Rozdział 1
David nie cierpiał rodzinnych obiadów u Sumnerów. Zgromadzona przy stole rodzina rozmawiała o nim tak, jakby wcale go tam nie było.
– Na pewno jada za mało mięsa. Patrz, jaki on mizerny.
– Psujesz go, Carrie. Jeśli nie zjada obiadu, nie pozwalaj mu wychodzić na podwórko. Ty byłaś taka sama.
– W jego wieku bez trudu ścinałem drzewo toporem. A on? Nie wyciąłby sobie nawet tunelu przez mgłę.
David wyobrażał sobie, że jest niewidzialny, że niedostrzegalny dla innych unosi się ponad ich głowami. Zawsze ktoś musiał zapytać, czy David ma już dziewczynę, i niezależnie od tego, czy odpowiedź brzmiała „tak” czy „nie”, rozlegały się znaczące pochrząkiwania. Ze swego punktu obserwacyjnego niewidzialny David wymierzał pistolet laserowy w wuja Clarence’a, którego szczególnie nie lubił, ponieważ był on gruby, łysy i bardzo bogaty. Wuj Clarence miał zwyczaj maczać herbatniki w sosie, w syropie albo – i to najczęściej – w mieszaninie sorgo z masłem, którą bełtał na talerzu tak długo, aż wyglądała jak dziecięce gówienko.
– I wciąż upiera się, że zostanie biologiem? Powinien pójść na akademię medyczną i rozpocząć praktykę u boku Walta.
David wymierzał pistolet laserowy w wuja Clarence’a i wycinał mu z brzucha zgrabny szpuncik, wskutek czego wuj wypływał na zewnątrz i zalewał całe towarzystwo.
– Davidzie! – Chłopak poderwał się, po czym znów opadł na krzesło. – Davidzie, czemu nie pójdziesz sprawdzić, co kombinują inne dzieci? – Cichy, zrównoważony głos ojca mówił w rzeczywistości: „Dosyć tego”, po czym zbiorowy umysł rodziny koncentrował się na innej latorośli.
Gdy David podrósł, nauczył się skomplikowanych relacji pokrewieństwa, które w dzieciństwie przyjmował bez pytania: wujowie, ciotki, kuzyni, również w drugiej i trzeciej linii. A także członkowie honorowi – bracia, siostry i rodzice tych, którzy wżenili się w rodzinę. Byli więc Sumnerowie, Wistonowie, O’Grady, Heinemanowie, Meyerowie, Capekowie, Rizzowie – wszyscy znad tej samej rzeki, która przepływała przez żyzną dolinę.
Szczególnie dobrze pamiętał ferie. Stary dom Sumnerów pękał w szwach od mnogości sypialni na piętrze. Strych wykładano od ściany do ściany legowiskami dla dzieci, a w jego zachodnim oknie umieszczano ogromny wentylator. Na wszelki wypadek jednak zawsze ktoś przychodził sprawdzić, czy dzieciarnia nie podusiła się na strychu. Starsze dzieci miały się opiekować młodszymi, ale w rzeczywistości noc w noc straszyły je opowieściami o duchach. W końcu hałas robił się tak wielki, że sytuacja wymagała interwencji dorosłych. Wujek Ron ciężko człapał po schodach, a wewnątrz zaczynała się kotłowanina, hamowane chichoty i tłumione piski, póki każdy nie znalazł własnego siennika; w efekcie, gdy wujek Ron zapalał wreszcie światło w korytarzu, które mgliście rozjaśniało strych, wyglądało na to, że wszystkie dzieci już śpią. Zatrzymywał się na chwilę w drzwiach, po czym zamykał je, gasił światło i człapał na dół, najwyraźniej głuchy na dobiegające go z góry odgłosy wznowionej zabawy.
Najścia ciotki Claudii były jak pojawienie się ducha. Jeszcze przed chwilą w powietrzu latały poduszki, ktoś płakał, ktoś inny próbował czytać przy latarce, przy drugiej latarce kilku chłopców grało w karty, zbite w gromadki dziewczynki szeptały sobie do ucha jakieś niewątpliwie słodkie sekreciki, sądząc po tym, jak się czerwieniły i peszyły, ilekroć ktoś z dorosłych zaszedł je znienacka… aż tu nagle drzwi otwierały się gwałtownie, na cały bałagan padał snop światła, a w progu stawała ona. Ciotka Claudia była bardzo wysoka i chuda, nos miała za duży i była niezmiennie opalona na kolor garbowanej skóry. Stała tak, nieruchoma i straszliwa, a dzieci bezszelestnie wślizgiwały się pod koce. Ciotka ani drgnęła, póki wszystkie nie trafiły na swoje miejsca, po czym bezgłośnie zamykała drzwi. Cisza przedłużała się w nieskończoność. Ci, którzy spali najbliżej drzwi, wstrzymywali oddech, próbując złowić odgłos sapania po drugiej stronie. Wreszcie ktoś zdobywał się na odwagę i uchylał drzwi, a jeśli ciotki naprawdę już nie było, bal rozpoczynał się od nowa.
W pamięci Davida utrwaliły się zapachy świąt. Te najzwyklejsze: placka z owocami i pieczonych indyków, octu, który się dodawało do farb na pisanki, zielonego stroika i gęstego, kremowego dymu świec laurowych. Ale najlepiej pamiętał woń prochu strzelniczego, który wszyscy nosili przy sobie podczas zjazdów na Czwartego Lipca. Zapach, który przenikał ich włosy i ubrania i przez długie dni pozostawał na rękach. Ich dłonie upstrzone były purpurowymi i czarnymi plamami po jagodach i ta barwa, zmieszana z tamtym zapachem, stanowiła jedno z niezatartych wspomnień jego dzieciństwa. Mieszała się z nią woń siarki, którą opylano ich obficie dla odstraszenia pcheł.
Gdyby nie Celia, jego dzieciństwo można by nazwać idealnym. Celia była córką siostry jego matki. Była o rok młodsza i zdecydowanie najładniejsza ze wszystkich kuzynek. Jako małe dzieci obiecali sobie, że się kiedyś pobiorą, gdy jednak trochę podrośli i przyjęli do wiadomości, że małżeństwo między ciotecznym rodzeństwem nie wchodzi w rachubę, zmienili się w zaciekłych wrogów. David nie pamiętał już, skąd się o tym dowiedzieli. Był przekonany, że nikt tego nigdy otwarcie nie powiedział, ale oni domyślili się i tak. Po tym odkryciu, ilekroć nie mogli zejść sobie z drogi, zaczynali się bić. Gdy David miał piętnaście lat, Celia zepchnęła go ze stogu, przez co złamał rękę, a kiedy miał szesnaście, mocowali się przez całe pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów dzielące kuchenne drzwi wiejskiego domu Wistonów od płotu. Pozdzierali z siebie ubrania, plecy Davida krwawiły ze śladów paznokci Celii, ona rozharatała sobie bark o jakiś kamień. Ale podczas tej szamotaniny i kotłowania jego policzek dotknął jej odkrytej piersi i David przerwał walkę. Stał się nagle rozmamłanym, pochlipującym, gamoniowatym półgłówkiem, a ona dała mu kamieniem w głowę i tym samym zakończyła potyczkę.
Do tego momentu wszystko odbywało się w kompletnej nieomal ciszy przerywanej jedynie sapaniem i szeptanymi wyrazami, które musiałyby zbulwersować rodziców obu stron. Lecz gdy go uderzyła, a on osunął się na ziemię – nie omdlały, ale oszołomiony, obojętny, bierny – Celia krzyknęła głośno, ulegając przerażeniu i trwodze. Rodzina wysypała się z domu, jak gdyby ktoś nim potrząsnął, i w pierwszej chwili wszyscy musieli pomyśleć, że Celia została zgwałcona. Ojciec zagnał Davida do stodoły, najwyraźniej zamierzając złoić mu skórę, ale gdy już tam dotarli, stanął z paskiem w dłoni i popatrzył na syna z miną wściekłą, a zarazem w przedziwny sposób pełną współczucia – i nawet go nie dotknął. Dopiero gdy odwrócił się i wyszedł, David uświadomił sobie, że łzy wciąż płyną mu po twarzy.
W rodzinie byli rolnicy, kilku prawników, dwóch lekarzy, agenci ubezpieczeniowi, bankierzy i młynarze, kupcy z branży metalowej i innych gałęzi handlu. Ojciec Davida był właścicielem sporego domu towarowego, który zaopatrywał członków wyższej klasy średniej z doliny. Dolina była żyzna, farmy duże i dostatnie. David zawsze miał wrażenie, że – z wyjątkiem kilku nicponi – jego rodzina jest raczej zamożna. Ze wszystkich krewnych najbardziej lubił brata swojego ojca, Walta. Nazywali go zawsze doktorem Waltem, nigdy stryjem. Bawił się z dziećmi i uczył je różnych dorosłych rzeczy, na przykład, gdzie wymierzyć cios, jeśli naprawdę chce się zadać ból, a w które miejsca nie uderzać w przyjacielskiej szamotaninie. Wcześniej niż inni dorośli zrozumiał, że należy przestać traktować ich jak dzieci. To właśnie doktor Walt sprawił, że jeszcze jako mały chłopiec David postanowił zostać naukowcem.
Kiedy David wyjeżdżał do Harvardu, miał siedemnaście lat. Jego urodziny przypadały we wrześniu, ale spędził je poza domem. Gdy wreszcie wrócił na Święto Dziękczynienia i klan zebrał się w komplecie, dziadek Sumner nalał rytualne przedobiednie martini i jeden kieliszek wręczył Davidowi, a wuj Warner zagadnął go:
– Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić z Bobbie?
David doszedł do owego tajemniczego rozdroża, które nigdy nie jest na tyle wyraźnie oznakowane, aby dało się je dojrzeć zawczasu. Sączył martini, nie zachwycając się szczególnie jego smakiem, i wiedział już, że dzieciństwo się skończyło, a zarazem czuł wszechogarniający smutek i samotność.
Boże Narodzenie roku, w którym obchodził dwudzieste trzecie urodziny, utrwaliło się w pamięci Davida jak nieostry film. Scenariusz był ten sam: strych pełen dzieci, zapachy potraw, padający śnieg; nic się nie zmieniło, ale David obserwował wszystko z nowej pozycji i nie była to już ta sama kraina czarów, co dawniej. Kiedy jego rodzice pojechali do domu, zatrzymał się jeszcze na farmie Wistonów, oczekując przyjazdu Celii. Nie zdążyła na święta, szykując się na wyprawę do Brazylii, ale jej matka zapewniała babcię Wiston, że na pewno przyjedzie, więc David czekał – nie radośnie, nie z nadzieją na nagrodę, lecz z furią, która kazała mu chodzić z kąta w kąt jak chłopcu ukaranemu za cudze grzeszki.
Kiedy weszła do domu i zobaczył ją stojącą obok matki i babki, jego złość prysła. Zdawało mu się, że oto widzi Celię w rozszczepieniu czasu: taką, jaka jest, i równocześnie, jaka będzie albo jaka kiedyś już była. Jej płowe włosy zmienią się nieznacznie, lecz kości policzkowe bardziej się uwidocznią, a całkowitą niemal pustkę twarzy zapisze wzór troski, miłości, oddania, bycia sobą i siły, której istnienia trudno byłoby się domyślać w filigranowym ciele. Babka Wiston była piękną starą damą, co uświadomił sobie ze zdumieniem, zaskoczony, że nigdy wcześniej nie dostrzegł jej urody. Matka Celii była ładniejsza od córki, a w całej tej trójce David odnalazł podobieństwo do własnej matki. Bez słowa, pokonany, odwrócił się i poszedł na tyły domu, gdzie włożył jedną z grubych kurtek dziadka, gdyż wcale nie pragnął widzieć się teraz z Celią, a jego kurtka wisiała w szafie frontowego hallu, zbyt blisko miejsca, w którym ona stała.
Spacerował w mrozie popołudnia, ślepy na wszystko dokoła i co jakiś czas wstrząsany dreszczem, kiedy zdawał sobie sprawę, że marzną mu nogi albo uszy. Kilka razy pomyślał, że należałoby wracać, ale szedł dalej. Uświadomił sobie nagle, że wspina się po zboczu wiodącym do wiekowej puszczy, do której raz, dawno temu zabrał go dziadek. Rozgrzany wspinaczką, stanął o zmierzchu pod gałęziami niebotycznych drzew, które rosły w tym miejscu od początku świata. Te same albo inne, identyczne. W oczekiwaniu. W ciągłym oczekiwaniu na dzień, w którym znów rozpoczną wspinaczkę po szczeblach drabiny ewolucji. Tu właśnie rosły niezwykłe okazy, do których przyprowadził go dziadek: ośnieża, która osiągnęła rozmiary pokaźnego drzewa, chociaż w niższych partiach zbocza zawsze była tylko krzewem, lipa appalaska rosnąca obok cykuty i orzesznika gorzkiego, splątane w uścisku gałęzi buki i kasztanowce.
– Davidzie! – Zatrzymał się i nadstawił ucha, pewien, że się przesłyszał, ale wołanie się powtórzyło. – Davidzie, jesteś tam?
Odwrócił się i między masywnymi drzewami ujrzał Celię. Policzki miała bardzo czerwone od mrozu i wysiłku wspinaczki, błękit jej oczu był taki sam jak kolor opasującego szyję szalika. Zatrzymała się parę metrów od Davida i otworzyła usta, żeby znów przemówić, ale nie powiedziała ani słowa. Zdjęła tylko rękawiczkę i dotknęła gładkiego pnia buku.
– Dziadek Wiston i mnie tutaj przyprowadził, kiedy miałam dwanaście lat. Bardzo mu zależało, żebyśmy poznali to miejsce.
David skinął głową.
Wówczas podniosła na niego wzrok.
– Dlaczego tak wyszedłeś? Wszyscy myślą, że znowu będziemy się bić.
– Niewykluczone – odparł.
– Nie sądzę. – Uśmiechnęła się. – Nigdy więcej.
– Powinniśmy ruszać z powrotem. Zaraz będzie ciemno – powiedział, ale nie zrobił ani kroku.
– Davidzie, spróbuj przekonać mamę, dobrze? Przecież rozumiesz, że ja muszę jechać, że muszę coś robić, prawda? Mama uważa, że jesteś strasznie mądry. Ciebie usłucha.
Roześmiał się.
– Oni wszyscy uważają, że jestem mądry. Jak szczeniaczek.
Celia pokręciła głową.
– Tylko ciebie mogą posłuchać. Mnie traktują jak dziecko i zawsze już tak będzie.
David z uśmiechem potrząsnął głową, ale szybko spoważniał i zapytał:
– Po co wyjeżdżasz, Celio? Co chcesz przez to udowodnić?
– Do diabła, Davidzie, kto ma to rozumieć, jak nie ty? – Wzięła głęboki wdech i powiedziała: – Czytujesz gazety, no nie? W Ameryce Południowej głodują ludzie. Pod koniec tego dziesięciolecia większość Ameryki Południowej dotknie klęska głodu, jeśli natychmiast nie udzieli się tym ludziom pomocy. A nikt jeszcze nie przeprowadził porządnych badań nad metodami uprawy ziemi w tropikach. Właściwie nikt. Mają tam same gleby laterytowe, ale nikt nie wie, co to oznacza. Ciągle wypalają drzewa i ściółkę, więc po dwóch, trzech latach zostaje im wystawiona na słońce goła, twarda jak żelazo ziemia. Owszem, przysyłają nam swoich najlepszych studentów, żeby się uczyli o nowoczesnych metodach w rolnictwie, ale ci studenci trafiają do Iowa, Kansas, Minnesoty albo w jakieś inne równie bezsensowne miejsce, gdzie uczą się metod uprawy w klimacie umiarkowanym, a nie tropikalnym. A my znamy się na rolnictwie w tropikach i chcemy uczyć tych ludzi na miejscu, w polu. Po to studiowałam. Za ten projekt dostanę doktorat.
Wistonowie byli urodzonymi rolnikami.
„Strażnicy ziemi – powiedział kiedyś dziadek Wiston. – Nie właściciele, lecz strażnicy”.
Celia schyliła się, odgarnęła z gruntu złote liście i błoto i podniosła garść czarnej ziemi.
– Strefy głodu wciąż się rozprzestrzeniają. Ci ludzie potrzebują bardzo wiele. A ja mam tak wiele do zaofiarowania! Nie rozumiesz?! – krzyknęła. Z całych sił zacisnęła pięść, zbijając ziemię w grudkę, która znowu się rozpadła, kiedy dotknęła jej palcem. Ziemia posypała się w dół, a dziewczyna starannie zgarnęła na miejsce ochronną kołderkę liści.
– Poszłaś za mną, żeby się pożegnać, prawda? – spytał nagle szorstko David. – Tym razem na dobre, prawda? – Patrzył na nią, a ona powoli skinęła głową. – To ktoś z twojej grupy?
– Nie jestem pewna. Może tak. – Pochyliła głowę i zaczęła naciągać rękawiczkę. – Myślałam, że jestem pewna. Ale kiedy zobaczyłam cię w hallu, kiedy zobaczyłam twoją minę, gdy weszłam… uświadomiłam sobie, że po prostu nie wiem.
– Celio, posłuchaj. Nie mamy żadnych dziedzicznych obciążeń, które mogłyby wyjść na jaw. Wiesz o tym, do cholery! Gdyby coś takiego nam groziło, po prostu zrezygnowalibyśmy z dzieci, ale nie ma powodu. Wiesz o tym, prawda?
Skinęła głową.
– Wiem.
– Na miłość boską, Celio, zostań ze mną. Nie musimy zaraz brać ślubu. Niech się wszyscy najpierw przyzwyczają do tej myśli. A się przyzwyczają. Zawsze tak jest. Mamy mądrą rodzinę. Kocham cię, Celio.
Odwróciła głowę i David dostrzegł, że płacze. Otarła twarz rękawiczką, a następnie gołą ręką, pozostawiając smugi brudu. David przyciągnął ją do siebie, przytulił i zaczął całować jej mokre policzki i usta.
– Kocham cię, Celio – powtarzał.
Odsunęła się w końcu od niego i ruszyła zboczem w dół. David podążał za nią.
– W tej chwili nic nie mogę postanowić. To byłoby nie fair. Powinnam była zostać w domu, a nie gnać tu za tobą. Za dwa dni muszę wyjechać, Davidzie. Nie mogę tak po prostu powiedzieć im, że zmieniłam zdanie. Dla mnie to bardzo ważna sprawa. Dla tamtych ludzi też. Nie mogę tak zwyczajnie postanowić, że nie jadę. Ty wyjechałeś na rok do Oxfordu. Ja też mam coś do zrobienia.
Chwycił ją za ramię i zatrzymał.
– Powiedz mi tylko, że mnie kochasz. Powiedz, tylko jeden raz. No powiedz.
– Kocham cię – odparła bardzo wolno.
– Jak długo cię nie będzie?
– Trzy lata. Podpisałam umowę.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– To zmień ją! Wystarczy jeden rok. Przez ten czas ja skończę studia. Możesz uczyć tu, na miejscu. Niech przysyłają swoich prymusów do ciebie.
– Wracajmy, bo wyślą po nas ekspedycję ratunkową – powiedziała Celia. – Spróbuję zmienić umowę – wyszeptała. – Jeśli to będzie możliwe.
Dwa dni później wyjechała.
David spędził sylwestra w domu Sumnerów, z rodzicami i całą watahą ciotek, wujów i kuzynów. W Nowy Rok dziadek Sumner zakomunikował:
– Budujemy szpital w Bear Creek, po naszej stronie młyna.
David zamrugał z niedowierzaniem. To było prawie dwa kilometry od farmy i potwornie daleko od reszty świata.
– Szpital? – Spojrzał na stryja Walta, a ten skinął głową.
Clarence, skrzywiony, wpatrywał się w swój kieliszek, a trzeci z braci, ojciec Davida, obserwował dym snujący się z fajki. David uświadomił sobie, że oni już wiedzą.
– Dlaczego właśnie tu? – zapytał w końcu.
– To będzie placówka badawcza – odparł Walt. – Choroby genetyczne, wady wrodzone i tym podobne. Dwieście łóżek.
David pokręcił głową z powątpiewaniem.
– Macie pojęcie, ile takie coś może kosztować? Kto to sfinansuje?
Dziadek zaśmiał się gorzko.
– Senator Burke zgodził się łaskawie załatwić pieniądze z funduszu federalnego – powiedział. Ton jego głosu stał się jeszcze zjadliwszy. – A ja przekonałem kilku członków rodziny, że powinni wrzucić parę groszy do skarbonki. – David zerknął na Clarence’a, który wydawał się dotknięty. – Ja daję ziemię – ciągnął dziadek Sumner. – Tak że pomoc idzie z różnych źródeł.
– Ale dlaczego Burke na to poszedł? Nie głosowałeś na niego w żadnej kampanii.
– Obiecałem mu, że ujawnimy mnóstwo rzeczy, które dotąd trzymaliśmy w tajemnicy, że poprzemy jego przeciwnika. I poparlibyśmy go, Davidzie, nawet gdyby był pawianem, a mamy teraz wielką rodzinę. Gigantyczną rodzinę.
– No to czapki z głów – powiedział David, wciąż nie bardzo w to wszystko wierząc. – Rzucasz praktykę dla badań naukowych? – zwrócił się do Walta. Stryj skinął głową, a on wypił likier do dna.
– Davidzie – rzekł cicho Walt. – Chcemy cię zatrudnić.
David raptownie podniósł wzrok.
– Mnie? Przecież nie zajmuję się badaniami medycznymi.
– Wiem, w czym się specjalizujesz – odparł Walt wciąż bardzo cicho. – Chcemy cię zatrudnić jako konsultanta, a później szefa działu badań.
– Ale ja jeszcze nie skończyłem pisać pracy magisterskiej – spłoszył się David, czując się jak na imprezie z mnóstwem trawki.
– Jeszcze rok porobisz za murzyna u Selnicka i w końcu napiszesz tę pracę. Skrobniesz trochę tu, trochę tam i gotowe. Mógłbyś skończyć ją w miesiąc, gdyby ci dali spokój, mam rację? – David niechętnie skinął głową. – Wiem – rzekł Walt z niewyraźnym uśmieszkiem. – Myślisz, że prosimy cię, byś porzucił karierę całego życia dla pustych mrzonek. – I już bez śladu uśmiechu dodał: – Ale my, Davidzie, jesteśmy przekonani, że całe życie nie potrwa dłużej niż – w najlepszym razie – dwa do czterech lat.
Rozdział 2
David przeniósł wzrok ze stryja na ojca, potem na innych obecnych w pokoju wujów i kuzynów, wreszcie na dziadka. Bezradnie potrząsnął głową.
– To szaleństwo. O czym wy mówicie?
Dziadek Sumner sapnął gwałtownie. Był postawnym mężczyzną o masywnym torsie i wielkich bicepsach. Dłonie miał tak ogromne, że w każdej mógłby zmieścić piłkę do koszykówki. Ale jego najbardziej uderzającą cechą była głowa, głowa olbrzyma. I chociaż przez wiele lat pracował na roli, a potem nadzorował tam pracę innych, zawsze znajdował czas, żeby czytać, i czytał więcej niż ktokolwiek znany Davidowi. Nie było takiej książki – z wyjątkiem najnowszych bestsellerów – o której dziadek by nie słyszał albo której by nie czytał. A to, co przeczytał, pozostawało mu w pamięci. Jego księgozbiór przewyższał zasoby niejednej biblioteki.
Dziadek pochylił się teraz i rzekł:
– Posłuchaj mnie, Davidzie. Posłuchaj uważnie. Powiem ci coś, do czego ten cholerny rząd jeszcze nie chce się przyznać. Stoimy na początku równi pochyłej, po której cała nasza – i nie tylko nasza – gospodarka stoczy się niżej, niż to sobie kiedykolwiek wyobrażano. Znam te symptomy, Davidzie. Skażone powietrze dosięgnie nas, nim się obejrzymy. Poziom promieniowania w atmosferze jest dziś największy od czasów Hiroszimy – przez próby francuskie, przez próby chińskie. Wycieki. Bóg jeden wie, skąd się to wszystko bierze. Już parę lat temu przyrost naturalny spadł u nas do zera, ale my przynajmniej staraliśmy się temu zaradzić. A inne kraje zbliżają się do zera teraz i już nawet nie próbują niczego robić. W jednej czwartej świata panuje w tej chwili głód. Nie za dziesięć lat, nie za pół roku. Klęska głodu jest faktem już dziś, od trzech, czterech lat. I ciągle się pogłębia. Odkąd Pan Bóg miłościwy zesłał plagi na Egipcjan, nie było na świecie tylu chorób. O niektórych z nich nie mamy zielonego pojęcia. Susze i powodzie zdarzają się dzisiaj częściej niż kiedykolwiek. Anglia zamienia się w pustynię, bagna i wrzosowiska wysychają. Wyginęły całe gatunki ryb – zwyczajnie, cholera, wyginęły – i to w ciągu roku czy dwóch. Nie ma sardeli. Skończyło się przetwórstwo dorsza. Dorsze, które się teraz łowi, są skażone, niezdatne do spożycia. Skończyły się połowy u zachodnich wybrzeży obu Ameryk. Każda, cholera, roślina białkowa na kuli ziemskiej ma jakąś chorobę, która się systematycznie pogłębia. Śnieć kukurydziana. Rdza zbożowa. Choroby soi. Już teraz ograniczamy eksport żywności, a w przyszłym roku mamy go w ogóle zaprzestać. Brakuje nam rzeczy, o które zawsze byliśmy spokojni: cyny, miedzi, aluminium, papieru. Mój Boże – zwykłego chloru! A jak myślisz, co się stanie na świecie, gdy pewnego dnia stracimy możliwość oczyszczania wody pitnej?
W miarę jak mówił, zasępiał się coraz bardziej i coraz bardziej zaperzał, kierując swe retoryczne pytania do Davida, który patrzył na niego, niezdolny wykrztusić słowa.
– A oni pojęcia nie mają, co z tym wszystkim począć – ciągnął dziadek. – Jeśli chodzi o powstrzymanie własnej zagłady, potrafią zrobić mniej więcej tyle, co dinozaury. Zmieniliśmy reakcje fotochemiczne atmosfery ziemskiej, a nie potrafimy dostatecznie szybko przystosować się do nowego poziomu promieniowania, by przeżyć! Od czasu do czasu przebąkiwano, że to podstawowa sprawa, ale kto by tam słuchał! Te sakramenckie głupki każdy kataklizm gotowe są złożyć na karb lokalnych warunków klimatycznych, nie zważając na fakt, że to zjawiska globalne. Aż wreszcie robi się za późno na jakąkolwiek interwencję.
– Ale jeśli naprawdę jest tak, jak mówicie, to co można zrobić? – zapytał David, bezskutecznie szukając wzrokiem poparcia u doktora Walta.
– Zatrzymać fabryki, ściągnąć samoloty na ziemię, pozamykać kopalnie, wyrzucić auta na złom. Tego jednak nikt nie uczyni… a nawet gdyby, katastrofa i tak nas nie ominie. Niedługo wszystko się wyda. Wszystko, Davidzie, wyjdzie na jaw w ciągu paru lat. – Dopił likier i z hukiem odstawił kryształowy kieliszek.
David podskoczył na ten dźwięk.
– Takiej klęski, jaka nas czeka, nie było, odkąd człowiek wydrapał swój pierwszy znak na skale – ot co! I my się na nią szykujemy! Ja się szykuję! Mamy ziemię i ludzi do jej uprawiania, wzniesiemy ten szpital i będziemy prowadzić badania nad metodami utrzymania zwierząt i ludzi przy życiu. Kiedy świat wpadnie w wir śmierci, my będziemy żyli, a gdy będzie głodował, my będziemy jedli. – Nagle przerwał i spojrzał na Davida spod zmrużonych powiek. – Mówiłem im, że wyjdziesz stąd przekonany, że wszyscy mamy bzika. Ale wrócisz, mój chłopcze. Wrócisz, nim zakwitną derenie, bo sam dostrzeżesz znaki.
David powrócił na uczelnię, do pisania pracy i do „czarnej roboty”, którą obarczał go Selnick. Celia nie pisała, a on nie znał jej adresu. Matka Davida, zapytana, przyznała, że nikt nie miał wiadomości od Celii. W lutym, w odpowiedzi na embargo żywnościowe, Japonia wprowadziła ograniczenia wymiany towarowej, które uniemożliwiły Stanom Zjednoczonym dalszy handel z tym krajem. Japonia i Chiny podpisały traktat o wzajemnej pomocy. W marcu Japonia zajęła bogate w ryż Filipiny, Chiny zaś wznowiły zaniechaną przez dłuższy czas kontrolę gospodarczą nad Półwyspem Indochińskim z ryżowiskami Kambodży i Wietnamu.
W Rzymie, Los Angeles, Galveston i Savannah wybuchły epidemie cholery. Arabia Saudyjska, Kuwejt, Jordania i inne kraje bloku arabskiego wystosowały ultimatum: albo Stany Zjednoczone zagwarantują im stałe roczne dostawy zboża i zaprzestaną wszelkiej pomocy dla Izraela, albo skończą się dostawy ropy naftowej dla Stanów Zjednoczonych i Europy. Kraje te odrzuciły wyjaśnienie, że Stany Zjednoczone nie są w stanie sprostać ich wymaganiom. Natychmiast wprowadzono ograniczenie wyjazdów zagranicznych, a rząd na mocy dekretu prezydenta powołał nowy resort – Ministerstwo Informacji.
Gdy David wracał do domu, judaszowce różowiły się mglistymi plamkami na tle czystego, po majowemu łagodnego nieba. W domu rodziców przebrał się tylko i zostawił pełne notatek kartony, po czym pojechał na farmę Sumnerów, gdzie Walt zatrzymał się na czas doglądania budowy szpitala.
Gabinet Walta mieścił się na parterze. Był to istny skład książek, notatników, kserokopii i listów. Walt powitał Davida tak, jakby się wcale nie rozstali.
– Słuchaj – zaczął od razu. – Co wiesz o tych badaniach Semple’a i Frerrera? W pierwszym pokoleniu klonowanych myszy nie zaobserwowano żadnych odchyleń, żadnych anomalii w zdolności do życia i płodności, podobnie jak w dwóch następnych pokoleniach, za to w czwartym zdolność do życia gwałtownie się obniżyła. Nastąpił też systematyczny i nieodwracalny proces wymierania gatunku. Dlaczego?
David usiadł ciężko i popatrzył na Walta.
– Skąd to wiesz?
– Vlasic – odparł krótko stryj. – Studiowaliśmy razem medycynę. On poszedł w jednym kierunku, ja w drugim, ale korespondowaliśmy z sobą przez cały ten czas. Zapytałem go i tyle.
– Znasz wyniki jego badań?
– Tak. Jego rezusy wykazują tę samą skłonność do wymierania w czwartym pokoleniu, aż do całkowitego wyginięcia.
– Niezupełnie – sprostował David. – Vlasic musiał przerwać prace w ubiegłym roku. Brak funduszy. Nie znamy zatem wskaźnika żywotności późniejszych łańcuchów. Tendencja spadkowa zaznacza się jednak już w trzecim pokoleniu klonów: następuje wówczas zmniejszenie płodności. Vlasic każde pokolenie klonów rozmnażał drogą płciową, badając stopień normalności potomstwa. W trzecim pokoleniu wskaźnik płodności wynosił zaledwie dwadzieścia pięć procent. Z takim samym wskaźnikiem startowało potomstwo z zapłodnienia naturalnego i płodność obniżała się aż do piątego pokolenia poczętego drogą płciową, potem jednak zaczynała powoli wzrastać i prawdopodobnie osiągnęłaby z powrotem stan normalny.
Walt obserwował go uważnie, od czasu do czasu kiwając głową.
– Tyle, jeśli chodzi o trzeci łańcuch klonów – mówił dalej David. – U klonów łańcucha czwartego zanotowano drastyczną zmianę. Wystąpiły anomalie, a średnia długość życia spadła o siedemnaście procent. Wszystkie osobniki dotknięte wadami były bezpłodne. Wskaźnik płodności spadł generalnie do czterdziestu ośmiu procent. W każdym kolejnym pokoleniu zrodzonym z zapłodnienia naturalnego spadał on dalej na łeb na szyję. W piątym żadne z potomstwa nie przeżyło dłużej niż dwie godziny. Tyle o czwartym łańcuchu klonów. Najgorsze było klonowanie czwartego. Piąty łańcuch klonów wykazał już bardzo poważne odstępstwa od normy, a wszystkie osobniki były bezpłodne. Nie zebrano danych o średniej długości życia. Szóstego łańcucha klonów nie było. Nie przeżył ani jeden.
– Ślepy zaułek – podsumował Walt. Wskazał na stertę czasopism i przeglądów naukowych. – Łudziłem się, że to wszystko już nieaktualne, że są może nowsze metody albo że odkryto błąd w obliczeniach. A więc to trzecie pokolenie jest punktem zwrotnym?
David wzruszył ramionami.
– Możliwe, że mam nieaktualne informacje. Wiem, że Vlasic przerwał badania rok temu, ale Semple i Frerrer ciągle w tym siedzą, a przynajmniej siedzieli w ubiegłym miesiącu. Mogą mieć coś nowszego niż to, co ja znam. Myślisz o zwierzętach?
– Naturalnie. Słyszałeś plotki? Podobno kiepsko się rozmnażają. Nie podaje się żadnych liczb, ale w końcu mamy własne bydło i trzodę. Została ledwo połowa.
– Coś słyszałem. Zdementowało to, zdaje się, Ministerstwo Informacji.
– To jest prawda – rzekł z powagą Walt.
– Wobec tego muszą już nad tym pracować – zareagował David. – Ktoś na pewno już nad tym pracuje.
– Jeśli nawet, to nie raczył nam o tym powiedzieć – odparł Walt, zaśmiał się gorzko i wstał.
– Jak ci się udaje zdobywać materiały na ten szpital? – zainteresował się David.
– Na razie jakoś to idzie. Naturalnie spieszymy się, jakby jutro miał nastąpić koniec świata, i na razie nie martwimy się o koszta. Przyślą nam tu rzeczy, z którymi w ogóle nie będziemy się umieli obchodzić, ale pomyślałem, że lepiej zamówić wszystko, co mi przyjdzie do głowy, niż po roku odkryć, że coś naprawdę niezbędnego jest już nie do zdobycia.
David podszedł do okna i popatrzył na farmę: zieleń panowała już niepodzielnie, wydawało się, że wiosna ustąpi miejsca latu bez żadnych zakłóceń, a na polach wzrośnie lśniąca, jedwabiście zielona kukurydza. Jak co roku.
– Pokaż mi zamówienia na wyposażenie laboratorium i to, co już dostarczono – powiedział. – A potem zobaczymy, czy uda mi się wydębić zgodę na wyjazd na wybrzeże. Pogadam z Semple’em, spotkałem go parę razy. Jeżeli w ogóle ktokolwiek coś robi, to tylko jego zespół.
– Nad czym pracuje teraz Selnick?
– Nad niczym. Stracił grant, jego studentom kazano pakować manatki. – David uśmiechnął się znacząco do stryja. – Spójrz tam, na wzgórze. Widać dereń, na którym lada chwila wystrzelą pąki. Parę kwiatów już się pokazało.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz