Fragment książki

24 minuty czytania

Fragment #1 – Dies Irae

Astartes rozproszyli się we mgle, poruszając się za źródłem sygnału tak szybko, jak pozwalało na to błotniste podłoże. Prowadził ich Horus, żywy bóg maszerujący przez cuchnące bagna i mokradła księżyca Davina, nie zwracający najmniejszej uwagi na mdlącą atmosferę. Nie nosił hełmu, a jego organizm bez trudu opierał się działaniu wypełniających powietrze trujących oparów.

Astartes maszerowali za nim w czterech falangach, którymi dowodzili kapitanowie Kwadry. Każdemu z nich podlegało niemal dwustu wojowników. Za nimi podążali żołnierze Armii Imperialnej, całe Kompanie zbrojnych w czerwonych płaszczach, z lśniącymi karabinami laserowymi i srebrzystymi włóczniami. Każdy z nich wyposażony był w aparat tlenowy, bowiem szybko odkryto, że toksyczna atmosfera księżyca jest zabójcza dla ludzkiego organizmu. Desant wojsk pancernych okazał się nieskuteczny, bowiem wozy bojowe tonęły w bagnach, a lądowniki nie mogły wyrwać się z wciągającego je błota.

Największe maszyny wojenne wyłoniły się jednak z lądowników Mechanicum. Nawet Astartes zatrzymali się w marszu, by podziwiać lądowanie monstrualnych statków. Poczerniałe olbrzymy podeszły do powierzchni satelity, unosząc się na płomieniach wylotowych silników hamujących. Mimo tego ziemia zatrzęsła się od nieprawdopodobnej masy statków. W górę strzeliły wysokie na setki metrów pióropusze brudnej wody i gejzery z zamienionych w mgnieniu oka w parę bagien. Z hukiem ładunków wybuchowych otworzyły się pokrywy desantowe, a rusztowania transportowe opadły; wyzwolone z nich Tytany Legio Mortis stanęły na powierzchni księżyca.

Dies Irae szedł na czele drużyny, w której skład wchodziły też Trupia Czaszka oraz Miecz Xestora. Tytany klasy Warlord. Z ich opancerzonych kadłubów zwisały długie, powiewające proporce. Każdy grzmiący krok ogromnych maszyn wywoływał rozchodzące się na wiele kilometrów wibracje gruntu, a ich podobne do wież obronnych nogi zapadały się na kilka metrów w bagno, docierając do twardej skorupy księżyca. Kroki wywoływały wielkie fale wody i błota. Maszyny przypominały gigantycznych bogów wojny, pragnących rozdeptać wrogów Mistrza Wojny na miazgę.

Loken obserwował marsz Tytanów z mieszaniną podziwu i niepokoju. Podziwiał majestat ich kolosalnych postaci, niepokoił go zaś fakt, iż Mistrz Wojny uznał za konieczne użycie tak potężnej broni.

*

Posuwali się powoli, brnąc przez kleiste błoto i cuchnącą, bagnistą wodę, przy widoczności stale ograniczonej do kilkudziesięciu metrów. Gęsta mgła zniekształcała dźwięki w taki sposób, że Loken miał trudności z dosłyszeniem czegokolwiek tuż obok siebie, jednocześnie słysząc wyraźnie chlapanie kroków wojowników Luca Sedirae, idących daleko po jego prawej stronie. Oczywiście nie był w stanie dostrzec ich wśród żółtych oparów, dlatego też dowódcy Kompanii utrzymywali stały kontakt przez kanał intervoxu, chcąc uniknąć rozdzielenia sił.

Loken nie był jednak pewien, czy próby te są skuteczne. Z bagnisk dochodziły dziwne posykiwania i stęknięcia, przypominające odgłos gazów wydostających się z ciała trupa. We mgle co jakiś czas migały zamazane sylwetki. Za każdym razem, kiedy Loken już unosił gotowy do strzału bolter, mgła rozstępowała się, ukazując opancerzonego w zieleń Syna Horusa lub też stalowoszary pancerz jednego z Głosiciel Słowa. Erebus przywiódł ich na księżyc Davina, aby wspomóc grupę bojową Mistrza Wojny, który powitał ich z otwartymi ramionami.

Mgła gęstniała z zastraszającą prędkością, połykając brnących przez nią Astartes. Loken widział już tylko wojowników ze swej własnej Kompanii. Szli przez mroczny las bezlistnych, martwych drzew o wilgotnych pniach. Kapitan zatrzymał się, by przyjrzeć się jednemu z pni. Nacisnął korę pancerną rękawicą i z grymasem wstrętu zobaczył, jak jej powierzchnia rozwarstwia się pod naciskiem, odpadając od pnia mokrymi płatami. W zbutwiałym drewnie wiły się larwy drążących pień robaków.

– Te drzewa… – powiedział.

– Co z nimi? – zapytał Vipus.

– Myślałem, że są martwe, ale tak nie jest.

– Nie?

– Są chore. Gniją od środka.

Vipus wzruszył ramionami i ruszył dalej, a Loken raz jeszcze poczuł pewność, że musiało się tu wydarzyć coś strasznego. Patrząc na chore, butwiejące drewno nie był pewien, czy to, co się tutaj stało, dobiegło już końca. Wytarł poplamioną zgnilizną rękawicę o pancerz na udzie i podążył za Vipusem.

Marsz wśród upiornej ciszy i mgły trwał dalej, a dzięki sztucznym mięśniom i serwomotorom swych pancerzy Astartes szybko zaczęli wyprzedzać żołnierzy armii, dla których każdy krok był wysiłkiem.

– Kwadra, tu Loken – powiedział do mikrofonu w hełmie. – Musimy zwolnić tempa, oddziały wojska zostają za bardzo w tyle.

– Będą więc musieli przyspieszyć – odpowiedział mu głos Abaddona. – Nie możemy marnować czasu, czekając na zwykłych śmiertelników.

– Zwykłych śmiertelników? – zapytał Aksymand. – Ostrożnie, Ezekailu. Zaczynasz brzmieć jak Eidolon.

– Eidolon? Ten głupiec dla odrobiny chwały wylądowałby tu w pojedynkę – warknął Abaddon. – Nie pozwolę, byś mnie z nim porównywał.

– Wybacz, Ezekailu. Oczywiście nie przypominasz go w żadnym stopniu – odpowiedział Aksymand z pozorną powagą.

Loken z uśmiechem na twarzy przysłuchiwał się przekomarzaniom braci z Kwadry. Ich głosy w połączeniu z zaścielającą księżyc ciszą uspokajały go, pozwalając wierzyć, że obawy dotyczące desantu były jednak bezpodstawne. Uniósł pancerny but i uczynił następny krok, słysząc suchy trzask pod podeszwą. Spojrzał w dół i zobaczył unoszący się w brudnej wodzie owalny, zielonkawobiały kształt.

Od razu widział, że to ludzka czaszka, której bladą kość pokrywały resztki gnijących mięśni i skóry. Czerep wyrastał z ledwo widocznych w wodzie ramion, a z napuchłego, gnijącego i pozieleniałego mięsa wystawał nagi kręgosłup.

Loken skrzywił się z odrazą, kiedy gnijący trup obrócił się na plecy. Jego puste oczodoły wypełniało błoto i zielsko. Wokół kapitana na powierzchnię wypłynęło więcej zwłok, najpewniej wyzwolonych ze swych podmokłych grobów przez wibracje kroków Tytanów.

Loken wydał komendę, by się zatrzymać i ponownie nawiązał łączność z pozostałymi dowódcami. Na powierzchni bagna unosiły się już setki zwłok. Na ich kościach miejscami nadal widniało szare, trupie mięso, a stąpnięcia Tytanów wprawiały ich martwe członki w groteskowe, okropne drżenie.

– Tu Loken – zaczął. – Znalazłem ciała.

– Ludzie Temby? – zapytał Horus.

– Nie wiem, panie – odparł. – Rozkład jest daleko posunięty, trudno to stwierdzić. Sprawdzam.

Przewiesił bolter przez ramię i pochylił się, wydobywając z wody najbliższego trupa. Jego napuchnięte, cuchnące mięso było jak żywe, poruszały nim od środka larwy i padlinożerne owady. Zwłoki opinały nadal strzępy munduru. Loken strząsnął z ramienia trupa grudę błota.

Pod warstwą bagiennego brudu znalazł pagon oznaczony cyfrą „63” i emblematem wilczego łba.

– Pochodzą z Sześćdziesiątej Trzeciej Ekspedycji – potwierdził Loken. – To ludzie Temby, ale…

Loken nie zdążył dokończyć zdania, bo wzdęty trup nagle zacisnął kościste palce na jego szyi. Martwe oczodoły wypełniała zielonkawa poświata.

– Loken? – powtórzył Horus, słysząc nagłą ciszę. – Loken!

– Coś się stało? – zapytał Torgaddon.

– Jeszcze nie wiem, Tariku – odparł Mistrz Wojny.

Nagle wokół nich rozbrzmiały odgłosy wystrzałów z bolterów i huk płomieni z miotaczy ognia.

– Druga Kompania! – zawołał Torgaddon. – Pogotowie bojowe, strzelać bez rozkazu!

– Kto otworzył ogień? – zahuczał Horus.

– Trudno powiedzieć – odparł Torgaddon. – Mgła zniekształca dźwięki.

– Sprawdź to – rozkazał Mistrz Wojny.

Torgaddon skinął głową i na ogólnym kanale voxu zażądał meldunków od wszystkich Kompanii. Odpowiedziały mu niezrozumiałe okrzyki i głośny huk narastającego ognia z bolterów.

Tarik usłyszał strzały po lewej stronie i odwrócił się błyskawicznie, unosząc jednocześnie broń. We mgle widział tylko błyski płomieni wylotowych i błękitne wstęgi wiązek z miotaczy plazmy. Nawet czujniki jego hełmu nie były w stanie przebić gęstego oparu.

– Panie, powinniśmy…

Bagno eksplodowało bez ostrzeżenia, a z brudnej wody wyrosło coś ogromnego i rozdętego. Na Torgaddona runęło zgangrenowane, gnijące cielsko, obalając go swą rozpędzoną masą na plecy, w bagno i błoto.

Zanim zaczął tonąć, na ułamek sekundy zobaczył jeszcze paszczę najeżoną setkami zębów, zaropiałe, cyklopie oko i czoło zwieńczone pożółkłym rogiem.

*

– Nie wiem. Sieć dowodzenia po prostu oszalała – odpowiedział moderati primus Aruken na pytanie princepsa Turneta. Ekrany czujników zaroiły się nagle od ruchomych obiektów, których jeszcze przed sekundą tam nie było. Princeps żądał odpowiedzi, chcąc wiedzieć, co się dzieje.

– To się dowiedz, do diabła! – komenderował Turnet. – Tam jest Mistrz Wojny!

– Główne działa załadowane i gotowe do strzału – zameldował moderati primus Tytus Cassar.

– Najpierw potrzebny nam cel! Nie będę strzelał na ślepo – ochłodził go Turnet. – Zaryzykowałbym, gdyby tam byli żołnierzy armii, ale nie w przypadku Astartes.

Mostek dowodzenia Dies Irae zalany był czerwonym światłem. Trzej dowodzący nim oficerowie spoczywali w swych fotelach kontrolnych, stojących na podwyższeniu wokół lśniącego zielonym blaskiem wyświetlacza taktycznego. Podłączeni bezpośrednio do Tytana każdy jego ruch odczuwali jak swój własny.

Nawet na pokładzie tak potężnej maszyny bojowej Jonasz Aruken poczuł się nagle bezradny w obliczu nieznanego wroga, atakującego Synów Horusa. Spodziewali się wojsk pancernych i przeciwników, których można by zobaczyć. Dotychczas służyli wojskom imperialnym zaledwie jako punkt orientacyjny. Mimo gigantycznej przewagi ognia, Tytany nie mogły zrobić nic, by wspomóc sojuszników.

– Mam coś – zameldował Cassar. – Kontakt radarowy.

– Mówże jaśniej, do diabła! – krzyknął Turnet.

– Obiekty latające. Sygnał jest coraz wyraźniejszy. Zbliżają się szybko.

– Stormbirdy?

– Nie, panie. Wszystkie desantowce pozostały w strefie lądowania. Nie odbieram też sygnałów identyfikacyjnych.

Turnet pokiwał głową.

– A więc wróg. Masz namiar, Aruken?

– Obliczam, princepsie.

– Odległość sześćset metrów i maleje – meldował Cassar. – Niech Bóg-Imperator ma nas w opiece… Leci prosto na nas.

– Aruken! Jest już za blisko, zestrzel go, do diabła!

– Pracuję nad tym, panie.

– To pracuj szybciej!

*

Gęsta mgła sprawiała, że wyglądanie przez przednią szybę było bezcelowe. Mimo to jednak spoglądanie na nieznany świat, nawet zasnuty mgłą, było fascynującym doświadczeniem, któremu trudno się oprzeć. A jednak pierwszym wrażeniem, jakiego Petronella doznała po tym, jak jej statek przebił górne warstwy atmosfery, było rozczarowanie. Oczekiwała wszak egzotycznych, fantastycznych i obcych widoków.

Zamiast tego porwała ich gwałtowna burza. Nie widziała niczego poza żółtym niebem i tumanami mgły, które zdawały się koncentrować pośrodku leżącego w dole mokradła.

Mistrz Wojny w grzecznych, lecz stanowczych słowach odmówił jej prośbie o zezwolenie na desant na powierzchnię księżyca wraz z wojownikami grupy uderzeniowej. Petronella była jednak pewna, że dostrzegła w jego oczach psotną iskrę. Biorąc ją za niemą zgodę, natychmiast przywołała Maggarda wraz z jego załogą do hangaru i nakazała im przygotować statek do lądowania na powierzchni.

Jej skif o złocistym kadłubie podążył śladem lądowników armii i zniknął wśród roju zmierzających ku księżycowi statków. Nie mogąc nadążyć za jednostkami sił inwazyjnych, musieli lecieć śladem ich silników. W rezultacie krążyli teraz w gęstej zupie nieprzeniknionej mgły, pod którą niemal nie było widać gruntu.

– Mam sygnał zwrotny z powierzchni, pani – odezwał się pierwszy oficer. – To chyba grupa uderzeniowa.

– Nareszcie – powiedziała. – Zbliż się na minimalną możliwą odległość i ląduj. Chcę się wydostać z tej mgły i wreszcie zobaczyć coś wartego opisania.

– Tak, pani.

Petronella rozparła się w swym fotelu, a skif zmienił kurs, lierując się w stronę źródła sygnałów naziemnych powierzchni. Z irytacją próbowała zmienić położenie pasów bezpieczeństwa i odsunąć je w taki sposób, by nie pognieść sukni. Poddała się w końcu, uznając, że sukni nie da się już uratować; wróciła do wyglądania przez szybę. Wtedy pilot wrzasnął z przerażenia.

W żyłach Petronelli zawrzała rzeka strachu. Mgła rozstąpiła się przed dziobem statku i zobaczyła mechanicznego giganta, zbrojnego i opancerzonego. Pole widzenia upamiętniaczki wypełniły baszty kadłuba, ogromne działa i potworna, wyszczerzona maska z czarnego żelaza.

– Na Tron! – wrzasnął pilot, rozpaczliwie ciągnąc ku sobie wolanty i próbując uniknąć kolizji. Wtedy statek otoczyły błyski i zagrzmiał huk eksplozji.

Świat Petronelli eksplodował drzazgami szkła i bólu, kiedy Dies Irae zestrzelił jej statek z żółtego nieba.


Fragment #2 – „Chwała Terry”

Zebrani Astartes dokonali analizy sytuacji. Wszystkie cztery falangi zebrały się wokół miejsca katastrofy. Ataki ze strony martwych, toczonych zarazą stworów na razie ustały. Grupa uderzeniowa straciła chwilowo impet, ale nadal stanowiła potężną siłę bojową, zdolną łatwo zniszczyć to, co zostało z wojsk Temby.

Sedirae zgłosił swych ludzi do zabezpieczenia perymetru i Loken machnął mu przyzwalająco ręką, wiedząc, że Luc wypatruje okazji do dalszej walki, by zabłyśnąć w obecności Mistrza Wojny. Vipus przeformował drużyny zwiadowcze, a Verulam Moy wyznaczył swym dewastatorom punkty ogniowe.

Loken czuł ogromną ulgę, widząc, że wszyscy czterej kapitanowie Kwadry przeżyli starcie, choć w ogniu walki zarówno Torgaddon, jak i Abaddon stracili hełmy. Bok napierśnika Aksymand został rozerwany, a jego udo plamiła czerwień krwi, jaskrawo odcinającej się od zieleni pancerza.

– Nic ci nie jest? – zapytał Torgaddon, którego pancerz pokrywały plamy i pęcherze, jakby ktoś oblał go kwasem.

– Nic. A tobie?

– Też nic, choć było blisko – przyznał Torgaddon. – Bękart wciągnął mnie pod wodę i zaczął dusić. Zerwał mi z głowy hełm i połknąłem chyba całe wiadro tej bagnistej wody. Musiałem go wybebeszyć nożem bojowym. Jatka.

Udoskonalony organizm Torgaddona nie mógł ucierpieć wskutek toksyn zawartych w wodzie, ale fakt, że tak potężny wojownik niemal zginął w starciu z tymi potworami świadczył o ich niezwykłej sile. Abaddon i Aksymand mieli do opowiedzenia podobne historie i Loken pragnął, by walka już się zakończyła. Im dłużej trwała ich misja, tym bardziej jej przebieg przypominał mu nieudany atak Eidolona na Rzeźnię.

Przywrócono łączność. Okazało się, że Bizantyjscy Janczarzy ponieśli ogromne straty podczas walk na bagnach i zajęli pozycje obronne. Nawet elektrokosy nadzorców dyscypliny nie mogły skłonić ich do dalszego marszu. Potworni napastnicy rozpłynęli się we mgle, nikt jednak nie potrafił powiedzieć, gdzie się ukryli.

Nad Astartes górowały maszyny Legio Mortis. Same rozmiary Dies Irae podtrzymywały wojowników na duchu.

Erebusowi przypadło zadanie wyznaczenia dalszej drogi. Kapelan dotarł wraz ze swymi wojownikami na miejsce katastrofy. Jego pancerz pokrywały plamy i bruzdy, a liczne pieczęcie i pergaminowe zwoje były podarte i zniszczone.

– Mistrzu Wojny, sądzę, że udało nam się zlokalizować źródło sygnału – zameldował Erebus. – Przed nami znajduje się… budowla.

– Gdzie i jak daleko?

– Może kilometr na zachód.

Wódz uniósł miecz.

– Synowie Horusa – zakrzyknął. – Doznaliśmy tu dziś srogiej ujmy, a kilku naszych braci straciło życie. Pora ich pomścić.

Jego głos niósł się ponad nieruchomymi wodami bagien, a jego wojownicy chórem wyrazili aprobatę. Ruszyli za Mistrzem Wojny i Erebusem, który wraz ze swymi Głosicielami Słowa wkroczył we mgłę.

Napełnieni ogniem zapału Astartes brnęli przez podmokły grunt, gotowi wywrzeć pomstę na wrogu tak podłym, że do walki z nimi gotów był nawet użyć potworów. Z wojownikami kroczyli też Maggard i Petronella, bo nikt z Astartes nie chciał zawrócić i odeskortować ich na pozycje zajęte przez armię. Konsyliarze Legionu opatrzyli wcześniej ich rany, a teraz pomagali pokonywać najtrudniejsze przeszkody terenowe.

Mgła zaczęła się w końcu przerzedzać i Loken był już w stanie rozróżniać postacie bardziej odległych Astartes. Im dłużej szli, tym mniej podmokły stawał się też grunt pod ich stopami.

A potem, jak ucięta nożem, mgła rozwiała się.

Za sobą widzieli tumany oparu przypominające teatralną kurtynę, za którą ktoś skrył niezwykłe cuda.

Przed nimi zaś znajdowało źródło transmisji, wystające z błotnistej równiny jak ogromna, żelazna góra.

„Chwała Terry”. Okręt flagowy Eugana Temby.

*

Strzaskany, rdzewiejący i martwy od przeszło sześciu dziesięcioleci okręt spoczywał na pokrytej kraterami równinie. Jego niegdyś potężny kadłub był rozerwany i powyginany, zmieniony niemal nie do poznania. Wyniosłe, gotyckie iglice, przypominające zabudowania ogromnego miasta, leżały rozrzucone wokół wraku, a ich baszty i łukowe portale porastały zielone brody bluszczu. Kil okrętu złamał się, jakby statek uderzył nim w powierzchnię księżyca, a wiele górnych pokładów zapadło się, otwierając wielkie wyrwy w burtach.

Cały kadłub pokrywały połacie zielonego mchu. Iglica mostku godziła w niebo. Wirniki osnowy i maszty komunikacyjne wyginał zawodzący wiatr.

Widok ten wydał się Lokenowi ogromnie smutny. Tak potężny okręt nie powinien spoczywać w takim miejscu.

Okoliczny krajobraz zaśmiecały fragmenty wraku, pogięte kawały rdzewiejącego metalu i przedmioty osobiste, które wydawały się dziwnie nie pasować do owego miejsca. Musiały kiedyś należeć do załogi okrętu i wypadły z niego podczas zderzenia z powierzchnią księżyca.

– Na Tron – westchnął Abaddon.

– Jak…? – zdołał wykrztusić Aksymand.

– To rzeczywiście „Chwała Terry” – stwierdził Erebus. – Poznaję tarcze i wirniki osnowy na pokładzie dowodzenia. To okręt flagowy Temby.

– A więc Temba musi być martwy – powiedział z frustracją w głosie Abaddon. – Nikt nie mógł przeżyć takiej kolizji.

– Kto więc nadaje sygnał? – zapytał Horus.

– Może nadajnik jest automatyczny? – zasugerował Torgaddon. – Mógłby wtedy działać przez całe lata.

Loken pokręcił głową.

– Nie, sygnał zaczęto nadawać dopiero po naszym wejściu w atmosferę. Ktoś włączył nadajnik, wiedząc, że się zbliżamy.

Mistrz Wojny patrzył na masywną bryłę wraku, jakby spojrzeniem mógł przebić poszycie i dowiedzieć się, co kryje się w jego wnętrzu.

– Powinniśmy wejść do środka – powiedział z mocą Erebus. – Znaleźć wszystkich, którzy są na pokładzie i wybić ich do nogi.

Loken odwrócił się do kapelana.

– Do środka? Oszalałeś? Nie mamy pojęcia, co tam na nas czeka. Mogą tam być tysiące tych… stworów. Albo coś jeszcze gorszego.

– Co jest, Loken? – warknął Erebus. – Czyżby Synowie Horusa zaczęli obawiać się ciemności?

Loken zrobił krok w jego stronę.

– Ośmielasz się nas obrażać, Głosicielu Słowa?

Erebus również zrobił krok, by wyjść mu naprzeciw, ale kapitanowie Kwadry stanęli za plecami Lokena i ich obecność zmusiła Pierwszego Kapelana do powstrzymania się. Zamiast brnąć dalej w spór, Erebus pochylił głowę.

– Przepraszam za moje słowa, kapitanie Loken – powiedział. – Chciałem tylko zmazać plamę na honorze Legionu.

– Honor Legionu jest naszą sprawą, Erebusie – rzekł Loken. – Nie do ciebie należą decyzje na temat naszych dalszych działań.

Horus rozstrzygnął spór zanim padły dalsze twarde słowa.

– Wchodzimy – zadecydował.

*

Ściana mgły podążała za Astartes zbliżającymi się do wraku statku, a Tytany Legio Mortis szły za nimi z nogami nadal spowitymi w jej oparach. Loken trzymał bolter w gotowości, świadom rozlegających się za nimi odgłosów rozchlapywanej wody. Powtarzał sobie, że to dźwięki normalne dla tego miejsca, choć sam nie był pewien, co to właściwie oznaczało.

Kiedy znaleźli się w bezpośredniej bliskości wraku, zrównał się z Mistrzem Wojny.

– Panie, wiem, co odpowiesz, ale zaniedbałbym swe obowiązki, nie zadając tego pytania.

– Jakiego, Garvielu?

– O tę akcję. O to, że prowadzisz nas w nieznane.

– Czy nie to samo robię od dwóch stuleci? – zapytał Horus. – Czy nasza ekspansja nie jest właśnie wyprawą w nieznane? To nasza misja, Garvielu. Poznać nieznane.

Loken poczuł, że Mistrz Wojny używa swych niezrównanych umiejętności wyprowadzania rozmówcy w pole i skupił się na sednie swego pytania. Horus potrafił zmieniać temat i kierować rozmową tak, by nie poruszać niewygodnych dla siebie kwestii.

– Panie, czy cenisz rady Kwadry? – zapytał kapitan, zmieniając taktykę.

Horus zatrzymał się i odwrócił do niego, a jego twarz była poważna.

– Słyszałeś chyba, co powiedziałem tej upamiętniaczce na pokładzie desantowym? Cenię wasze rady ponad wszystko, Garvielu. Jak możesz nawet o to pytać?

– Ponieważ tak często używasz nas jak krwiożerczych psów wojny. Wyznaczasz nam role do odegrania, zamiast pozwolić nam doradzać ci przy podejmowaniu najwłaściwszych decyzji.

– Powiedz, co masz do powiedzenia, Garvielu. Obiecuję, że cię wysłucham.

– Za całym szacunkiem, panie, nie powinieneś osobiście prowadzić ataku. Nie powinniśmy też bez rekonesansu wchodzić na pokład tego okrętu. Za nami idą trzy najpotężniejsze maszyny wojenne Mechanicum. Czy nie możemy im pozwolić, by chociaż trochę zmiękczyli tę skorupę ogniem z dział?

Horus zaśmiał się cicho.

– Masz głowę myśliciela, mój synu, ale wojen nie wygrywają myśliciele, lecz ludzie czynu. Od zbyt dawna nie miałem w ręku miecza i od dawna nie walczyłem w podobnej bitwie, stając przeciw wynaturzonym bestiom pragnącym naszego unicestwienia. Powiedziałem ci na Rzeźni, że gdybym nie czuł się na siłach walczyć na polu bitwy, nie przyjąłbym godności Mistrza Wojny.

– Kwadra mogłaby cię wyręczyć, panie – rzekł Loken. – Twój honor jest naszym honorem.

– Czy moje barki wydają ci się zbyt wąskie, by unieść to brzemię? – zapytał Horus i Loken z zaskoczeniem zobaczył we wzroku wodza niekłamany gniew.

– Nie, panie mój. Mówię tylko, że nie musisz dźwigać go sam.

Horus zaśmiał się, rozładowując napięcie i zapominając o gniewie.

– Oczywiście masz rację, synu. Ale dni mojej chwały nie należą jeszcze do przeszłości i czeka na mnie niejeden laur zwycięstwa.

Mistrz Wojny ruszył w dalszą drogę.

– Zapamiętaj moje słowa, Garvielu Lokenie: wszystko, co dotąd osiągnęliśmy w toku Wielkiej Krucjaty, będzie niczym w porównani do tego, co jeszcze osiągnę.

*

Mistrz Wojny pozostał przy swej decyzji poprowadzenia Astartes do wnętrza wraku, przystał jednak na propozycję Lokena i zezwolił Tytanom Legio Mortis najpierw ostrzelać cel. Wszystkie trzy potężne maszyny stanęły w gotowości i na komendę Horusa zbombardowały ogromny okręt salwami rakiet i pocisków z dział. Wrak eksplodował od rozbłysków ognia, drżąc przy każdym grzmiącym uderzeniu. Na powierzchni kadłuba rozszalały się pożary, a w niebo uderzyły kolumny gryzącego, czarnego dymu, jakby okręt próbował w ten sposób nawiązać kontakt ze swymi dawnymi dowódcami.

Mistrz Wojny znów szedł na czele ataku, a za Astartes posuwała się mgła, przypominająca pelerynę z żółtego dymu. Loken nadal słyszał za sobą dziwne odgłosy, ale wśród grzmiących kroków Tytanów, huku pożarów i plusku wody rozchlapywanej pancernymi butami Astartes nie był w stanie określić, co tak naprawdę słyszy.

– Przypomina mi to jakiś cholerny stryczek – rzekł Torgaddon, wyrażając myśl, która i Lokenowi przyszła do głowy.

– Wiem, o czym mówisz.

– Nie podoba mi się perspektywa wejścia do tego wraku.

– Chyba się nie boisz? – zapytał Loken na wpół poważnie.

– Nie żartuj, Garvi – rzekł Torgaddon. – Wyjątkowo się z tobą zgadzam. Coś tu nie gra.

Na spoważniałej nagle twarzy beztroskiego zazwyczaj przyjaciela Loken dostrzegł prawdziwy niepokój. Sam również poczuł się nieswojo. Tarik był wprawdzie buńczuczny i rzadko poważniał, ale jego instynkt działał zwykle bez zarzutu, ratując przy niejednej okazji życie także Garvielowi.

– Co cię trapi? – zapytał.

– Myślę, że to pułapka. Ktoś celowo nas tu zwabił i chciał, byśmy weszli do wnętrza tego wraku.

– To samo powiedziałem Mistrzowi Wojny.

– I co on na to?

– A jak myślisz?

– Aha – pokiwał głową Torgaddon. – Cóż, nie oczekiwałeś chyba, że zmieni zdanie?

– Myślałem, że skłonię go do zastanowienia się, ale mam wrażenie, że przestał nas słuchać. Erebus wywołał w nim gniew na Tembę. Horus myśli teraz tylko o tym, jak go dopaść i zabić gołymi rękoma.

– Co więc powinniśmy zrobić my? Co ja powinienem zrobić? – zapytał Torgaddon i Loken znów poczuł zaskoczenie.

– Uważaj na siebie, przyjacielu. I na mnie.

– Świetny plan – odrzekł Torgaddon. – Dobrze, że mi o tym mówisz. Pomyśleć, że zamierzałem beztrosko wejść w potencjalną pułapkę, nie zważając na możliwe niebezpieczeństwo.

Takiego Torgaddona Loken znał i kochał.

Przed nimi wznosiła się rufowa część wraku „Chwały Terry”. Przechylony pokład dowodzenia godził w niebo, zasłaniając połać niezdrowej żółci nieba. Szli w jego zimnym i mrocznym cieniu i Loken zobaczył, że wejście do wnętrza wraku nie będzie trudne. Ostrzał Tytanów wybił ogromne wyrwy w burcie, a z wnętrza wysypały się stosy żelaznego złomu, tworząc pogięte rampy. Przypominały one kamienne stopnie wiodące do wyłomu w murze twierdzy.

Mistrz Wojny wydał rozkaz, by zatrzymać się, po czym zaczął rozdzielać zadania.

– Kapitanie Sedirae, twoje oddziały szturmowe utworzą awangardę ataku.

Zaszczyt ten przepełnił Luca niemal dotykalną dumą.

– Kapitanie Moy, ty i twoi ludzie będziecie mi towarzyszyć. Wasza broń termiczna i miotacze płomieni będą nieodzowne do szybkiego oczyszczenia pomieszczeń lub torowania drogi przez grodzie wraku.

Verulam Moy skinął głową, z większym niż Luc spokojem przyjmując rozkaz wodza.

– Co rozkażesz, Mistrzu Wojny? – zapytał Pierwszy Kapelan dowodzący szeregiem stojących na baczność Głosicieli Słowa.

– Erebusie, wraz ze swymi wojownikami wejdziesz do wraku od drugiej strony. Spotkamy się we wnętrzu. Jeśli ten bękart Temba spróbuje ucieczki, zmiażdżymy go z dwóch stron.

Kapelan skinął głową i na czele swych ludzi ruszył w rzucany przez ogromny wrak cień, Mistrz Wojny zaś zwrócił się w stronę kapitanów Kwadry.

– Ezekailu, zabezpiecz lewą flankę drużynami w szyku eszelonowym. Kieruj się sygnałem mojego lokalizatora. „Mały Horusie”, prawa flanka należy do ciebie. Torgaddon i Loken zabezpieczą tyły i drogę odwrotu. Wszystko jasne?

Mistrz Wojny rozdzielił zadania szybko i sprawnie, Loken był jednak zaskoczony rozkazem zabezpieczania tyłów. Widział, że pozostali kapitanowie Kwadry, zwłaszcza zaś Torgaddon, podzielali jego zdziwienie. Czy w ten sposób Mistrz Wojny karał go za kwestionowanie rozkazów? Za sugestię, że wódz nie powinien osobiście dowodzić atakiem? Czy z tego powodu miał wraz z Torgaddonem pozostać z tyłu?

– Wszystko jasne? – powtórzył Horus i kapitanowie Kwadry potwierdzili przyjęcie rozkazów.

– Naprzód więc – warknął Mistrz Wojny. – Zabijmy zdrajcę.


Fragment #3 – Horus i Prymarchowie

Przekroczywszy bramę światła Horus znalazł się w ogromnym laboratorium, którego niebotyczne ściany pokrywały srebro i stal. Powietrze miało jałowy, sterylny smak i Horus czuł panujący mróz. Laboratorium wypełniały setki osób w szczelnych, białych kombinezonach ze złocistymi wizjerami. Wszyscy pracowali przy niezliczonych, lśniących złotem maszynach, ustawionych na długich stalowych podestach.

Nad głową każdego z pracowników unosiły się chmury pary, a wokół ich ramion i nóg zwisały długie zwoje kabli wiodące do ciężkich i wyraźnie niewygodnych plecaków. Choć nie było słychać żadnych rozmów, atmosfera świadczyła o doniosłości dokonujących się w laboratorium wydarzeń. Horus szedł pomiędzy maszynami i ludźmi, którzy ignorowali jego obecność tak samo, jak mieszkańcy planety kultu. Instynktownie wyczuł, że wraz z Sejanusem znajdują się niejako pod powierzchnią świata.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał. – I kiedy?

– To Terra – odpowiedział Sejanus. – U świtu nowej ery.

– Co to znaczy?

Zamiast odpowiedzieć, Sejanus wskazał przeciwległą ścianę laboratorium, gdzie za połyskującym polem siłowym znajdowały się ogromne drzwi ze srebrzystej stali. Na ich powierzchni widniało godło imperialnego Orła oraz niejasne, mistyczne symbole, dziwnie nie pasujące do laboratorium, będącego przecież ośrodkiem uprawiania nauki. Jedno spojrzenie na srebrzyste drzwi wywołało u Horusa niepokój, jakby to, co było za nimi ukryte, mogło stanowić dla niego zagrożenie.

– Co leży za tymi drzwiami? – zapytał.

– Prawda, której nie zechcesz poznać – odparł Sejanus. – Oraz odpowiedzi, których nie zechcesz usłyszeć.

Horus poczuł w żołądku dziwne, nieznane dotąd uczucie i natychmiast spróbował je stłumić. Uświadomił sobie, że mimo wszystkich ulepszeń, jakich dokonano podczas jego stworzenia, odczuwał strach. Wiedział, że za drzwiami nie mogło kryć się nic dobrego. Ich tajemnicę należało zapomnieć, a znajdująca się za nimi wiedza powinna na zawsze pozostać ukryta.

– Nie chcę wiedzieć – powiedział Horus, odwracając się od przejścia. – To zbyt wiele.

– Obawiasz się znaleźć odpowiedzi? – zapytał z gniewem Sejanus. – Nie za takim Horusem podążałem przez dwa stulecia wojen. Horus, którego znałem, nie uciekał przed niewygodną prawdą.

– Być może, ale i tak nie chcę wiedzieć – powtórzył Horus.

– Obawiam się, że nie masz wyboru, przyjacielu – stwierdził Sejanus. Horus podniósł wzrok i zorientował się, że stoi przed drzwiami. Spod ich powoli unoszącej się krawędzi buchały kłęby zmrożonego powietrza, pole siłowe zaś powoli wygasało. Po obu stronach zapaliły się żółte, błyskające lampy, ale nikt w laboratorium nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi.

Za progiem leżała mroczna wiedza. Horus był tego pewien tak samo jak i tego, że nie oprze się pokusie poznania jej. Uświadomił sobie, że musi wiedzieć, co się tam kryło. Sejanus miał rację. Cofanie się przed czymkolwiek nie leżało w jego naturze. Bez mrugnięcia okiem stawił wszak czoła całej grozie galaktyki. Tym razem nie mogło być inaczej.

– Dobrze – powiedział. – Prowadź.

Sejanus uśmiechnął się i klepnął dłonią w naramiennik Horusa.

– Wiedziałem, że możemy na ciebie liczyć, przyjacielu. Nie będzie to dla ciebie łatwe, ale wiedz, że nie pokazywalibyśmy ci tego, gdyby nie było to konieczne.

– Czyń, co masz czynić – rzekł Horus, strząsając jego dłoń z ramienia. Na mgnienie oka odbicie Sejanusa w lśniącym metalu drzwi rozmazało się i Horusowi zdało się, że dostrzega na twarzy przyjaciela gadzi uśmiech. – Miejmy to za sobą.

Razem weszli w opar lodowatej mgły i ruszyli szerokim korytarzem o ścianach ze stali. Na jego końcu znajdowały się identyczne drzwi ja te przed chwilą, które również uniosły się przed nimi i zniknęły w suficie.

Komnata po drugiej stronie miała rozmiar połowy sali laboratoryjnej. Jej ściany były sterylnie czyste, ale brakowało techników i naukowców. Posadzkę stanowiła warstwa gładkiego betonu, a temperatura była zaledwie chłodna, nie zaś mroźna.

Wzdłuż komnaty biegł centralnym metalowy pomost; po każdej jego stronie leżało dziesięć cylindrycznych pojemników wielkości torped abordażowych. Na ich ścianach widniały numery złożone z długich serii cyfr. Z każdego z pojemników dobywała się para przypominająca zmrożony w chłodnym powietrzu oddech. Pod numerami seryjnymi widniały te same symbole, jakie wcześniej Prymarcha widział na drzwiach.

Każdy z pojemników podłączony był do zestawu dziwnych maszyn, których przeznaczenia Horus nie mógł się nawet domyślać. Technologia ich budowy nie przypominała niczego, co kiedykolwiek widział, a odszyfrowanie szczegółów konstrukcji przekraczało możliwości nawet jego niezwykłego intelektu.

Wspiął się po metalowych stopniach wiodących na pomost. U ich szczytu dobiegł go dziwny odgłos, przypominający bębnienie pięści o metal. Stojąc na pomoście zauważył, że każdy z pojemników zwieńczony jest dużym włazem z metalowym pokrętłem oraz grubą szybą z pancernego szkła.

Za szkłem lśniło oślepiająco jasne światło, a powietrze naładowane było energią. Miejsce to wydawało się Horusowi niepokojąco znajome i poczuł przemożną potrzebę sprawdzenia, co znajduje się w pojemnikach. Wraz z nią pojawiła się groza. Co mógłby w nich zobaczyć?

– Co to za pojemniki? – zapytał, słysząc za sobą kroki Hastura.

– Nic dziwnego, że zapomniałeś. Minęło przecież z górą dwieście lat.

Horus schylił się i przetarł rękawicą zaparowane szkło w pierwszym ze zbiorników. Zmrużył oczy od bijącego z wnętrza blasku, starał się dostrzec, co znajduje się w środku. Wśród oślepiającego światła zobaczył ruch rozmazanego kształtu, przypominający niesiony wiatrem czarny dym.

Coś go zobaczyło. Coś zbliżyło się do szkła.

– Co masz na myśli? – zapytał Horus, z fascynacją przypatrując się niezwykłej i bezkształtnej istocie unoszącej się w świetliku zbiornika. Jej ruch spowolnił i zbliżający się do szkła bezkształtny opar nabrał wyraźniejszych kształtów.

Zbiornik buczał niską, basową nuta, jakby metal ledwo powstrzymywał energię uwięzionej istoty.

– Jesteśmy w najtajniejszych kryptach genetycznych Imperatora, pod szczytami Himalajów – rzekł Sejanus. – To tutaj zostałeś stworzony.

Horus nie słuchał. Ze zdumieniem wpatrywał się w parę przelewających się za szkłem oczu, które były lustrzanym odbiciem jego własnych źrenic.

(...)

– Imperator wiedział, że jego armiami muszą dowodzić najlepsi z najlepszych – zaczął Sejanus. – Nadludzcy wojownicy Astartes potrzebują wodzów podobnych bogom, niemal niezniszczalnych i zdolnych podejmować decyzje w mgnieniu oka. Stworzył więc takich przywódców, których zdolności i waleczność dorównywały tylko jego własnym, i nadał każdemu z nich indywidualny zestaw przymiotów ciała i ducha.

– Prymarchowie.

– Właśnie. Tylko tacy wojownicy mogli przeprowadzić podbój galaktyki. Czy potrafisz wyobrazić sobie arogancję oraz siłę woli konieczną do tego, by choćby zaplanować podobne przedsięwzięcie? Jaki człowiek mógłby się na nie porwać? Takie zadanie można było powierzyć tylko Prymarchom. Nikt, nawet Imperator, nie mógł dokonać swego podboju samotnie. Po to właśnie stworzył was.

– Abyśmy podbili galaktykę dla ludzkości.

– Nie dla ludzkości. Dla Imperatora. W głębi serca dobrze wiesz, jaki los czeka cię po zakończeniu Wielkiej Krucjaty. Zostaniesz nadzorcą w imperialnym reżimie, a sam Imperator osiągnie boskość i porzuci was wszystkich. Czy taka nagroda powinna czekać kogoś, kto podbił galaktykę?

– To żadna nagroda – warknął Horus i grzmotnął pięścią w najbliższy zbiornik. W metalowej powierzchni pojawiło się wgniecenie, a szkło wizjera pękło na szerokość włosa. Usłyszał dobiegające z wnętrza bębnienie czyichś pięści, a nad pojemnikiem zasyczał obłok ulatniającego się gazu.

– Rozejrzyj się, Horusie – powiedział Sejanus. – Czy sądzisz, że sama tylko nauka mogła stworzyć istoty podobne do Prymarchów? Gdyby taka technologia faktycznie istniała, dlaczego nie wyprodukować od razu stu Horusów? Dlaczego nie tysiąc? Imperator zawarł pakt, a wy jesteście jego owocem. Wiem o tym, bo władcy osnowy są waszymi rodzicami w takim samym stopniu co Imperator.

– Nie! – zagrzmiał Horus. – Nie wierzę ci! Prymarchowie są mymi braćmi, synami Imperatora stworzonymi z jego własnej krwi i kości. Każdy z nas jest jego częścią!

– To prawda, ale skąd wziął potrzebną do tego moc? Pakt z bogami osnowy dał mu część ich mocy, którą przelał później w was.

– Bogowie osnowy? O czym ty mówisz, Sejanusie?

– O istotach, których dziedzinę Imperator stara się zniszczyć. Możemy nazywać je bytami, inteligencjami, xenosami… czy nazwa jest ważna? Dysponują mocą tak potężną, że w twoim rozumieniu można ich uznać za bogów. Znają tajemnice życia i śmierci, a także wszystkich stanów leżących pomiędzy nimi. Przemiany, wojny i entropia są częścią wiecznotrwałego cyklu życiowego, zaś bogowie osnowy władają nimi niepodzielnie. Ich moc płynie w twych żyłach, dając ci niesłychane zdolności. Imperator od dawna był świadom istnienia tych bytów i wiele stuleci temu zwrócił się do nich, proponując im swą wierność i przyjaźń.

– Imperator nigdy nie zrobiłby niczego podobnego!

– Nie doceniasz jego żądzy władzy, przyjacielu – odparł Sejanus. Szli w stronę wyjścia z powrotem do laboratorium. – Bogowie osnowy są potężni, nie rozumieją jednak materialnego wszechświata. Dlatego Imperator zdradził ich, kradnąc ich moce dla siebie. Tworząc was, utracił z nich zaledwie niewielką cząstkę.

Horus oddychał ciężko, z bolesnym trudem. Pragnął zaprzeczyć słowom Sejanusa, ale jakaś część jego umysłu podpowiadała mu, że ten nie kłamie. Od zawsze wiedział, że jego przyszłość jest tak samo niepewna, jak każdego śmiertelnika. Zawsze też jednak był dumny z tego, że wykuwał swój los własnymi rękoma. Teraz czuł, że zdrada Imperatora odbiera mu tę dumę.

– Jesteśmy więc skażeni – wyszeptał. – Wszyscy jesteśmy skażeni…

– Nie skażeni, Horusie – pokręcił głową Sejanus. – Moc osnowy po prostu… istnieje. Człowiek potężny i postępujący rozumnie może używać jej jako niezrównanej broni. Można panować nad nią siłą woli i używać jak potężnego narzędzia.

– Dlaczego więc Imperator tak nie postąpił?

– Ponieważ był słaby – wyjaśnił Sejanus, nachylając się ku Horusowi. – Brakowało mu twojej silnej woli, potrzebnej by nauczyć się panować nad tą mocą. Bogowie osnowy nie tolerują zdrady. Imperator okradł ich, oni zaś zemścili się na nim.

– Jak?

– Sam zobaczysz. Potężniejszy o skradzioną moc Imperator był zbyt silny, by mogli zaatakować go bezpośrednio. Bogowie przewidzieli jednak częściowo jego plany i uderzyli w to, co było mu potrzebne do ich pełnej realizacji.

– W Prymarchów?

– W Prymarchów – przytaknął Sejanus, kierując się po pomoście w stronę wyjścia, skąd dobiegały odległe dźwięki syren alarmowych. Horus poczuł, że powietrze wewnątrz komnaty staje się niespokojne, jakby pomiędzy molekułami strzelały zimne, elektryczne iskry.

– Co się dzieje? – zapytał, nasłuchując potężniejącego wycia syren.

– To, czego wymaga sprawiedliwość – odpowiedział Sejanus.

Zwierciadlane powierzchnie zbiorników zajaśniały od aktynicznego ognia. Horus podniósł wzrok i dojrzał pod sufitem komnaty rosnącą kulę brudnego światła. Wisiała nad srebrzystymi inkubatorami jak miniaturowa galaktyka, rosnąc z każdą sekundą. Horus poczuł nagłe szarpnięcie porywistego wichru i szybko chwycił się poręczy. Z powiększającego się świetlnego wiru wyrwał się jazgotliwy wrzask.

– Co to ma być? – zawołał, cofając się wzdłuż poręczy w stronę schodów.

– Dobrze wiesz, Horusie – odparł Sejanus.

– Musimy się stąd wydostać.

– Za późno – powiedział Sejanus, żelaznym chwytem ujmując jego ramię.

– Zabierz rękę, Sejanusie… czy jak cię tam zwą – rzekł Horus ostrzegawczym tonem. – Wiem, że nie jesteś Sejanusem, możesz więc przestać udawać.

Gdy Prymarcha mówił te słowa, zobaczył grupę wojowników szybkim krokiem idących w ich kierunku. Sześć osób. Wszyscy mieli posturę Astartes, ale bez pancerzy wspomaganych wydawali się mniej masywni. Nosili bajecznie zdobione, złote napierśniki z godłami orłów i gromów oraz wysokie hełmy z brązu z kitami z barwionego na czerwono końskiego włosia. Wyjący w komnacie cyklon rozwiewał ich szkarłatne płaszcze. Wszyscy byli zbrojni w glewie o długich drzewcach z zamocowanymi pod żeleźcami bolterami. Trzeszczące od wyładowań pól siłowych ostrza mierzyły w Horusa, który natychmiast rozpoznał w wojownikach Custodes, pretorianów samego Imperatora.

– Stójcie, diabły! Nadeszła godzina sądu! – zakrzyknął dowódca oddziału, mierząc sztychem broni w serce Horusa. Choć twarz wojownika zasłaniał hełm, Prymarcha wszędzie rozpoznałby jego oczy i głos.

– Valdor! – krzyknął. – Konstantynie, to ja, Horus!

– Milcz! – zagrzmiał Valdor. – Przerwij swe czarnoksięskie sztuczki!

Horus spojrzał w górę, czując moc zawartą w świetlistym wirze, czując jej syreni zew, przypominający głos dawno niewidzianego przyjaciela. Zmusił się, by nie słuchać i zrobił krok naprzód.

Glewie Custodes wystrzeliły i Horus upadł na kolana pod naporem eksplodujących pocisków z bolterów. Wyjący wicher zagłuszył odgłosy strzałów i krzyk Horusa. Nie był to okrzyk wywołany bólem, ale wiedzą, że zaatakowali go wojownicy Imperatora.

Trafiły go kolejne pociski, żłobiąc w jego pancerzu wgniecenia, ale nie przebijając go. Custodes ruszyli w zdyscyplinowanym szyku, zalewając go strumieniem ognia i nie pozwalając powstać. Sejanus skrył się za schodami pomostu, szatkowanymi wybuchowymi pociskami na dymiące odłamki.

Horus ryknął gniewnie i zerwał się na nogi, nie próbując dłużej powstrzymywać wściekłości. Znalazł się w oku ogłuszającego cyklonu. Pocisk trafił go w obojczyk i niemal obrócił w miejscu, ale nie powstrzymał. Prymarcha wyrwał najbliższemu ze strażników glewię i jednym uderzeniem pięści zmiażdżył mu czaszkę.

Odwrócił chwyt na drzewcu glewi i rozrąbał najbliższego z Custodes od obojczyka do krocza. Obie krwawe połówki pofrunęły w górę i zniknęły, wessane przez świetlisty wir. Horus przebił trzeciego wojownika na wylot i naparł w dół na żeleźce, rozcinając mu klatkę piersiową.

Ostrze innej glewi pomknęło w stronę czaszki Prymarchy, ale strzaskał broń ciosem pięści, po czym z nonszalancką łatwością wyrwał napastnikowi ramię ze stawu. Następnemu po prostu oderwał głowę i odrzucił ją daleko od stojącego jeszcze, sikającego krwią kadłuba.

Pozostał tylko Valdor. Horus zawarczał wściekle i ruszył na dowódcę Custodes. Lufa pod klingą glewi znów zajaśniała płomieniem i Horus stęknął głucho, trafiony kolejnymi pociskami. Wzniósł pięść do ciosu, którym zamierzał powalić Valdora, i wtedy usłyszał jęk rozdzieranego metalu, kiedy wściekły huragan osiągnął w końcu swój cel.

Horus zawahał się, przerażony myślą o losie zamkniętych w zbiornikach istot. Odwrócił się tylko po to, by zobaczyć jak jeden z inkubatorów odrywa się od ziemi. Mimo zgiełku usłyszał dobywający się z niego krzyk. Pozostałe zbiorniki również poruszyły się i pofrunęły w górę.

Potem czas stanął w miejscu, a komnatę wypełniło oślepiające światło.

Horus poczuł, że jego żyłach płynie ciepły, płynny miód i odwrócił się w stronę źródła światła. Zobaczył lśniącego, niewyobrażalnie majestatycznego olbrzyma w złotej zbroi.

Padł na kolana przepełniony uniesieniem. Któż mógłby nie oddać hołdu tak doskonałej istocie? Od złotego giganta biła moc i niezachwiana pewność. Potrafił tworzyć życie jednym skinieniem palca, znał odpowiedź na każde pytanie, do niego należała wszelka mądrość i wiedza. Jego pancerz lśnił najczystszym złotem, jego rysy były niepoznawalne, a chwała i moc nie miały sobie równych w całym wszechświecie.

Złoty wojownik poruszał się jakby w zwolnionym tempie. Skinieniem uniesionej ręki zatrzymał rozszalały wir. Zgiełk ucichł, a lecące ku górze zbiorniki inkubacyjne zawisły w powietrzu.

Olbrzym spojrzał na Horusa ze zdziwieniem.

– Czy ja cię znam? – zapytał i Horus zapłakał, słysząc najczystszą harmonię jego głosu.

– Tak – powiedział, zdolny zaledwie do szeptu.

Olbrzym przekrzywił nieco głowę.

– Chcesz zniszczyć moje wielkie dzieło, ale to ci się nie uda. Błagam cię, zawróć z tej drogi. Inaczej wszystko będzie stracone.

Horus wyciągnął dłoń w stronę złotego giganta, który odwrócił wzrok i ze smutkiem spojrzał na zawieszone w powietrzu inkubatory, w mgnieniu oka rozważając wszystkie możliwe konsekwencje wydarzeń, które jeszcze nie nastąpiły.

Horus zobaczył w jego cudownych oczach podjętą decyzję.

– Nie! – krzyknął.

Złoty wojownik odwrócił się i czas znowu ruszył z miejsca.

Ogłuszające wycie zrodzonego z osnowy wichru powróciło z siłą huraganu i Horus usłyszał krzyk swych braci pośród odgłosów zderzających się zbiorników.

– Ojcze, nie! – krzyczał. – Nie możesz na to pozwolić!

Jednak złoty olbrzym odchodził już, nie zwracając uwagi na zamęt i nie dbając o los tych, których stworzył. Horus poczuł, jak w jego piersi wzbiera gorąca fala nienawiści.

Wicher porwał go; zawirował w dzikiej krętwie. Horus nie próbował walczyć. Wzlatując w górę rozłożył ręce, jakby witał się z utraconymi braćmi.

Nad nim ziała otchłań osnowy, rozwarta niczym ogromne oko pełne grozy i szaleństwa.

Poddał się jej mocy i pozwolił, by zamknęła go w swym uścisku.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...