Męka niepewności
Nasuada otworzyła oczy.
Ciemne łukowate sklepienie wyłożono płytkami, na których namalowano kanciaste wzory w czerwieni, błękicie i złocie: złożoną plątaninę linii, która na dłuższą bezrozumną chwilę uwięziła jej spojrzenie.
W końcu Nasuada potężnym wysiłkiem woli odwróciła wzrok.
Ze źródła gdzieś za jej głową promieniował jednostajny pomarańczowy blask, dość silny, by ukazać kształt ośmiokątnej komnaty, lecz nie dość ostry, by przegnać cienie, zasnuwające niczym muślin kąty w górze i na dole.
Przełknęła ślinę i odkryła, że zaschło jej w gardle.
Powierzchnia, na której leżała, była gładka, zimna i nieprzyjemnie twarda: pod palcami dłoni i piętami wyczuwała materiał przypominający kamień. W jej kości wniknął chłód i dopiero wówczas pojęła, że wciąż ma na sobie jedynie cienką białą koszulę, w której spała.
Gdzie ja jestem?
Wspomnienia powróciły gwałtowną falą, bez sensu ani porządku: nieproszona kawalkada, która pojawiła się nagle w jej głowie z niemal fizyczną mocą.
Nasuada sapnęła i spróbowała usiąść – szarpnąć się, uciec, walczyć, jeśli trzeba – odkryła jednak, że może przesunąć się zaledwie ułamek cala w każdą stronę. Jej przeguby i kostki otaczały wyściełane skórzane kajdany, gruby pas przytrzymywał głowę tuż przy płycie, nie pozwalając jej się unieść ani obrócić.
Szarpnęła się w więzach, okazały się jednak zbyt mocne, by dało się je zerwać.
Odetchnęła głęboko, rozluźniła mięśnie, znów wbijając wzrok w sufit. Krew pulsowała jej w uszach szaleńczymi werblami, ciało zalała fala gorąca: policzki piekły, dłonie i stopy parzyły jak wypełnione roztopionym łojem.
A zatem tak umrę.
Na chwilę ogarnęły ją obezwładniająca rozpacz i żal nad samą sobą. Ledwie zaczęła życie, które teraz miało dobiec końca, i to w najohydniejszy, w najokrutniejszy możliwy sposób. Co gorsza, nie osiągnęła niczego, na co liczyła. Nie zakończyła wojny, nie kochała, nie urodziła, nie żyła. Jej jedynym potomstwem pozostaną bitwy, trupy i mozolne tabory; strategie, zbyt liczne, by je zapamiętać; przysięgi przyjaźni i wierności, teraz warte mniej niż obietnica trefnisia, oraz niepewna, skłócona, zbyt słaba armia, której przewodził Jeździec młodszy od niej samej. Mizerne to dziedzictwo, poprzez które zostanie zapamiętana. Bo pozostanie po niej tylko wspomnienie. Była ostatnią z rodu. Kiedy umrze, jej ród zginie wraz z nią.
Myśl ta sprawiła jej ból i Nasuada zaczęła czynić sobie wyrzuty, że nie urodziła dzieci, póki jeszcze mogła.
– Tak mi przykro – wyszeptała, mając przed oczami twarz ojca.
Potem jednak opanowała się, odpychając rozpacz. Teraz mogła już zapanować wyłącznie nad sobą i nie zamierzała z tego rezygnować dla wątpliwej przyjemności rozpatrywania lęków i żali. Dopóki władała własnymi myślami i uczuciami, nie była do końca bezradna. To najskromniejsza z wolności – swoboda własnego umysłu – lecz Nasuada była za nią wdzięczna i świadomość, że być może wkrótce zostanie jej pozbawiona, tylko dodawała sił, by się nią posłużyć.
Tak czy inaczej, pozostawał jej jeszcze jeden obowiązek: oprzeć się przesłuchaniu. W tym celu musiała całkowicie zapanować nad swym umysłem. W przeciwnym razie szybko się złamie.
