scenografia oraz kostiumy.
Wróćmy jednak do bohaterów, bo przecież od nich przede wszystkim zależy jakość prezentowanej historii, której – wedle zarzutów wielu – brakowało częściom I – III właśnie za sprawą nijakości najważniejszych postaci. Czy nowe gwiazdy pierwszego planu zdołały podźwignąć legendę swoich poprzedników? Okazuje się, że wcale nie musiały, albowiem Abrams prezentuje nam zupełnie inne archetypy. Brak tu drużyny złożonej z bezczelnego łotra-zabijaki (Han), mentora (Obi-Wan), ciamajdy pretendującego do roli herosa (Luke) i damy w opałach (Leia). Zamiast tego obserwujemy losy dezertera usiłującego uciec jak najdalej od wszelkich problemów (Finn) i co rusz mimochodem stającego do walki z Imperium, czy też dziewczyny będącej ciekawym przypadkiem silnej, radzącej sobie z przeciwnościami kobiety, nie zaś typową, zmaskulinizowaną "heroiną". To właśnie Daisy Ridley, wcielająca się w rolę Rey, zasługuje na szczególną pochwałę kreacji aktorskiej. Gra oszczędnie, potrafi zaprezentować odpowiednie emocje we właściwym momencie, nie histeryzuje, a ponad wszystko przedstawia nowy rodzaj bohatera tego uniwersum, dotąd nie widzianego na ekranie, od dawna funkcjonującego w literaturze czy grach "Star Wars" – kobiety grającej pierwsze skrzypce, niebędącej Leią ani Padme, dość silnej, by unieść ciężar głównego wątku, zachowując przy tym wdzięk wolny od piętna słodkiej idiotki.
Pytanie, które przed seansem nurtowało mnie chyba najmocniej, dotyczyło "starej gwardii" bohaterów i wcielających się w nich aktorów. Czy największe gwiazdy zalśnią równie jasno, co niegdyś? Jak w ogóle ludzie tak przytłoczeni przez swe dawne kreacje (Mark Hamill), niekiedy praktycznie przez nie zniszczeni (Carrie Fisher), podejdą do nich po tak długiej przerwie, z monstrualnym wręcz obciążeniem kultu narosłego wokół nich na przestrzeni niemal czterdziestu lat?
Harrison Ford (wespół z Chewbaccą) kradnie film swoimi klasycznymi sucharami, kilkoma dobrymi dowcipami i nieśmiertelnym, łobuzerskim uśmiechem. Przyjemnie oglądać go w tej roli i w takiej formie, zwłaszcza że dla fabuły jest jedną z najważniejszych postaci. Carrie Fisher trochę nam "zbabciała", nie budzi to jednak negatywnych emocji, może nawet przeciwnie. Mark Hamill zaś, choć na ekranie pojawił się tylko na chwilę, przez 30 sekund zagrał znacznie więcej i lepiej niż w trzech poprzednich częściach razem wziętych. Co ważniejsze, reżyserowi udało się wykorzystać starych bohaterów do zrobienia miejsca dla nowych, sensownie, zręcznie, zaznaczając przy okazji zmianę pokolenia widzów, dla których powstaje nowa seria – ci starsi wciąż są niezwykle ważni dla całej opowieści, jednak to na młodszych, acz już dojrzałych, położony zostanie główny nacisk. Nie musimy doświadczać bolesnego zgrzytu jakości aktorstwa i wagi postaci, gdy obok Hana Solo staje Finn lub Rey, a to bez wątpienia spore osiągnięcie.
