Mimo najszczerszych chęci nigdy nie będę w stanie nadrobić klasyków filmu czy literatury fantastycznej. Ilość pozycji, które "należy znać", jest równie duża, jak nowych produkcji zbierających pozytywne recenzje krytyków. Jednym z do tej pory nieodkrytych przeze mnie pisarzy pozostawał Kurt Vonnegut. Jego najbardziej znane i szanowane dzieła, "Rzeźnia numer pięć" oraz "Kocia kołyska", zostały docenione przez moich redakcyjnych kolegów. Gdy nadeszła propozycja zapoznania się z "Galapagos", przeczytałem jej dziwaczny opis i wyraziłem chęć bliższego spotkania z równie dziwnymi bohaterami.
Rok 1986 nie był łaskawy dla ludzkości i można śmiało go uznać za początek apokalipsy. Świat dotknął kryzys ekonomiczny o nieznanej dotychczas skali, sprawiając, że pieniądze we wszystkich krajach powoli przestały mieć jakąkolwiek wartość. Biedniejsze państwa nawiedziła klęska głodu, co, jak nietrudno się domyślić, doprowadziło do wybuchu globalnej wojny. Jak by tego było mało, pojawił się nowy wirus, powodujący bezpłodność. Zrządzeniem losu kilkoro uczestników "Przyrodniczej Wyprawy Stulecia" ominęła zawierucha, gdyż osiedli na mieliźnie na jednej z wysp archipelagu Galapagos, Santa Rosalii. Nie tylko zdołali ocaleć, ale też dali początek nowemu gatunkowi, mającemu przetrwać przynajmniej milion lat.