Spowolniła oddech i skupiła się na regularnym przepływie powietrza przez gardło i nozdrza, pozwalając, by to odczucie przesłoniło wszelkie inne. Kiedy uznała, że jest dość spokojna, zaczęła się zastanawiać, o czym może bezpiecznie myśleć. Tak wiele tematów kryło w sobie niebezpieczeństwo – dla niej, dla Vardenów, sojuszników, Eragona czy Saphiry. Nie analizowała wspomnień, których powinna unikać, bo gdyby to uczyniła, mogłaby od razu ofiarować prześladowcom dokładnie tę wiedzę, o jaką im chodziło. Zamiast tego wybrała garść myśli i wspomnień, które uznała za niewinne, i postarała się zignorować resztę – wmówić sobie, że całe jej jestestwo, teraźniejszość i przeszłość, składa się jedynie z owych kilku elementów.
Krótko mówiąc, usiłowała stworzyć sobie nową, prostszą tożsamość, tak by pytana o to i owo mogła z całkowitą szczerością upierać się, że nic nie wie. To niebezpieczna technika – by zadziałała, Nasuada musiała uwierzyć we własne kłamstwo. I gdyby kiedykolwiek została uwolniona, trudno byłoby jej odzyskać dawną osobowość.
Ale też nie miała najmniejszej szansy na ucieczkę bądź zwolnienie. Mogła jedynie liczyć na to, że zniweczy plany nieprzyjaciół.
Gokukaro, daj mi siłę, bym mogła znieść czekające mnie próby. Czuwaj nad swoją małą sówką i jeśli umrę, zabierz mnie z tego miejsca: zanieś bezpiecznie na pola mego ojca.
Spojrzenie Nasuady znów powędrowało ku wyłożonemu płytkami sklepieniu; przyglądała mu się z wielką uwagą. Domyślała się, że przebywa w Urû’baenie. Logika wskazywała, że Murtagh i Cierń tam właśnie ją zabrali, tłumaczyłoby to także elficki wygląd komnaty: to właśnie elfy zbudowały większą część Urû’baenu, miasta, które zwały Ilierą, zarówno przed wojną ze smokami – dawno, dawno temu – jak też po tym, gdy miasto stało się stolicą królestwa Broddring i oficjalnie osiedli w nim Jeźdźcy.
Tak przynajmniej opowiadał jej ojciec. Sama nie pamiętała owego miasta.
Równie dobrze jednak mogła znajdować się w zupełnie innym miejscu: może w jednym z osobistych majątków Galbatorixa? Nawet komnata tak naprawdę mogła nie istnieć. Zręczny mag potrafi manipulować wszystkim, co widzi, słyszy i czuje, zniekształcić otaczający ją świat tak, że niczego by nie zauważyła.
Cokolwiek ją spotkało – co wydawało się, że ją spotyka – nie pozwoli się oszukać. Nawet gdyby Eragon wyważył drzwi i rozciął jej więzy, wciąż będzie wierzyć, że to jedynie podstęp prześladowców. Nie śmie zaufać świadectwu własnych zmysłów.
W chwili, gdy Murtagh porwał ją z obozu, świat stał się kłamstwem i nie da się określić, dokąd ono doprowadzi, o ile kiedykolwiek osiągnie cel. Nasuada mogła być pewna tylko jednego: że sama istnieje. Wszystko inne, nawet jej własne myśli, pozostawało podejrzane.
***
Kiedy pierwszy szok osłabł, zaczęła odczuwać znużenie czekaniem. Jedynie dzięki rosnącemu głodowi i pragnieniu mogła choćby w przybliżeniu określić upływ czasu, lecz jej głód narastał i słabł w nieregularnych odstępach. Próbowała odmierzać godziny, licząc, ale wkrótce ją to znudziło, a poza tym, dotarłszy do dziesiątek tysięcy, zawsze się gubiła.
Mimo oczekującej ją grozy, marzyła, by prześladowcy pośpieszyli się i w końcu do niej przyszli. Bardzo długo krzyczała, lecz w odpowiedzi słyszała tylko żałosne echa własnego głosu.
Słabe światło za jej głową nigdy nie przygasało ani nie słabło: założyła, że to latarnia bez płomienia, podobna do krasnoludzkich. Blask utrudniał sen, w końcu jednak zmęczenie przeważyło i zasnęła.