Ukłony wstecz i porozumiewawcze mrugnięcia do fanów klasyki to zawsze miła rzecz, ale w pewnym momencie poczułem się nimi nieco przesycony. Powtarzanie niektórych motywów w następnych odsłonach to również kanoniczny wręcz zabieg, jednak kolejne analogie do bitwy o Gwiazdę Śmierci czy Hoth, wraz z gwałtownym zwiększeniem tempa akcji, spowodowały, że druga połowa filmu miejscami sprawiała wrażenie dziwnego miksu "Nowej nadziei" i "Imperium kontratakuje". W tym miejscu znów daje o sobie znać moje zboczenie dotyczące tempa narracji – kulminacyjne starcia mogłyby spokojnie zostać rozłożone na koniec tej oraz początek następnej części, dzięki czemu nie sprawiałyby wrażenia dogrywek dawnych walk upchanych w jednym ringu. Zbyt szybko też poznajemy twarz i tajemnicę głównego złego, spokojnie można było nabudować jeszcze więcej napięcia, choć rozumiem chęć zaznaczenia istotnych różnic między Kylo Renem a Darthem Vaderem i uniknięcia zarzutu o kopiowanie motywów. Sam czarny charakter również pozytywnie zaskakuje – nie jest to w pełni ukształtowany akolita ciemności, raczej neofita Ciemnej Strony, wciąż ciekawy i dynamiczny dzięki swym rozterkom. Czy zdoła zastąpić wielkiego poprzednika w roli najwybitniejszego złoczyńcy w historii kinematografii? Wątpię, co nie oznacza, że będzie to postać gorsza lub mniej interesująca.
Czy Abramsowi udało się nawiązać do spuścizny Lucasa lepiej niż samemu Lucasowi w epizodach I – III? Z punktu widzenia ciągłości danego stylu narracji: tak, udało się. Z pewnością zrobił to lepiej niż Peter Jackson w relacji "Władca Pierścieni – Hobbit", choć nie wiem, czy równie dobrze, co George Miller w wypadku "Mad Maxa". Reżyser "Przebudzenia Mocy" w paru momentach zaskakuje, a to już duży plus. Równie sprawnie operuje symboliką, ukazując najsławniejsze sceny w nowej odsłonie, prezentując tym samym ciągłość niektórych motywów i konfliktów, zażegnanych, zdawałoby się, wiele lat wcześniej. Ostatni z obowiązkowych podpunktów filmu SW, który przytoczę, to utrzymanie charakteru opowieści przy kontrastowaniu nastroju – od serii gagów, z których kilka naprawdę wywołało gromki śmiech na sali, po poważne, ciężkie ujęcia, określające charakter poszczególnych postaci.
Jeżeli jako fani "Gwiezdnych wojen" zachowujecie do nich zdrowy dystans i pewną dozę tolerancji, polecam wam seans z całego serca. Jeśli na temat "Gwiezdnej Sagi" oraz całego uniwersum macie mnóstwo jedynych słusznych, zazwyczaj autorskich teorii i generalnie uważacie, że marka skończyła się na "Kill'em all", ten film (wszystkie inne chyba też) zdecydowanie nie jest dla was. "Przebudzenie Mocy" to, podsumowując najkrócej, dobra zabawa, którą bardzo przyjemnie się ogląda. J.J. Abrams podszedł do sprawy bez nabożeństwa i pietyzmu, za to z ogromną starannością, poszanowaniem tradycji, strawną ilością wspominek, aplikując całości zdrową dawkę nowych wątków i ogólnie wykonując kawał dobrej roboty. Jeśli oczekujecie wiekopomnego dzieła, przed którym klękną narody, pozostając w tej pozycji przez kolejne 40 lat, niechybnie doznacie zawodu. Jeżeli jednak chcecie po prostu dobrego filmu, godnego miana pełnokrwistej kontynuacji waszej ulubionej legendy, powinniście wyjść z kina bez żalu lub złości.
Czy epizod VII jest równie dobry, co trzy poprzednie? Nie sądzę, by dziś dało się wyznaczyć kryterium oceny wspólne dla tych obrazów. To trochę jak z muzyką Johna Williamsa – niby to samo, ale zmieniły się pewne najważniejsze nuty, przez co całość brzmi już inaczej. "Przebudzenie Mocy" fabularnie i estetycznie hołduje starej trylogii, wypadając w tym względzie lepiej od "Mrocznego Widma", jest też całościowo znacznie lepszą produkcją niż "Atak klonów". Co chyba najważniejsze, po zakończeniu seansu mamy ochotę poznać dalszy ciąg historii. Nie za sprawą przymusu, w myśl "i tak obejrzę, bo to Star Wars", lecz poprzez autentyczną ciekawość. Czy i ten film ma szansę obrosnąć kultem?
Nie wiem, ale zdecydowanie mu tego nie życzę.
Komentarze
Skupię się natomiast na tym, co niejednokrotnie już usłyszałem od wielu fanów/ recenzentów - TFA to zerżnięcie Nowej Nadziei. Nie można powiedzieć, że tak nie jest, natomiast nie uważajmy tego w żaden sposób za ujmę. Biorąc pod uwagę, że linia fabularna Mrocznego Widma również jest poniekąd kopią czwartego Epizodu musimy pogodzić się z tym, że Gwiezdne Wojny przyjęły koncepcję powielania schematów w adekwatnych sobie filmach. I tak naprawdę, poza oczywistymi nawiązaniami - ważny dla świata droid czy ostatnia walka - będąc w kinie nie czuje się przesadnie obecności powielania schematów.
A to wszystko dzięki dobremu tempu akcji i wybitnych kreacji aktorskich, o których napisałeś. Film kradną AKTORZY. Zarówno nowego jak i starego pokolenia. Humor powstający w wyniku relacji bohaterów jest najlepszym aspektem całego obrazu. Lawrence Kasdan nie napisał żartów - to sposób w jaki aktorzy zagrali scenę nas śmieszy. A tego nie czułem od czasów Powrotu Jedi. Kudos!
W kwestii realizacji - z przykrością muszę stwierdzić, że nie jestem w 100% usatysfakcjonowany. Jeśli mam być szczery - o niebo lepiej wygląda oświetlona scenografia czy portret chociażby z Ep V. Nie można rozmawiać o gustach, wiem. Ale mnie, plastycznie - film nie porywa. Zwłaszcza w sferze CGI. Efekty komputerowe nijak nie pasują do całej otoczki "real sets - practical effects" o której mówi się od początku powstawania produkcji.
Do TFA trzeba podchodzić wiedząc czego oczekiwać po filmie w 2015 roku. Najgorsi/ najlepsi fani Gwiezdnych Wojen prawdopodobnie wyjdą - albo już wyszli - z kina szkalując Disneya i narzekając na "gorszą powtórkę" i obwieszczając wszem i wobec śmierć Gwiezdnych Wojen.
Moim zdaniem TFA to film trudny - ciężko odtworzyć ducha lat 80 korzystając z najnowszej technologii czy polegając na pokoleniu twórców, którzy nie są i nigdy nie będą tak przełomowi jak Movie Brats. Niemniej jednak TFA aspiruje do drugiego, po MM, udanego powrotu wielkiej marki. Mając w głowie odpowiednie nastawienie na TFA można bawić się doskonale i ja tak właśnie zrobiłem.
Recenzja bardzo, dobra - zaszerowałem dalej w świat
Stary lubiany weteran mentor który ginie z rąk kogoś kogo kochał Stary Han Solo = Ben Kenobi
Stary smutny Mentor Jedi na wygnaniu Joda = Luke
Stary brzydki zdeformowany pojawiający się tylko na hologramie władca Imperator Palpatine = Snoke (kim on do cholery jest i skąd się wziął?)
Gość który chce uciec ale wraca i pomaga rebelii Młody Han Solo = Finn
Generał Rebelii Staruszek generał = Generał Leia
Mroczny czempion zła rozdarty przez uczucia Vader = Kylo
Włochacz Chewbacca = Chewbacca
Mały zaradny droid R2-d2 = BB kulka
Młodzieniec do którego wszyscy mamy oczekiwania Luke = Rey (która tu jest fuzją Luke, Anakina i Lei)
Do wad filmu zaliczę twarz Kylo (wyglądał jak gimnazjalista fanboy) i wszędzie te płaczliwe smutne spojrzenia. (◕^◕) każdy miał taką twarz. Do tego Długie niezręczne milczenie i kamera na kolejce. Brakuje mi wytłumaczenia kim jest Snoke i skąd się wziął. Szkoda też że kilka ciekawych postaci nie miało więcej do powiedzenia jak np. Pani kapitan szturmowców i ta kulka. Do reszty odnoszę się neutralnie. Ciężko powiedzieć czy mi się podobało czy nie. Dopiero jak saga się zakończy będę mógł powiedzieć. Ciekawi mnie kim jest Rey, wydaje mi się że córką Luke.
I to nie są tylko moje zażalenia, ale także znajomych, którzy ze mną byli w kinie, a nie wszyscy są wielkimi fanami sagi, wiec coś w tym filmie jest nie tak.
Co do szturmowaca
Dodaj komentarz