Perspektywa snu przerażała Nasuadę. We śnie była najbardziej bezbronna i obawiała się, że jej podświadomość przywoła właśnie te informacje, które starała się ukryć. Nie miała jednak wyboru. Wcześniej czy później musiała zasnąć, a zmuszanie się do zachowania przytomności w ostatecznym rozrachunku tylko pogorszyłoby sprawę.
Poddała się zatem. Jednakże jej sen był niespokojny i płytki i po przebudzeniu wciąż czuła zmęczenie.
***
Zaskoczył ją nagły łoskot.
Gdzieś z góry i z tyłu dobiegł szczęk unoszonego rygla, a potem skrzypienie otwieranych drzwi.
Serce zabiło jej mocniej. Szacowała, że od chwili, gdy odzyskała przytomność, minął ponad dzień. Dręczyło ją pragnienie, spuchnięty język lepił się do podniebienia, a całe ciało bolało od długiego uwięzienia w tej samej pozycji.
Kroki na schodach. Buty o miękkich podeszwach, szurające o kamień... Przerwa. Brzęk metalu. Klucze? Noże? Coś gorszego?... Potem znów kroki. Zbliżały się do niej. Coraz bardziej... I bardziej...
W polu widzenia pojawił się krępy mężczyzna w szarej wełnianej tunice, w rękach dźwigał srebrny półmisek, na którym piętrzyło się jedzenie: ser, chleb, mięso, wino i woda. Zatrzymał się i odstawił półmisek pod ścianę, a potem obrócił się i podszedł do niej, stawiając krótkie, szybkie, precyzyjne, niemal taneczne kroki.
Sapiąc, oparł się lekko o krawędź kamiennej płyty i spojrzał z góry na Nasuadę. Jego głowa przypominała tykwę: u góry i dołu rozdęta, pośrodku zwężona. Był gładko ogolony i niemal zupełnie łysy, poza wianuszkiem ciemnych, krótko przystrzyżonych włosów okalających czaszkę. Górna część czoła lśniła, mięsiste policzki powlekał rumieniec, wargi miał równie szare jak tunikę. Wąsko osadzone piwne oczy niczym się nie wyróżniały.
Mlasnął i przekonała się, że jego zęby stykają się niczym końce szczypiec i że są wysunięte do przodu bardziej niż u zwykłych ludzi – niemal przypominały zwierzęcy pysk.
Jego ciepły, wilgotny oddech pachniał wątróbką i cebulą. Dręczona głodem Nasuada poczuła mdłości.
Czując na swym ciele wzrok mężczyzny, poczuła się nagle boleśnie świadoma własnego skąpego stroju. Była odsłonięta, jak zabawka bądź zwierzę mające służyć zabawie. Gniew i upokorzenie sprawiły, że zarumieniła się mocno.
Zdecydowana nie czekać, aż mężczyzna ujawni swe zamiary, próbowała przemówić, poprosić o wodę, lecz w gardle zaschło jej tak bardzo, że zdołała jedynie zachrypieć.
Mężczyzna w szarej tunice zacmokał i ku zdumieniu Nasuady zaczął rozpinać jej więzy.
Gdy tylko ją uwolnił, usiadła na płycie, wyprostowała prawą dłoń i zamachnęła się, celując w bok szyi nieznajomego.
Mężczyzna pozornie bez wysiłku chwycił ją za przegub. Warknęła i dźgnęła palcami drugiej dłoni prosto w jego oczy.
I znów złapał ją za rękę. Szarpała się w przód i w tył, ale on miał zbyt mocny uchwyt, by mogła się wyrwać, zupełnie jakby jej przeguby objęły kamienne bransolety.
Rozwścieczona, pochyliła się gwałtownie, wbijając zęby w prawe przedramię przybysza. Usta wypełniła jej gorąca krew, słona, miedziana. Nasuada zakrztusiła się, lecz gryzła dalej, czując, jak krew ścieka jej po brodzie. Między zębami na języku wyczuwała mięśnie mężczyzny, napinające się niczym pęk uwięzionych węży.
Poza tym jednak przybysz nie zareagował.
W końcu wypuściła jego rękę, cofnęła głowę i splunęła mu krwią prosto w twarz.
Nawet wtedy przyglądał jej się tym samym beznamiętnym wzrokiem, nie mrugając, nie okazując bólu ani gniewu.
Ponownie szarpnęła jego ręce, a potem przesunęła gwałtownie biodra i nogi, próbując kopnąć go w brzuch. Nim jednak cios dotarł do celu, nieznajomy wypuścił lewą rękę Nasuady i wymierzył jej mocny policzek.
Gdzieś w głębi czaszki rozbłysło białe światło, miała wrażenie, że ogarnęła ją bezdźwięczna eksplozja. Jej głowa poleciała na bok, zęby zderzyły się ze sobą, a błyskawica bólu przemknęła wzdłuż kręgosłupa od podstawy czaszki.
Kiedy wzrok jej się przejaśnił, wbiła w mężczyznę wściekłe spojrzenie, siedziała jednak spokojnie, nie próbując atakować. Zrozumiała, że jest zdana na jego łaskę. I że jeśli chce zwyciężyć, musi znaleźć coś, czym mogłaby poderżnąć mu gardło albo pchnąć w oko.
Wypuścił jej drugą rękę i sięgnął za tunikę, wyciągając brudną białą chustkę. Potarł nią twarz, ścierając krople krwi i śliny. Potem obwiązał chusteczką zranione przedramię, przytrzymując jeden koniec zaskakująco równymi zębami.
Nasuada wzdrygnęła się, gdy sięgnął ku niej i chwycił ją za ramię; mięsiste, grube palce zacisnęły się na jej ciele. Ściągnął ją z szarej jak popiół płyty. Gdy stanęła na podłodze, nogi ugięły się pod nią. Zawisła niczym lalka w objęciach tamtego, z ręką wykręconą boleśnie nad głową.
Nieznajomy postawił ją na nogach. Tym razem wytrzymały. Podtrzymując więźniarkę, poprowadził ją do niewielkich bocznych drzwi, których wcześniej nie zauważyła. Obok nich ujrzała krótkie schody wiodące do drugich, większych drzwi – tych samych, przez które przybył prześladowca. Były zamknięte, pośrodku jednak zamontowano niewielką metalową kratkę, przez którą ujrzała dobrze oświetlony gobelin, zawieszony na gładkiej kamiennej ścianie.
Mężczyzna otworzył pchnięciem boczne drzwi i wprowadził ją do ciasnej wygódki. Ku uldze Nasuady zostawił ją tam samą. Szybko przeszukała puste pomieszczenie, w nadziei że znajdzie cokolwiek, co mogłoby posłużyć za broń albo pomóc w ucieczce, lecz ku swemu zawodowi odkryła jedynie kurz, trociny i, co było bardziej złowieszcze, plamy zaschniętej krwi.
Zrobiła zatem to, co musiała, a kiedy wyłoniła się z wygódki, spocony mężczyzna w szarej tunice ponownie wziął ją za ramię i poprowadził z powrotem do kamiennego stołu.
Gdy się zbliżyli, zaczęła szarpać się i kopać – wolała, by ją uderzył, niż ponownie skrępował. Niestety, mimo wysiłków, nie zdołała go powstrzymać ani nawet spowolnić. Zasypywane gradem ciosów ręce i nogi przypominały żelazo, nawet z pozoru miękki brzuch ustąpił jedynie odrobinę, gdy rąbnęła w niego pięścią.
Przytrzymując ją łatwo, jakby była dzieckiem, położył Nasuadę na płycie, przycisnął jej ramiona do kamienia i zapiął kajdany wokół przegubów i kostek. A potem nasunął jej na głowę skórzany pas i zaciągnął dość mocno, by przytrzymać ją w miejscu, ale nie aż tak, by zadać ból.
Spodziewała się, że teraz odejdzie i zje śniadanie – albo obiad, cokolwiek to było – zamiast tego jednak zabrał półmisek, przyniósł do niej i podsunął jej wino zmieszane z wodą.
Trudno było przełykać, leżąc na wznak, musiała zatem szybko sączyć płyn z przyciśniętego do ust srebrnego kielicha. Rozwodnione wino spływające w głąb suchego gardła niosło ze sobą chłodną, kojącą ulgę.
Po chwili mężczyzna odstawił na bok pusty kielich, ukroił plastry chleba i sera i uniósł ku niej.
– Jak... – zaczęła, w końcu odzyskując głos. – Jak masz na imię?
Tamten patrzył na nią beznamiętnie. Jego wydatne czoło lśniło w blasku magicznej latarni niczym polerowana kość słoniowa.
Znów podsunął jej chleb i ser.
– Kim jesteś? Czy to Urû’baen? Czy jesteś tu więźniem jak ja? Moglibyśmy sobie pomóc, ty i ja. Galbatorix nie jest wszechwiedzący. Razem zdołalibyśmy obmyślić ucieczkę. Może wydawać się niemożliwa, ale nie jest, wierz mi.
Nadal przemawiała niskim, spokojnym głosem, w nadziei że natrafi na coś, co przemówi do sumienia mężczyzny albo go zainteresuje.
Wiedziała, że potrafi być przekonująca – długie godziny negocjacji w imieniu Vardenów dowiodły tego bez cienia wątpliwości – lecz na nieznajomym jej słowa nie robiły żadnego wrażenia. Gdyby nie oddech, równie dobrze mógłby być trupem, gdy tak stał, podając jej chleb i ser. Myśl, że może to żywy trup, przyszła jej do głowy, ale ponieważ zrozumiał, gdy próbowała prosić o wodę, odrzuciła ten pomysł.
Mówiła i mówiła bez przerwy, aż w końcu wyczerpała wszystkie argumenty i prośby, a gdy umilkła – szukając kolejnego – mężczyzna przytknął jej do ust chleb i ser i przytrzymał. Wściekła, żądała w myślach, by go zabrał, ale jego ręka nie ustąpiła, i nadal wpatrywał się w nią tymi samymi, pustymi, beznamiętnymi oczami.
Nagle Nasuadzie zjeżyły się włosy na karku, bo pojęła, że on nie udaje. Naprawdę nic dla niego nie znaczyła. Zrozumiałaby, gdyby jej nienawidził albo czerpał perwersyjną rozkosz z zadawania jej tortur, albo też był niewolnikiem, niechętnie wypełniającym rozkazy Galbatorixa. Ale nie, on po prostu był obojętny, pozbawiony nawet odrobiny empatii. Nie wątpiła, że równie łatwo mógłby ją zabić, jak się nią zająć, i uczyniłby to równie beznamiętnie, jak rozdeptałby mrówkę.
Przeklinając w milczeniu konieczność jedzenia, otworzyła usta, pozwalając, by mężczyzna położył jej na języku kawałki chleba i sera. Z trudem zwalczyła pragnienie ugryzienia go w palce.
Nakarmił ją. Jak dziecko. Ręką wsuwając do ust kolejne kąski – ostrożnie, jakby była kruchą szklaną kulą, która przy najlżejszym nagłym ruchu mogłaby pęknąć.
W duszy Nasuady wezbrała odraza. Z przywódczyni największego sojuszu w historii Alagaësii stała się... Nie, nie. Nic z tego nie istniało. Była córką swojego ojca, mieszkała w Surdzie, w upale i kurzu, pośród gromkich krzyków kupców i ruchliwych targowych ulic. To wszystko. Nie ma powodu, by zachowywać się wyniośle czy cierpieć z powodu swego upadku.
Mimo to, nienawidziła górującego nad nią mężczyzny. Nienawidziła faktu, że upierał się, by ją karmić, choć mogła się posilić sama. Nienawidziła tego, że Galbatorix, czy ktokolwiek, kto nadzorował jej uwięzienie, usiłuje pozbawić ją dumy i godności. I nienawidziła faktu, że w pewnym sensie mu się to udało.
Postanowiła, że zabije tego człowieka. Jeśli miałaby dokonać w życiu tylko jeszcze jednej rzeczy, chciała, by stała się nią śmierć nadzorcy. Pomijając ucieczkę, nic innego nie sprawiłoby jej tak wielkiej satysfakcji.
Nieważne jak, ale znajdę sposób.
Myśl ta ucieszyła ją i Nasuada resztę posiłku zjadła z apetytem, cały czas rozmyślając, jak doprowadzić do zgonu mężczyzny.
***
Kiedy skończyła, nadzorca zabrał tacę i odszedł. Słuchała oddalających się kroków, skrzypienia otwieranych i zamykanych drzwi, szczęku zamka i ciężkiego, złowieszczego łoskotu rygla, blokującego drzwi z zewnątrz.
A potem znów została sama. Pozostawało jej tylko czekać i obmyślać sposoby dokonania mordu.
Przez jakiś czas zabawiała się śledzeniem linii wymalowanych na suficie i próbami ustalenia, gdzie się zaczynają i kończą. Wybrana przez nią linia była niebieska, kolor ten podobał się jej ze względu na skojarzenia z osobą, o której nade wszystko nie śmiała myśleć.
Z czasem znudziły ją wzory i fantazje o zemście, zamknęła zatem oczy, osuwając się w niespokojny półsen, podczas którego wydawało jej się, że godziny, z paradoksalną logiką koszmaru, upływają jednocześnie szybciej i wolniej niż zazwyczaj.
***
Kiedy mężczyzna w szarej tunice powrócił, niemal ucieszyła się na jego widok. Gardziła sobą za tę reakcję, uważając ją za słabość. Nie była pewna, jak długo czekała – nigdy nie zyskałaby pewności, chyba że ktoś by jej powiedział – ale wiedziała, że krócej niż poprzednio. Nadal jednak czekanie ciągnęło się bez końca i obawiała się, że zostanie tak, skrępowana, samotna – choć z pewnością nie zapomniana – przez równie długi czas. Ku swemu obrzydzeniu ucieszyła się, że mężczyzna będzie odwiedzał ją częściej, niż pierwotnie przypuszczała. Wielogodzinne leżenie bez ruchu na płaskim kamieniu było dość bolesne, lecz brak kontaktu z jakimkolwiek żywym stworzeniem – nawet tak odrażającym jak nadzorca – sam w sobie stanowił torturę, którą znosiła bardzo ciężko.
Kiedy przybysz uwolnił ją z kajdan, zauważyła, że rana na jego przedramieniu została uleczona; skóra w tym miejscu była gładka i różowa jak u prosiaczka.
Nasuada już nie walczyła, ale w drodze do wygódki udała, że się potyka i upada. Miała nadzieję znaleźć się dość blisko półmiska, by ukraść nożyk, którym tamten kroił jadło. Półmisek jednak stał za daleko, a mężczyzna był zbyt ciężki, by mogła pociągnąć go ku ścianie, nie zdradzając swych zamiarów. Kiedy jej podstęp zawiódł, zmusiła się do spokojnego przyjęcia jego opieki. Musiała go przekonać, że się poddała, by się odprężył, i jeśli dopisze jej szczęście, stał się nieostrożny.
Gdy ją karmił, przyglądała się jego paznokciom. Wcześniej była zbyt wściekła, by je zauważyć, teraz jednak ich osobliwość zafascynowała ją.
Paznokcie miał grube i mocno wypukłe, osadzone głęboko w ciele. Białe półksiężyce przy skórkach były duże i szerokie, poza tym niczym nie różniły się od paznokci wielu ludzi i krasnoludów, z jakimi się zetknęła.
Kiedy to było?... Nie pamiętała.
Jednakże tym, co je wyróżniało, była troska, z jaką je pielęgnowano. I pielęgnacja wydawała się tu najlepszym słowem, zupełnie jakby paznokcie były rzadkimi kwiatami, którym ogrodnik poświęcił długie godziny pracy. Starannie przycięte krótkie skórki nie zdradzały śladów zadr, a same paznokcie obcięto prosto, a potem delikatnie spiłowano krawędzie. Ich wierzch wypolerowano tak, że lśniły niczym glazurowane naczynia, otaczająca je skóra wyglądała, jakby regularnie wcierano w nią oliwę bądź masło.
Oprócz elfów nigdy nie widziała człowieka z tak idealnymi paznokciami.
Elfów? Zirytowana odepchnęła tę myśl. Nie znała żadnych elfów.
Paznokcie stanowiły zagadkę: osobliwy element w zrozumiałym otoczeniu, tajemnicę, którą pragnęła rozwikłać, choć zapewne jej wysiłki spełzną na niczym.
Zastanawiała się, kto odpowiada za ich wyjątkowy stan. Czyżby sam nadzorca? Owszem, sprawiał wrażenie pedantycznego, a nie mogła sobie wyobrazić, by miał żonę, córkę, bądź sługę czy kogokolwiek bliskiego, kto poświęciłby aż tyle uwagi czubkom jego palców. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że może się mylić. Wielu weteranów, pokrytych bliznami licznych bitew – ponurych mężczyzn o zaciśniętych ustach, kochających jedynie wino, kobiety i wojnę – zaskakiwało ją aspektem charakteru niepasującym do zewnętrznej powłoki: talentem do rzeźbienia w drewnie, upodobaniem do uczenia się na pamięć romantycznych wierszy, umiłowaniem myśliwskich psów bądź bezgranicznym oddaniem rodzinie, ukrywanej przed resztą świata. Dopiero po wielu latach odkryła, że Jör...
Tak czy inaczej, w jej umyśle powracało wciąż jedno i to samo pytanie: dlaczego? Motywacja wiele zdradza, nawet gdy chodzi o tak drobną rzecz jak paznokcie. Jeśli zajmował się nimi ktoś inny, to były dowodem wielkiej miłości bądź wielkiego strachu. Wątpiła jednak, by tak było, nie pasowało jej to.
Jeżeli natomiast stanowiły dzieło tego mężczyzny, istniało kilka możliwych wyjaśnień. Być może poprzez paznokcie usiłował w jakiś sposób kontrolować życie, które już do niego nie należało. A może uważał, że to jedyna część jego ciała, którą można uznać za atrakcyjną. Możliwe też, że ich pielęgnacja stanowiła jedynie nerwowy tik, nawyk niesłużący niczemu innemu niż zabijanie czasu.
Niezależnie od odpowiedzi, pozostawało faktem, że ktoś czyścił, przycinał, polerował i oliwił jego paznokcie i czynność ta wymagała staranności i czasu.
Podczas posiłku Nasuada nadal rozważała tą zagadkę, tak bardzo skupiona, że ledwie czuła smak strawy. Od czasu do czasu zerkała w górę, poszukując na beznamiętnej twarzy mężczyzny jakiejś wskazówki, lecz zawsze bez powodzenia.
Nakarmiwszy ją ostatnim kawałkiem chleba, nadzorca podniósł się z kamiennego stołu, zabrał półmisek i się odwrócił.
Nasuada szybko przeżuła i połknęła kęs, o mało się nie dławiąc.
– Masz ładne paznokcie – rzekła ochrypłym, załamującym się głosem. – Są bardzo... błyszczące.
Mężczyzna przystanął w pół kroku, jego wielka, bulwiasta głowa obróciła się ku niej. Przez moment Nasuada sądziła, że znów ją uderzy, potem jednak szare wargi powoli rozchyliły się i uśmiechnął się do niej, demonstrując równe rzędy górnych i dolnych zębów.
Z trudem powstrzymała dreszcz: wyglądał, jakby zaraz miał odgryźć łebek kurczakowi.
Z tą samą niepokojącą miną ruszył naprzód, znikając jej z pola widzenia. Po paru sekundach usłyszała odgłos otwieranych i zamykanych drzwi celi.
Jej wargi wygięły się w uśmiechu. Duma i próżność to słabości, które może wykorzystać. Jeżeli istniało coś, w czym była naprawdę dobra, to była umiejętność naginania innych do swej woli. Mężczyzna dał jej maleńki punkt zaczepienia – nie więcej niż palec, czy raczej paznokieć – ale nie potrzebowała nic więcej. Teraz mogła rozpocząć wspinaczkę.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz