Fragment książki

34 minuty czytania

Prolog
Thorn Hill, Brazylia

Obudził go duszny upał i jakiś wrzask.

Zerwał się z przepoconej pościeli, czując silny ból głowy. Krzyki dobiegały z zewnątrz, przez okna otwarte po to, by wpuszczać chłodne nocne powietrze. Przez szpary między deseczkami drewnianych żaluzji przedostawały się smugi słabego szarawego światła.

Wewnątrz z łóżek unosiły się pojękiwania pozostałych Siódemek. Jonah zmrużył oczy, by lepiej widzieć w ciemnościach, lecz wtedy wszystko było rozmyte, jak na obrazach z książek mamy.

– Co się dzieje? – szepnął nieswoim, chrapliwym głosem. Kiedy przekładał nogi przez krawędź łóżka, uderzył go smród choroby.

Siedział nieruchomo, póki nie poczuł, że jego wnętrzności nieco się uspokoiły. Nie, nie będzie wymiotował. Ma już prawie siedem lat – na tyle dużo, by nie sprawiać innym kłopotu. W każdym razie mama tak mówi. „Ludzie zawsze będą chcieli coś dla ciebie robić, bo jesteś zaklinaczem, bo masz dar empatii, charyzmy i perswazji. Ale to nie jest rozwiązanie. Musisz nauczyć się radzić sobie sam”.

Czuł w piersiach ogień. Przyłożył dłonie do koszuli, jakby w ten sposób mógł ugasić pożar. Na jednym z łóżek ktoś w kółko powtarzał:

– Tatuś?

Gdzie jest Jem, kierownik internatu? On wiedziałby, co robić.

Jonah ześlizgnął się z łóżka i głośno stąpnął bosymi stopami w podłogę. W głowie mu się kręciło, żar w piersiach narastał. Na chwiejnych nogach, przytrzymując się łóżek, powoli posuwał się w kierunku drzwi.

Gdy już do nich dotarł, omal się nie przewrócił o ciało leżące na progu.

To był Jem, z wywróconymi oczami, wysuniętym poczerniałym językiem, z zaciśniętymi pięściami. Jak gdyby wciąż z czymś walczył.

– Jem… – szepnął Jonah, klękając obok mężczyzny. Nie wyczuwał już tej mieszanki miłości i rozdrażnienia, która cechowała kierownika.

Jem nie żył, lecz dzieci z Siódemki wciąż potrzebowały pomocy. Uzdrowiciela. Jonah musiał znaleźć uzdrowiciela. I mamę, i tatę, i Kenziego, i Marcy.

Pchnął drzwi, ostrożnie przekroczył ciało Jema… i znalazł się w prawdziwym koszmarze. W okara pełno było ludzi w strojach nocnych, błąkających się po placu, wpadających na przedmioty, jakby byli niewidomi albo postradali zmysły. Wszędzie leżały ciała, niczym popsute lalki. Niektóre chłopiec rozpoznał. Najpierw Foster, który pracował w sklepie metalowym i dawał Jonahowi ciekawe kawałki metalu do zabawy. Potem Lilith, która pomagała sporządzać leki stosowane przez uzdrowicieli. Leżała twarzą w dół przed laboratorium, jasne włosy otaczały jej głowę niczym aureola.

Ktoś go potrącił i omal nie przewrócił. To Patrice, która budowała dekoracje do spektakli teatralnych. Wciąż była w koszuli nocnej. Pierwsza dorosła osoba, która jeszcze żyła.

– Patrice! – krzyknął Jonah, pociągając ją za rękaw. – Widziałaś mamę albo tatę?

Kobieta zachwiała się i wsparła na Jonahu, by nie upaść. Z jej ust po podbródku toczyła się piana. Patrice przez chwilę wpatrywała się w chłopca szeroko otwartymi oczami, jakby go nie poznawała, po czym odwróciła się i powlokła ku jezioru.

Ludzie biegali w różne strony: jedni w kierunku jeziora, może z nadzieją, że w wodzie znajdą ochłodę, inni ku lecznicy. Niektórzy wrzeszczeli, wymachując rękami, jakby ścigały ich potwory. Jonah zobaczył zderzających się ze sobą mężczyzn. Upadli na ziemię, zaczęli się okładać pięściami i wymierzać sobie kopniaki.

Przerażony chłopiec rzucił się w stronę grupki domów jednorodzinnych, zwanych oka, które zajmowali przedstawiciele sztuk estradowych. Jeszcze przed miesiącem mieszkał tam wraz z rodzicami, młodszym bratem i małą siostrą. Potem jednak, ponieważ było im coraz ciaśniej, a on miał już prawie siedem lat, przeniósł się do internatu Siódemek. Mieszkały tam wszystkie siedmiolatki, bez względu na to, z jakiej gildii pochodziły.

Niektóre oka były ciemne, spowite złowieszczą ciszą. W innych płonęły światła. Z otwartych drzwi szczekały na Jonaha psy, kiedy szedł znajomą ścieżką do rodzinnego domu. Raz musiał się zatrzymać i zwymiotować w krzaki.

Dom był ciemny, lecz przez frontowe drzwi chłopiec dojrzał samotne, drgające światło. Jak płomyk, ale raczej niebieski niż pomarańczowy bądź czerwony.

Wpadł do środka, wołając:

– Mamo?! Tato?!

Cisza.

Wślizgnął się za parawan oddzielający pokój rodziców od głównego pomieszczenia.

Jeszcze nie wstali. Rozpoznał ich znajome sylwetki w dwu­osobowym hamaku, lecz nie poczuł tego podmuchu miłości, który zawsze dodawał mu otuchy. Podszedł bliżej. Mama leżała na plecach, ze szmatką na czole, biała jak mleko, z sinymi wargami. Obok niej na parapecie stała filiżanka. U boku mamy leżał tata obrócony plecami w górę. Oboje nie żyli.

Kiedyś Jonah oberwał w brzuch – tak mocno, że nie był w stanie zaczerpnąć powietrza – i teraz poczuł się tak samo.

Kręcąc przecząco głową, z rękami wyciągniętymi przed siebie, wyszedł z sypialni. W pokoju poczuł dym. Coś się paliło – ten zapach zdawał się dochodzić z miejsca, w którym teraz sypiali Kenzie i Marcy. Jonah odgarnął zasłonę do swojego dawnego pokoju.

Marcy stała w łóżeczku, chichocząc i wyciągając rączki, a światło płomieni zabarwiało jej twarz na niezwykły niebieskawy kolor. Część sypialni należąca do Kenziego stała w ogniu i raz po raz z tego piekła strzelały iskry, jakby ktoś odpalał rakiety. Pośrodku najjaśniejszym płomieniem palił się pięcioletni brat Jonaha, Kenzie, niczym ludzka ofiara składana dawnym bogom, o których czasem opowiadała im jedna z uzdrowicielek, Jeanette. Palił się i palił, ale się nie spalał.

Otumaniony, zdezorientowany, z bólem głowy i żołądka Jonah miał ochotę położyć się na ziemi, zamknąć oczy i zasnąć. Chciał, żeby mama obudziła go z tego koszmaru, pogładziła po głowie i zapewniła, że to tylko sen. Chciał, żeby ktoś dorosły powiedział mu, co robić.

Ale nie było przy nim nikogo, a on miał już prawie siedem lat. I wiedział, że jeśli on czegoś nie zrobi, nikt tego nie zrobi. Ocierając łzy z twarzy, chwycił koc przewieszony przez bok łóżeczka i owinął nim Marcy. Opuścił ściankę łóżeczka i wyjął siostrę.

Marcy wskazała rączką ponad jego ramieniem i krzyknęła:

– Kee! – Tak nazywała Kenziego.

– Chodź, Marcy – powiedział Jonah. – Wynośmy się stąd, zanim wszystko się spali.

Dziewczynka miotała się w jego ramionach, gdy przekraczał próg.

– Kee! – krzyczała. – Kee!

Nie przestawała kopać i wierzgać i Jonah czuł, że słabnie.

– Marcy – prosił, gdy wyszli poza zasłonę drzew – uspokój się. Nie mogę cię nieść, jak się tak wiercisz.

– Kee! – powtórzyła.

– Wiem – odpowiedział. – Nie zapomniałem o nim. Ale nie uniosę was naraz.

W jego stronę szły dwie z Dwunastki – dziewczynki, które pomagały w lecznicy. Same wyglądały jak na wpół żywe, poruszały się niczym lunatyczki pogrążone w przerażającym śnie. Skóra jednej z nich była pokryta pęcherzami. Jonah odwrócił wzrok.

– Idziemy do okara – powiedziała jedna z dziewcząt. – Tam się spotkamy.

– Zabierzcie moją siostrę – odparł Jonah. – Ja wracam po brata.

– Jonah! – Marcy chwyciła go za koszulę nocną.

– W porządku – odparł. – Wrócę. – Pochylił się i pocałował ją w policzek.

Niebieskie oczy Marcy rozszerzyły się i zamknęły. Jej usta wygięły się w uśmiechu, skóra pobladła niczym róża ścięta mrozem i dziewczynka zmarła.


Nie umiałby powiedzieć, jak długo przebywał między jawą a snem. Był przykuty do łóżka, otoczony rurkami, z igłami powbijanymi w ciało, a dłonie miał czymś owinięte i dlatego nie mógł niczego z siebie zerwać. Prawie nikt się nie zjawiał, a jeśli już, to w pośpiechu odchodził. Jonah i tak większość czasu spał.

Wreszcie się obudził, krztusząc się wymiocinami. Kiedy w końcu przyszli uzdrowiciele, wyglądali na zagniewanych, jakby mieli do niego o coś pretensje. Odwiązali go, żeby mógł używać miski przy łóżku. Odczepili rurki, lecz pozostawili osłony na dłoniach i duży podzwaniający łańcuch przy kostce, na tyle długi, że chłopiec mógł pójść do łazienki i chodzić po sali, ale nie dalej.

Wiedział kilka rzeczy. Na przykład to, gdzie się znajduje: w jednej z klas szkolnych. Ale dlaczego jest tutaj, całkiem sam, a nie w lecznicy?

Chyba przez większość czasu dawali mu coś usypiającego, bo teraz poczuł się przytomniejszy. Zobaczył, kto wszedł do sali. Było ich dwóch – obcy, którzy widocznie byli uzdrowicielami, ale zupełnie nie przypominali uzdrowicieli, z którymi Jonah wcześniej miał do czynienia. Nie byli jak Jeanette, która opiekowała się nim od urodzenia.

Ci uzdrowiciele w ogóle go nie dotykali, jeżeli nie musieli, a nawet wtedy robili to tylko w gumowych rękawiczkach. Gdy się zbliżali, ich strach oblepiał go niczym zimna mgła. Często stali przy drzwiach i rozmawiali przyciszonymi głosami. Domyślał się, że mówią o nim.

Jonah nazwał ich w myślach Tym Pierwszym i Tym Drugim.

Nie był przyzwyczajony do uczucia strachu. Zwykle otaczała go czułość i życzliwość. Żałował, że Jeanette nie została – ona zawsze wiedziała, jak go wyleczyć, gdy był chory. Wyjechała z Thorn Hill, zanim to wszystko się zaczęło. Z drugiej strony, gdyby została, prawdopodobnie już by nie żyła, jak wszyscy inni dorośli.

Przynosili mu jedzenie i zostawiali na szafce przy łóżku, chociaż przez większość czasu był zbyt chory, by jeść. Za każdym razem, kiedy któryś z nich wchodził, Jonah zadawał jakieś pytanie i z udzielanych odpowiedzi budował sobie zasób wiedzy, jak z elementów układanki. Powiedzieli, że studnie zostały skażone. Że mama, tata i Kenzie, i Marcy – wszyscy nie żyją. Nie, on nie ma żadnej zakaźnej choroby. Nie, nie może zdjąć tych rękawic.

Jego siódme urodziny nadeszły i minęły przez nikogo niezauważone. To znaczyło, że już od dwóch miesięcy wszyscy nie żyli. Jonah odpoczywał, jadł – wszystko w rękawicach – i zastanawiał się, czemu jeszcze żyje. Im więcej odpoczywał, tym bardziej nabierał sił i tym więcej dostrzegał i słyszał, czy tego chciał, czy nie. Jego słuch był lepszy niż kiedykolwiek, wzrok też jakby się wyostrzył: gdy Jonah wyglądał przez okno, widział wszystko nawet po drugiej stronie jeziora, gdzie jak grzyby po deszczu wyrastały namioty.

Przede wszystkim słyszał ściszone rozmowy między Tym Pierwszym a Tym Drugim. Mówił głównie Ten Pierwszy. Ten Drugi odzywał się niewiele.

– Nie płaci nam dostatecznie jak na taką robotę – powiedział Ten Pierwszy. – Nikt nas nie uprzedził, że tu potrzebna całodobowa opieka.

– Mmmm… – odparł Ten Drugi.

– Wiesz, sami są sobie winni. – Ten Pierwszy podrapał się po szyi. – Co oni myśleli? Że Gildia Czarodziejów będzie się obojętnie przyglądać, jak gromadzą arsenał?

– Ale dzieci nie są winne. Zresztą Mandrake twierdzi, że wcale nie produkowali broni.

– I ty w to wierzysz? – parsknął Ten Pierwszy. – Bo czarodzieje na pewno nie. Teraz rodzice tych dzieci nie żyją i nikt nie wie, jakie potwory wyrosną z tych maluchów. Nie dość, że się nacierpią, w każdym razie większość, to i tak umrą. Codziennie któreś umiera. Według mnie najlepsze, co można dla nich zrobić, to wyzwolić je z tego żałosnego stanu.

– Co ci chodzi po głowie? – odparł ostro Ten Drugi. – Potrzebuję tej pracy. Nie mam zamiaru stąd wyjeżdżać, póki kopalnia jest czynna. Jeszcze kilka miesięcy w Brazylii i nigdy już nie będę musiał pracować. Traktuję to jako dodatek za pracę w trudnych warunkach.

– Mówię tylko, że mielibyśmy łatwiej, gdyby nie było ich tak dużo.

– Zmutowanych dzieci czy diamentów?

Ich śmiech słabł, w miarę jak oddalali się korytarzem.

Jonah poczuł dreszcz strachu na karku. Czy on i pozostali umrą? Dotknął swojej piersi, w której jeszcze czasami czuł żar na tyle silny, że budził go ze snu. Czasami musiał korzystać z miski, którą zostawili mu przy łóżku. Czasami pocił się krwią.

Ale teraz przynajmniej miał siły. Wystarczająco dużo, by się rozejrzeć po okolicy.

Zszedłszy z łóżka, dojrzał swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Nie przypominał potwora. Wyglądał tak samo jak zawsze – postrzępione czarne włosy, niebieskie oczy, na ręce wytatuowany kwiat jak u wszystkich innych. Może był nieco chudszy i smutniejszy niż przedtem.

Chwycił za żelazną bransoletę na kostce i spróbował przełożyć przez nią stopę. Nie udało się, tylko zadrapał sobie skórę. Zdenerwowany, szarpnął mocno za obręcz, a ona rozpadła się na kawałki. Zaskoczony, rzucił szczątki na pościel i się rozejrzał. Oczywiście nikt tego nie widział.

Gdyby wiedział, że to takie proste, zrobiłby to już ­dawno.

Przysunął się do drzwi, tylko po to, by się przekonać, że są zamknięte. Sfrustrowany szarpnął klamkę kilka razy, aż drzwi wypadły z zawiasów i runęły na niego, przewracając go na plecy.

Zerwał się przerażony. Nie chciałem, pomyślał. Nie chciałem wyważyć drzwi.

Nie powinni byli mnie zamykać.

Na końcu korytarza, tam, gdzie kiedyś była sala gimnastyczna, zobaczył kilkadziesięcioro dzieci leżących w równo ustawionych łóżkach. Niektóre rozpoznał, innych nie. Jedne pokryte były ranami i pęcherzami, inne łuskami i piórami. Jedne były piękne, delikatne, pulsowały światłem niczym wróżki z opowieści Jeanette. Inne w ogóle nie przypominały dzieci. Wszystkie były poprzypinane do maszyn i pojemników, do których kapały jakieś ciecze. To było straszliwe miejsce. Straszliwa Sala.

– Jonah?

Wzdrygnął się wystraszony. Głos dochodził z łóżka w pobliżu. To Alison Shaw, kolejna Siódemka. Była chudsza, niż ją pamiętał, i blada, z ciemnymi kręgami pod ­oczami.

– Alison! – powiedział uradowany, że spotkał kogoś znajomego. – Jesteś…?

– Ciii! – Dziewczynka przyłożyła palec do ust. – Bo usłyszą. – Uniosła ręce i chłopiec zauważył, że ona też ma rękawiczki. I łańcuch, którym jest przymocowana do łóżka. – Jak się wydostałeś? Mówili, że jesteś zamknięty.

– Wyłamałem drzwi – odparł jak najprościej. – Dlaczego cię przykuli tym łańcuchem?

– Nieważne. Możesz mnie uwolnić?

Jonah złapał za łańcuch i go rozerwał.

– Jak to zrobiłeś? – Alison spojrzała na niego z podziwem. – Pokaż mi.

Wzruszył ramionami.

– Chyba te łańcuchy nie są zbyt mocne. A gdzie reszta? Rudy? Miranda?

– Nie wiem. Nie pozwalali mi wychodzić z tej sali. Widziałeś Kenziego?

– Nie żyje – powiedział Jonah, czując ucisk w gardle. – Nie wiedziałaś?

– To nieprawda – stwierdziła Alison. – Jego też zamknęli.

Serce Jonaha na chwilę zamarło, by zaraz zacząć bić ze zdwojoną siłą.

– Gdzie?! Gdzie on jest?!

Alison zsunęła się z łóżka.

– Chyba tędy.

Wymknęli się ze Straszliwej Sali i ruszyli korytarzem. Skręcili za róg i praktycznie wpadli na Tego Pierwszego i Tego Drugiego. Wraz z nimi byli dwaj pielęgniarze. Jonah mógłby uciec z powrotem tamtędy, którędy tu przybył, ale chciał się dostać do Kenziego, a oni stali mu na drodze.

– Jonah! – powiedział Ten Pierwszy, robiąc gwałtowny krok w tył. Po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu. – Jak wyszedłeś z pokoju?

– Gdzie jest Kenzie? – zapytał chłopiec, zaciskając ­pięści.

– Właśnie szliśmy po ciebie – odparł Ten Pierwszy, spoglądając na Tego Drugiego. – Chciałbyś go zobaczyć?

Alison i Jonah popatrzyli po sobie.

– Czemu powiedzieliście mi, że nie żyje? – zapytał ­Jonah.

– Nie chcieliśmy ci robić nadziei – powiedział Ten Drugi, obrzucając wzrokiem rękawice na dłoniach chłopca. – Był w bardzo ciężkim stanie, tak samo jak ty. Myśleliśmy, że lepiej będzie poczekać. – Wskazał ręką korytarz. – To tam.

Ten Pierwszy zagrodził drogę Alison, kiedy ruszyła za nimi.

– Ty nie. Musisz wracać do łóżka.

– Chcę iść z Jonahem.

Ten Drugi skinął głową na pielęgniarzy, a oni chwycili dziewczynkę za ręce i – choć mocno się opierała – pociągnęli w przeciwną stronę.

– Dlaczego Alison nie może iść z nami? – zapytał Jonah.

– Twój brat jest zbyt chory. Można go odwiedzać tylko pojedynczo. Sam zobaczysz.

Chłopiec poczuł dreszcz strachu. Dopiero co odzyskał brata, a zaraz może go znowu stracić.

Po kilku zwrotach i skrętach zorientował się, że idą do jadalni. Dlaczego właśnie tam?

Minęli jednak tę salę i przeszli przez podwórze w kierunku kuchni, która znajdowała się w oddzielnym budynku. Jonah usłyszał warkot helikopterów, odległy, lecz coraz bliższy. To go zdumiało. Przylatujące i odlatujące śmigłowce nie były rzadkością, bo dowoziły lekarstwa, ale nigdy o tej porze.

Ten Pierwszy i Ten Drugi chyba tego nie słyszeli. Jonah podniósł głowę, by spojrzeć na ciemny skrawek nieba nad sobą, lecz uzdrowiciele wepchnęli go do budynku kuchennego i prowadzili dalej, tam, gdzie mieściły się spiżarnie i chłodnie.

– Kenzie jest tutaj?

– Tu jest najbezpieczniej – oświadczył Ten Drugi, otwierając drzwi olbrzymiej chłodni ze stali nierdzewnej.

– Jest w chłodni? – głos chłopca zabrzmiał jak przerażony pisk.

– Nie jest włączona – burknął Ten Drugi niecierpliwie, otwierając drzwi.

Zapalił światło, chociaż nie było to konieczne, bo Kenzie sam rozjaśniał całe pomieszczenie. Siedział na podłodze w kącie, z podciągniętymi pod brodę kolanami, obejmując nogi rękoma. Na jego skórze tańczyły płomyki – te same niebiesko-białe ogniki, które Jonah pamiętał z nocy, kiedy umarli rodzice i Marcy.

– On ciągle się pali! – krzyknął Jonah. – Czemu tego nie zgasicie?!

– Nie umiemy – powiedział Ten Pierwszy. – On sam wznieca ten ogień. Płonie tak od dnia tamtej masakry.

Kenzie nie miał na sobie żadnych ubrań. Mimo wydzielanego ognia dygotał i szczękał zębami, a gałki oczne wywracały mu się tak, jakby chciał zajrzeć w głąb siebie. Raz po raz uderzał głową o ścianę.

– Powinniście dać mu kask – powiedział Jonah, bo nic innego nie przyszło mu do głowy.

– Chcielibyśmy mu pomóc – stwierdził Ten Drugi ze wzruszeniem ramion. – To znaczy… zostawiamy mu jedzenie i wodę. Ale nie możemy się do niego zbliżyć.

– Kenzie… – Jonah zwrócił się do brata – to ja, Jonah.

Dźwięk jego głosu wyraźnie przyciągnął uwagę Kenziego. Chłopczyk przestał się trząść, pochylił się naprzód, oparł dłonie na kolanach i spojrzał szeroko otwartymi z przerażenia oczami.

– Jonah? Pomóż mi! Proszę, pomóż mi! Tak mi ziii…mno. I jestem głodny.

Jonah bardzo chciał pomóc.

– Nie możecie mu przynajmniej dać jakiegoś koca? – zwrócił się do Tych Dwóch.

– Palą się – oznajmił Ten Pierwszy. Mężczyźni spojrzeli po sobie i po chwili Ten Pierwszy podjął: – Ale ty chyba mógłbyś mu pomóc.

– Ja? – Jonah ze zdumieniem wpatrywał się w wysokiego mężczyznę obok siebie. – Jak?

– Możesz zgasić ten ogień – łagodnie powiedział Ten Drugi. – Jest tu wiele dzieci, którym możesz pomóc. Zrobisz to?

– Chyba tak – odparł Jonah niepewnie, podnosząc wzrok na Tego Drugiego. – Naprawdę chcę pomóc.

Ten Drugi wydobył skądś błyszczące nożyczki. Ten Pierwszy przytrzymał rękawice Jonaha, a Ten Drugi ostrożnie je rozciął. Obaj mężczyźni odsunęli się z przestrachem.

Jonah poruszył palcami, zadowolony, że pozbył się rękawic, a jednocześnie zaintrygowany.

Drzwi chłodni były lekko uchylone. Chłopiec słyszał dobiegające z zewnątrz głosy i dźwięk zbliżających się kroków. Ten Pierwszy i Ten Drugi najwyraźniej tego nie słyszeli, może dlatego, że słuch Jonaha był lepszy niż ich.

– Poczekam na zewnątrz – powiedział Ten Drugi i się odwrócił.

– Zostań – burknął Ten Pierwszy pod nosem. – Zgodziłeś się na to, więc nie myśl, że się wywiniesz. – Zwrócił się do Jonaha: – No to teraz weź brata za rękę. To ugasi ogień.

– Czemu to miałoby ugasić ogień? – Gdy nie odpowiadali, Jonah dodał: – A ja się nie spalę?

– Myślimy, że ogień od razu ustanie. No, spróbuj – zachęcał go Ten Pierwszy.

Czemu go do tego namawiają? Przecież on nie jest uzdrowicielem. Jonah podniósł wzrok na Tego Pierwszego i dostrzegł kłamstwo w jego oczach.

– Nie – oświadczył i obrócił się plecami do brata, a twarzą do Tych Dwóch.

– Popatrz na niego – powiedział Ten Drugi. – Myślisz, że w tym stanie jest szczęśliwy?

Zrobił krok w kierunku Jonaha, a chłopiec odruchowo uniósł obie ręce w obronnym geście. Mężczyzna wzdrygnął się i cofnął, jego twarz przybrała odcień tak biały jak rybie podbrzusze.

Ten Drugi bał się Jonaha. Dlaczego? Chcieli, żeby dotknął Kenziego. Dlaczego?

– Nie możemy mu pomóc – tłumaczył Ten Pierwszy Jonahowi. Jego głos z miękkiego jak jedwab stawał się chropawy jak jutowy worek. – Musimy skupić się na tych, którzy mają szanse przeżyć.

– Nie.

– Chciałbyś tak żyć? To najlepsze, co teraz możesz dla niego zrobić.

– Nie – powtórzył Jonah.

– Mówiłem ci, że to się nie uda! – wtrącił Ten Drugi.

– Jeszcze zmieni zdanie – rzekł Ten Pierwszy. – To mądry chłopak. Sam do tego dojdzie.

– O to właśnie chodzi, że on już do tego doszedł – parsknął Ten Drugi. – Może byś…

Drzwi do chłodni otworzyły się gwałtownie. W wejściu stanął jeden z nauczycieli muzyki o imieniu Gabriel, który był w Thorn Hill niecały rok. Tej nocy, gdy to wszystko się stało, nie było go w szkole.

– Kim pan w ogóle jest? – syknął Ten Pierwszy, zagradzając Gabrielowi drogę. – To prywatna posiadłość i jeśli pan myśli, że…

– Jestem Gabriel Mandrake, właściciel tej posiadłości i, jak mi się zdaje, wasz pracodawca.

– Mandrake! – Ten Pierwszy jakby się skurczył na oczach Jonaha. – Powinien nas pan uprzedzić o przybyciu. Mogliśmy przygotować…

– Właśnie o to chodziło – odparł Gabriel. – Wizyta z zaskoczenia. Coś mi się zdaje, że więcej czasu spędzacie w kopalni niż przy pracy, za którą wam płacę.

Ten Pierwszy oblizał wargi.

– No… Wie pan… Myśleliśmy, że trzeba podtrzymywać jej działanie, zbierać fundusze na te dzieci… na ich przyszłość i w ogóle.

Gabriel przepchnął się obok Tych Dwóch do chłodni. Za nim weszła Alison i…

– Jeanette! – krzyknął Jonah.

Jednak Jeanette nie odpowiedziała. Wpatrywała się w Kenziego z niedowierzaniem i coraz większym przestrachem.

Gdy Gabriel ujrzał Kenziego – kiedy zobaczył go nagiego na podłodze w chłodni – wzdrygnął się, jego twarz najpierw przybrała barwę mleka, a po chwili pociemniała ze złości.

– Dobry Boże! – westchnął i obrócił się w stronę Tych Dwóch. – Coście sobie myśleli?! Toż to są dzieci!

– Łatwo panu mówić – odpowiedział Ten Pierwszy. – Są niebezpieczne. Gdyby pan widział to, co my…

– Widziałem już dość – przerwał mu Gabriel niskim surowym głosem. Wyglądał inaczej, niż Jonah go pamiętał: był chudy, zaniedbany i smutny.

Jeanette podeszła do Kenziego i uklękła przy nim. Mówiła do chłopca łagodnie, bez strachu. Jonah widział, jak sięga do torby i wyciąga z niej brązową butelkę.

Kucnął obok niej, tak blisko, jak śmiał się przysunąć.

– Co to jest? – zapytał, gdy Jeanette nalewała gęsty brązowy płyn na łyżkę.

– Lekarstwo, które może złagodzić jego objawy, bo zmniejszy magiczną moc.

Jonah lubił w Jeanette to, że zawsze mówiła prawdę.

Kobieta próbowała podać lekarstwo Kenziemu, ale on tak drżał, że nie mogła trafić łyżką do ust.

– Kenzie – powiedział Jonah. – Pamiętasz tę piosenkę, którą tak lubisz? Piosenkę Johna Lennona?

Kenzie zamrugał.

– Imagine – szepnął przez spierzchnięte wargi.

Jonah zaczął cicho śpiewać. Ciało Kenziego wyraźnie się odprężyło, jego ruchy na tyle złagodniały, że Jeanette była w stanie wsunąć mu łyżkę do ust.

Tych Dwóch nadal spierało się z Gabrielem.

– Znam podstawowe dane – powiedział Gabriel niskim głosem z wyraźnym niezadowoleniem. – Dwa tysiące dorosłych i trzy tysiące dzieci nie żyje. Tysiąc dzieci przeżyło. Gdzie one są? Ile z nich zmarło, odkąd tu przybyliście?

Ten Pierwszy i Ten Drugi spojrzeli po sobie.

– Jakieś dwieście? – zaryzykował Ten Pierwszy.

– Nie… – westchnął Gabriel. Jakby zapadł się w sobie, zakrył twarz dłońmi. Między jego palcami pojawiły się łzy. – Nie przypuszczałem… Nie myślałem, że będzie tak źle…

– No właśnie, sam pan widzi – stwierdził Ten Pierwszy. Jak zwykle Ten Drugi mówił niewiele. Osunął się na podłogę w kącie i podparł głowę rękami.

Kenzie w końcu przestał płonąć i wyczerpany przytulił się do Jeanette. Jonah spodziewał się, że ciało brata będzie pokryte pęcherzami, ale tak nie było. Może płomienie, które sam wzniecał, jemu nie szkodziły.

– Alison – powiedziała Jeanette łagodnym jak zawsze głosem, tuląc Kenziego i głaszcząc go po plecach. – Przynieś trochę wody i kilka tych ciasteczek w kształcie zwierzątek, które on tak lubi. I jeszcze słoik rosołu.

Jonah widział, że Alison z niechęcią spełnia prośbę – wyraźnie miała ochotę zostać i słuchać dalszych rozmów.

– Jonah. – Jeanette uśmiechnęła się blado. – Tak się cieszę, że już się lepiej czujesz. Może znajdziesz gdzieś koc dla brata?

Gdy Jonah wychodził, Ten Pierwszy powiedział:

– No to teraz chyba widzicie, z czym tu mamy do czynienia. Wierzcie mi, że to niełatwe.

– Czy dlatego przykuwacie dzieci łańcuchami do łóżek? – ton Jeanette był ostrzejszy niż żądło osy.

W głosie Tego Pierwszego pojawiła się irytacja, gdy odpowiadał:

– Musicie zrozumieć, tu jest mnóstwo pracy, a za mało ludzi, za mało…

– Jasne, nic dziwnego, że jest was za mało, skoro dziesięciu ludzi zastałem przy pracy w kopalni – przerwał mu Gabriel. – Dziesięć osób, którym płacę za opiekowanie się dziećmi.

Jonah znalazł koc w Straszliwej Sali, gdzie świeżo przybyli uzdrowiciele badali dzieci i łagodnie zadawali im pytania. Niektórzy z uzdrowicieli płakali.

Gdy wrócił z kocem dla brata, Ten Pierwszy spierał się podniesionym głosem:

– Niektóre z dzieci nie przestały wymiotować, odkąd tu przybyliśmy. Inne są tak zdeformowane, że aż nam chce się wymiotować. A to tylko czubek góry lodowej. Jak nas pan zwolni, wyjedziemy z Brazylii na dobre. A wtedy niech pan sobie szuka innych uzdrowicieli, którzy zechcą przyjechać w to przeklęte miejsce i zająć się czymś takim. – Wskazał Kenziego, którego Jonah otulał kocem. – Czy pan w ogóle ma pojęcie, o co tu chodzi? O, patrzcie na jego starszego brata. Jakie słodkie dziecko. Ale kłopot w tym, że jego dotyk zabija. Jego usta, dłonie… nie wiadomo, co jeszcze. Zabił własną siostrę.

Ten Pierwszy mówił dalej, ale Jonah już go nie słyszał. Marcy? Zabił Marcy? Wyciągnął ręce przed siebie, by przyjrzeć się swoim dłoniom. Odwrócił je i obejrzał z wierzchu. Wyglądały tak samo jak zawsze.

– Nie słuchaj go, Jonah – odezwała się Jeanette, odgarniając mu włosy z oczu. – Cokolwiek się stało, to nie była twoja wina. – Nachyliła się, by pocałować go w czoło.

Łzy napłynęły mu do oczu. Nikt go nie całował – nikt go nawet nie dotykał – od dwóch miesięcy. Jeanette się go nie bała. A jednak…

Potrząsnął głową i odsunął się od niej.

– Nie – powiedział. – Nie chcę cię skrzywdzić.

– Chodzi o to – ciągnął Ten Pierwszy – że po tym, co się tu stało, ciężko będzie znaleźć guślarzy, którzy zechcą tu przybyć. Nie będą ryzykować, że ściągną na siebie gniew Gildii Czarodziejów.

– Może są jeszcze ludzie odważniejsi od was – odparł Gabriel. – A teraz wynoście się, zanim każę was aresz­tować!

Rozdział 1
Dawne złe czasy

Obudziwszy się w boksie knajpy U Mickeya, Emma ­Claire Greenwood uświadomiła sobie, że już od trzech dni nie była w domu. Wiedziała, że robi źle i że Sonny Lee będzie się martwił, chociaż codziennie do niego dzwoniła. Uzgodnili to ostatnim razem, kiedy odbyli poważną rozmowę na temat jej wybryków.

A jednak w Memphis było cudowne lato i zew ulic działał na nią niczym pieśń syreny – nie potrafiła mu się oprzeć. Szkoła się skończyła i Emma nigdzie nie musiała się spieszyć.

Mogła spać cały dzień, potem spędzać całą noc poza domem, gdy temperatura o północy nie różni się od tej w południe. Mijać otwarte drzwi małych klubów, z których płynie cudowna muzyka. Te dźwięki sprawiały, że jej serce rozpadało się na cząstki, a potem znowu się odradzało. Emma miała dopiero szesnaście lat, ale mogła wchodzić do każdego klubu w Memphis. Siadywała z muzykami w różnych częściach miasta, sławnymi i nieznanymi. Mickey tak ją podsumował: „Ta dziewczyna, Emma? Ona zna życie. Umie grać bluesa”.

Oczywiście to, że jej dziadkiem był Sonny Lee Greenwood, nie było bez znaczenia. Czasem natykała się na niego w jakiejś zadymionej spelunce. Zawsze poprzedzała go muzyka. Grał na gitarze hawajskiej jak nikt inny. Zdarzało się, że pod wpływem usilnych nalegań Emma wchodziła na scenę i grała wraz z nim – pośród dymu papierosów, woni piwa i potu, które tworzyły atmosferę bluesa.

Sonny Lee ostrzegał ją przed ulicznym życiem i związanymi z tym niebezpieczeństwami. Mówił, że na niej czai się niebezpieczeństwo. Ona jednak zawsze czuła się na ulicy lepiej niż gdziekolwiek indziej. Lepiej niż w szkole. Zresztą była na tyle rozsądna, żeby odmawiać wszystkim cwanym chłopakom, którzy próbowali ją namówić na ten pierwszy duży błąd. I starszym facetom, którzy chcieli jej stawiać drinki. Pociągała ją tylko muzyka – nic więcej. Uważała na siebie, ponieważ nikt inny tego nie robił.

Całą noc przespała na winylowym siedzeniu – z długimi nogami i rękami zwieszonymi po bokach – i wybili ją ze snu dopiero przychodzący pracownicy. Brzęk naczyń, które Robert ustawiał na półkach, obudził ją na dobre.

Ziewając, sięgnęła po komórkę. Druga po południu.

Jedna wiadomość od faceta, który zamówił gitarę kilka miesięcy temu, z pytaniem, gdzie jego instrument. Trzy nieodebrane połączenia od Sonny’ego Lee. Teraz jest już w sklepie. Gdzie i ona miała być o tej porze.

Sonny Lee powinien ją zwolnić i zatrudnić na jej miejsce kogoś, z kogo miałby pożytek.

Czuła suchość w ustach. Ma za swoje. Rozprostowała kości i powlokła się do baru, gdzie Robert podał jej puszkę coli. Zabrała ją do damskiej toalety i tam, popijając, próbowała doprowadzić się do porządku: przeczesała palcami gęstą czuprynę, po czym związała włosy gumką. Wilgotnym papierowym ręcznikiem starała się usunąć plamę z musztardy na podkoszulku. Skąd to się tu wzięło? Czy to nowa plama? Czy już tu była, kiedy Emma się ubierała? Pranie było czymś, co zdarzało jej się od przypadku do przypadku.

Dobre intencje kołatały się jej po głowie jak potrząsane w kubku kostki. „Dzisiejszy wieczór spędzę w domu. Nadrobię zaległości w pracy i zrobię wszystko, o co Sonny Lee poprosi. Ugotuję mu coś dobrego na kolację”.

Gotowanie też zdarzało jej się sporadycznie.

Pchnęła drzwi i wyszła w oślepiające światło. W nocy widocznie padało, bo wilgotny beton parował. Powietrze było gęste jak miód i wszystkie zapachy miasta gromadziły się przy chodniku.

Skręciła w Beale Street i szła skrótami do sklepu. Po drodze kupiła dwa rogaliki, które lubił Sonny Lee. Wydała na nie ostatnie pieniądze. Danina na rzecz pokoju.

Na neonowym szyldzie widniał napis GREENWOOD, LUTNIK, GITARY NA ŻYCZENIE, NAPRAWY. Pod spodem nowy szyld, zawieszony miesiąc temu jako symbol ich nowej spółki: STUDIO GREENWOOD. Ku jej zdumieniu kartka na drzwiach wejściowych była obrócona z „Otwarte” na „Zamknięte”. Dużo za wcześnie.

Może nie było ruchu, więc zamknął wcześniej, żeby nadrobić zaległości w warsztacie? Prawdopodobnie było to konieczne, bo Emma go zawiodła. Kolejny raz.

A może w ogóle nie otworzył? Sonny Lee nie był już młody. Czasem po wyczerpującej piątkowej nocy miał problemy z zejściem po schodach. Jednak z głośników wewnątrz sklepu dobiegały dźwięki muzyki, głośniejsze niż zwykle, a już na pewno nieprzystające do godzin pracy.

Drzwi frontowe były zamknięte, więc Emma otworzyła je własnym kluczem.

– Sonny Lee?! – krzyknęła, chociaż przy tak głośnej muzyce nie mógł tego usłyszeć. Obeszła ladę i wyłączyła sprzęt. Zapadła nienaturalna cisza. – Sonny Lee? – powtórzyła. – To ja, Emma! Wróciłam! – Żadnej odpowiedzi.

W powietrzu czuć było swąd spalenizny, jakby Sonny Lee ostatnio palił drewnem. Kawa w dzbanku wyparowała, tworząc gęsty syrop na dnie, a karafka pękła. Serce Emmy podskoczyło.

Przeszła przez wahadłowe drzwi oddzielające sklep od warsztatu. Było cicho jak w grobie. Przerażająca cisza. Na blacie roboczym leżały porozrzucane narzędzia, podłogę pokrywały wióry. Szuflada była wysunięta. Poprzedniego wieczoru dziadek nie posprzątał. Nigdy nie zostawiał bałaganu w warsztacie. Jego mieszkanie było w strasznym nieładzie, ale w warsztacie zawsze można było jeść z podłogi.

– Sonny Lee! – zawołała Emma, wchodząc za blat ro­boczy.

I tam go znalazła, skulonego na podłodze, z głową w kałuży krwi.

Krzyknęła – dzikim, zwierzęcym głosem – i uklękła przy nim. Przyłożyła palce do pokrytego sztywnym siwym zarostem podbródka i wyczuła tętno, słabe jak cienka niteczka.

– Trzymaj się, Sonny Lee, trzymaj się… – szeptała, sięgając po telefon i wybierając 911. Gdy tylko ktoś odebrał, zawołała: – Jestem w sklepie Greenwooda na Hoopeston! Mój dziadek… Sonny Lee Greenwood… jest ranny.

– Jak ranny? – Gdy Emma szukała słów odpowiedzi, operatorka dodała niecierpliwie: – Postrzelony, dźgnięty nożem czy co?

– Nie wiem… Chyba upadł i uderzył się w głowę. No… krwawi z głowy.

– Czy to silne krwawienie?

– Wygląda, że było silne, ale teraz już zaschło.

– Kiedy to się stało? – Emma w swoim poczuciu winy słyszała w tym oskarżenie.

– Ja… nie wiem. Nie było mnie w domu.

– Czy oddycha? Jest tętno?

– Tak.

– Czy cierpi na chorobę serca? Wysokie ciśnienie?

– Kto wie? Ma 73 lata, ale nigdy nie był u lekarza. Może mi pani zadać te pytania później? Mój dziadek… on potrzebuje…

– Karetka jest już w drodze, złotko. Jak się nazywasz?

– Emma Greenwood.

– I jesteś wnuczką pana Greenwooda?

– Tak.

Emma słyszała stukot klawiatury, gdy operatorka wpisywała dane do komputera.

– Czy coś jeszcze, Emmo? Widzisz jeszcze jakieś uszkodzenia? Złamane kości?

Emma pokręciła głową, czego oczywiście operatorka nie mogła zobaczyć.

– Nie.

– Miał kiedyś zawał?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– Zaraz tam będą. Nasłuchuj sygnału. Jesteście na parterze?

– Tak. Drzwi są otwarte. Wejdźcie przez sklep. Studio Greenwood. Nie będę się rozłączać. – Emma położyła telefon na podłodze obok siebie i nachyliła się nad dziadkiem.

Ku jej zaskoczeniu Sonny Lee otworzył oczy. Chciał coś powiedzieć, ale tylko niewyraźnie mamrotał.

– Sonny Lee! Trzymaj się! – błagała Emma. – Ratownicy już jadą, wyjdziesz z tego, tylko leż spokojnie i czekaj.

W odpowiedzi Sonny Lee uderzył prawą dłonią w podłogę. W sękatych palcach ściskał kopertę.

– Co to?

Znowu stuknął ręką w podłogę. Emma ostrożnie wydobyła kopertę z jego uścisku. Widniał na niej napis: „Mem­phis Slim”.

Memphis Slim. Tak Sonny Lee nazywał Emmę.

Usiadła obok niego.

– Wytrzymaj jeszcze chwilę – powiedziała, przykładając mu dłoń do policzka i z trudem powstrzymując łzy. Mężczyzna wydał długie westchnienie ulgi. Głowa mu opadła, oczy zaszły mgłą niczym powierzchnia lodu na brudnej kałuży. Nie żył.

Emma odchyliła głowę i zamknęła oczy, by nie patrzeć w upstrzony muchami sufit. Po jej twarzy płynęły łzy, gdy w sercu ponownie otwarła się ta rana, która nigdy nie została do końca zaleczona. Przez otwarte okna słyszała dźwięk syren. Za późno. Nie przywrócą już życia Sonny’emu Lee. Co teraz z nią będzie? Czy wyląduje w rodzinie zastępczej? Dawny strach obudził się i zapłonął mocnym ogniem.

Nie. Są miejsca, do których może pójść, ludzie, u których może się zatrzymać na noc czy dwie.

Noc albo dwie. A co z resztą życia? I co ze sklepem, z warsztatem, z tymi wszystkimi narzędziami? I co z kolekcją starych instrumentów, często jedynych w swoim rodzaju? Co się z nimi stanie?

Potrzebowała czasu do namysłu. Żeby coś zaplanować. A nie mogła tego zrobić w tym miejscu. Musiała się wydostać.

Mogłaby zabrać przynajmniej te gitary, które sama zrobiła. Do tego chyba ma prawo. Później może dałoby się odzyskać resztę. Gdy już znajdzie jakieś miejsce do spania.

Zrozpaczona weszła po schodach do swojego pokoju. Zdjęła plecak z wieszaka na ścianie i wepchnęła do niego cztery podkoszulki, parę dżinsów, flanelową koszulę, skarpetki i bieliznę. To były prawie wszystkie jej ubrania, licząc z tymi, które miała na sobie. Odsunęła luźną płytkę w suficie nad materacem, którego używała jako łóżka, i wydobyła swoje oszczędności – zarobek ze sprzedaży dwóch gitar. Włożyła pieniądze do kieszeni plecaka, a list od dziadka do przedniej kieszeni dżinsów. To było wszystko: całe jej życie w jednym plecaku.

Wycie syren wyrwało ją z zamyślenia. Światła musnęły okno czerwienią. Nie było czasu na pakowanie niczego więcej. Dwie ukończone już gitary ze Studia Greenwood, jeszcze w futerałach, stały oparte o ścianę, gdzie je zostawiła, gdy ostatnim razem wróciła od Mickeya.

Naciągnęła nisko na oczy jeden z filcowych kapeluszy Sonny’ego Lee, zarzuciła plecak na ramię, chwyciła gitary i zeszła po schodach przeciwpożarowych na ulicę w chwili, gdy karetka zajeżdżała przed dom.

Chwilę później szła Beale Street z gitarą w każdej ręce. Wyglądała jak setki innych gitarzystów w Memphis zmierzających do wybranych lokali. Tyle że po jej policzkach spływały łzy.

Rozdział 2
Za mało, za późno

Gdy Jonah wdarł się do lochu, Jeanette już nie żyła. Zwisała przykuta do ściany, jej długi siwy warkocz oblepiony był krwią, twarz opuchnięta, ciało pokryte sińcami, połamane. Narzędzia tortur – już bezużyteczne – leżały odrzucone niedbale na bok.

Jonah wiedział, że kobieta nie żyje, bo nie wyczuwał jej cierpienia. Czuł tylko własne.

– Jeanette… – szepnął łamiącym się głosem. Serce pękało mu z bólu.

Chwycił obręcze na jej nadgarstkach i rozłamał je, pobrzękując łańcuchami o ścianę. Delikatnie położył Jeanette na kamiennej posadzce z takim szacunkiem, na jaki zasługiwała. Wiele razy ratowała mu życie, a gdy go potrzebowała, on ją zawiódł.

Pięć lat temu Jeanette opuściła lecznicę w Ostoi, gdzie Jonah spędził większość życia po wyjeździe z Thorn Hill. Trzymała mu głowę nad miską, gdy wymiotował, myła mu twarz, przecierała spocone czoło i wymieniała ochraniacze na dłoniach. Po jego atakach kołysała go i śpiewała mu, póki nie zasnął. Kochała go, gdy nikt inny nie potrafił. A najważniejsze, że uratowała życie jego brata. Wyjechała z Ostoi, kiedy Jonah miał dwanaście lat, ale nie było tygodnia, żeby nie dzwoniła albo przysyłała esemesa czy e-maila.

Nawet w najcięższych chwilach nigdy nie zwątpił w Jea­nette Brodie. A ona nigdy nie zwątpiła w niego.

Ściągnął skórzaną rękawiczkę i dotknął policzka Jea­nette gołą ręką, wiedząc, że już jej nie skrzywdzi.

– Spoczywaj w pokoju – wyszeptał i zamknął jej oczy. Napisał esemesa do Gabriela i Kenziego. Tylko dwa słowa: „Nie żyje”. Aż go korciło, żeby jeszcze wysłać wiadomość specjalnie do Gabriela: „A nie mówiłem?”.

Jeanette już odpoczywała w pokoju, za to Jonah czuł, jak wzbiera w nim świeży, gwałtowny gniew. Czemu ktokolwiek – nawet czarodzieje – miałby ścigać Jeanette? Była jedną z najłagodniejszych osób, jakie znał. Rzuciła pracę u Gabriela tylko dlatego, że nie mogła dłużej znieść widoku umierających dzieci.

Świat był pełen potworów i Jonah miał zamiar dowiedzieć się, który z nich odpowiada za tę śmierć.

Wchodził po schodach, przeskakując po dwa stopnie, cicho niczym duch śmierci. Gdy dotarł na parter, usłyszał głosy. Poczuł woń magii i od razu wiedział: czarodzieje.

Pomknął w głąb korytarza. Głosy dobiegały z dużego łukowatego wejścia do bocznego pomieszczenia. Nadzwyczajny słuch Jonaha był, o ironio, darem od czarodziejów.

Wychylił głowę poza framugę, żeby coś zobaczyć.

Przy zimnym w ten letni dzień kominku stały trzy osoby. Pierwszą był młody mężczyzna z brązowymi włosami, w których widniały rozjaśnione słońcem pasma. Postawa jego szczupłego ciała sugerowała napięcie. Wyglądał na niewiele ponad dwadzieścia lat, ale w przypadku czarodziejów nigdy nie można mieć pewności co do wieku. Kobieta koło pięćdziesiątki z kruczoczarnymi włosami to zapewne Jessamine Longbranch, właścicielka domu, do którego Jonah włamał się kilkanaście minut temu. Drugi mężczyzna był starszy, chudy, z widoczną blizną na twarzy. To musi być Geoffrey Wylie, znany wspólnik tej Longbranch.

– No i? Ile się dowiedziałaś? – Młodszy był Amerykaninem o głosie zimnym jak lód.

– Nie tyle, na ile liczyłam – odparła Longbranch z grymasem.

– I poddałaś się? – parsknął ten z blizną.

– Nie miałam wielkiego wyboru, Wylie. Ona nie żyje.

Po chwili pełnego napięcia milczenia ponownie odezwał się Amerykanin:

– Skoro istniała jakaś szansa, że ona coś wie… w co, żeby było jasne, ja osobiście wątpię… to po co, u diabła, ją zabiłaś?

– Nie chciałam… właściwie… – oznajmiła Longbranch niskim, pełnym gniewu głosem. – Czasem po prostu ­umierają.

Każdy ma jakieś hobby. Dla Jonaha było to ściganie czarodziejów. Coś, czego nie aprobował jego mentor Gabriel Mandrake. Według Gabriela misją Jonaha było coś innego – polowanie na cienie. Nieumarłe ofiary masakry z Thorn Hill.

– No cóż – rzekł Amerykanin, spoglądając na zegarek. – To by było na tyle. To była kolosalna strata czasu. Muszę wracać do Nowego Jorku.

– Poczekaj, DeVries. – Longbranch odsunęła się od kominka, kołując napojem w szklance. – Sprawa Thorn Hill jest warta uwagi, wiesz o tym. Zebrali się tam najlepsi guślarze tej epoki, bo wiedzieli, że mogą korzystać z czego dusza zapragnie, bez ryzyka, że ktoś ich tam, w Brazylii, dopadnie. Ich wiedza może być niezwykle ważna dla uwolnienia się spod tyranii gildii służebnych z Trinity.

– Nie wątpię – odparł DeVries. – W końcu spisek w Thorn Hill był wielkim sukcesem… albo byłby, gdyby nie potruli samych siebie.

– Świetnie. – Longbranch wybuchnęła gniewem. – Moss i jej kohorty mogą nadal zabijać czarodziejów, aż nas wszystkich wykończą!

– Jaki jest stan na dzisiaj? – zapytał Wylie.

DeVries przeniósł na niego wzrok i odpowiedział:

– Pięćdziesięciu siedmiu zabitych. Ale rozumiem, że wśród ofiar są też przedstawiciele gildii służebnych.

– Zasłona dymna, bez wątpienia – stwierdził Wylie – żeby odwrócić uwagę od prawdziwych winowajców.

– Może – westchnął DeVries takim tonem, jakby to było bez znaczenia.

– Czy naprawdę nie ma żadnego tropu? – naciskał ­Wylie.

– Niektóre ciała niczym się nie wyróżniają. Inne znaleziono… mówiąc wprost… rozczłonkowane. Ofiary łączy to, że zniszczono ich Wajdlotkamienie, pozbawiono magii i wszystkie zostały obsypane zwiędłymi kwiatami.

– Różami? – padło pytanie Longbranch.

DeVries pokręcił głową.

– Kwiatami wilczej jagody.

Wilcza jagoda? Dłoń Jonaha powędrowała ku piersi, do wisiorka z wyrytym wzorem w kształcie kwiatu wilczej jagody. Naprawdę? Czy to możliwe, że ktoś z Wilczej Jagody odbywał eskapady przy blasku księżyca? Ktoś oprócz niego?

– A jak przebiega śledztwo Rady Międzygildyjnej w tej sprawie? – zapytał Wylie.

– Nie liczcie na pomoc z ich strony – oświadczył DeVries ostro. – Niektórzy w Radzie prawdopodobnie mają te zabójstwa na sumieniu, reszta tylko się z tego cieszy. Na pewno jest w to wmieszana Madison Moss. Przecież czarodziejów nie tak łatwo jest zabić.

– Właśnie dlatego musimy wziąć sprawy we własne ręce – oznajmiła Longbranch. – Ci, którzy przeżyli Thorn Hill, stanowią największą skarbnicę wiedzy o magii materialnej i Wajdlotkamieniach, jaka w ogóle istnieje.

– Istniała – poprawił ją DeVries.

– Nie rozumiecie? – ciągnęła Longbranch niezrażona. – Może udałoby się tak zmodyfikować Wajdlotkamienie, żeby już nie potrzebowały połączenia ze Smoczym Sercem? A jeśli nawet nie, to gdybyśmy chociaż potrafili określić dokładnie, co dostało się do ujęcia wody w Thorn Hill…

– Po co? Czyżbyś planowała jakieś masowe morderstwo, teraz, kiedy w końcu mamy pokój? – odezwał się DeVries tonem pełnym sarkazmu. – Owszem, badanie sprawy z Thorn Hill wydawało się dobrym pomysłem – mówił w taki sposób, jakby Longbranch była staruszką w domu opieki i właśnie otrzymywała nagrodę za najładniejszą szydełkową robótkę – ale nie ma sposobu, żeby to ciągnąć, skoro nie ma żadnych śladów, a wszyscy, którzy coś wiedzieli, nie żyją.

– Ta uzdrowicielka przeżyła. Muszą być też inni – upierała się Longbranch. – Więcej takich, którzy wyjechali przed katastrofą. Może nawet niektórzy pracują dla ciebie.

– Dla mnie? – DeVries zmrużył oczy. – A to z jakiej ­racji?

Wylie i Longbranch wymienili spojrzenia, jakby uzgadniali kolejny ruch.

– Dobrze wiemy, jaką masz wiedzę o truciznach i toksynach – stwierdził Wylie, siląc się na uprzejmość, choć bez powodzenia. – W końcu wychowywałeś się w tym otoczeniu. I czyż nie jest prawdą, że twój ojciec został zamordowany przez tych z niższych gildii, którzy obwiniali go o tak zwaną masakrę z Thorn Hill?

– Nie mam pojęcia, kto zabił mojego ojca – oznajmił DeVries, wyraźnie unikając zwady z Wyliem. – Był biznesmenem odnoszącym sukcesy, a tacy mają wielu wrogów. To były niespokojne czasy, jak pamiętacie. Co do trucizny, to broń guślarzy. Czarodzieje mają inne możliwości.

– Słyszałem pogłoski, że Czarna Róża wróciła. – Wylie nie dawał za wygraną. – Że znowu działa, w reakcji na ostatnie zabójstwa. Myśleliśmy, że ty… eee, znaczy… Czarna Róża… mogła zwerbować paru ocalałych z Thorn Hill do…

– Zamknij się, Wylie. – Longbranch zgromiła go wzrokiem. – Nie chcemy sugerować, że obecny tutaj DeVries junior ma jakiekolwiek powiązania z zamachami i takimi rzeczami.

– Dzień bez teorii spiskowej to dzień stracony – rzekł DeVries, przewracając oczami. – Ci, którzy się wdają w interesy ze skrytobójcami, nie żyją długo, prawda?

Po kolejnej wymianie spojrzeń z Wyliem Longbranch postanowiła zmienić temat.

– A co z Ostoją? – zapytała. – Wszyscy tam to ocalali z masakry w Thorn Hill. Ktoś z nich może coś wiedzieć. Może nawet mają jakieś archiwa czy materiały z tamtego obozu.

Jonah zesztywniał. Nie podobało mu się, że ci czarodzieje tak się interesują Ostoją.

– Nie sądzę, żeby akurat oni byli w jakiś sposób pomocni – zauważył DeVries z pogardą.

– Czemu ja nic o tym nie wiem? – zapytał Wylie, wyraźnie poirytowany tym, że odsuwają go na boczny tor.

– Właśnie teraz przyszło mi to do głowy – odparła Long­branch. – Ostoja to dom opieki dla dzieci rebeliantów z Thorn Hill, tych kilkuset, które nie zmarły wraz z rodzicami. Przeżyły masowe zatrucie i skończyły jako magiczne kaleki. Część z nich ledwie wegetuje, wymaga stałej opieki. Inne są izolowane, bo stanowią zagrożenie dla siebie samych i otoczenia. Niektóre grasują bez opieki po ulicach.

– Fascynujące. Ale komu chce się to robić… to znaczy opiekować się odmieńcami z niższych gildii? – zastanawiał się głośno Wylie. – Poza tym kto chciałby za to płacić?

– Słyszałeś o Gabrielu Mandrake’u, amerykańskim animatorze sceny muzycznej? – Gdy Wylie skinął głową, Long­branch mówiła dalej: – To guślarz, który przygarnął te szczury laboratoryjne, jak się je powszechnie nazywa, w ramach swojej działalności dobroczynnej. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to trzeba było zająć się nimi już wtedy. Łatwiej pozbyć się mutantów i potworów, kiedy są małe.

Jonah czuł wzbierający w nim gniew. To kolejny dowód na to, że potworami, które powinniśmy ścigać, są czarodzieje, Gabrielu. Nie nasi pobratymcy, pomyślał.

– Masz rację, Jessamine – rzekł DeVries, przeglądając wiadomości w swoim telefonie. – Ci z magicznymi upośledzeniami są w zasadzie… bezużyteczni. – Spojrzał na Longbranch z uśmiechem. – Czyż nie dobija się koni?

Twarz czarodziejki pobladła, jej usta się zacisnęły. Jonah poczuł, jak gwałtowna fala jej złości napotyka chłód obojętności ze strony DeVriesa.

Tę napiętą ciszę przerwał Wylie:

– Może zapolujemy na Mandrake’a? On może coś wiedzieć. Albo wskaże nam kogoś, kto coś wie.

DeVries pokręcił głową.

– Gabriel Mandrake jest znaną postacią i mieszka o rzut beretem od siedziby Rady Międzygildyjnej. Ma najlepszy system bezpieczeństwa, jaki tylko można sobie zapewnić za pieniądze. Nie potrzebuję takiego zainteresowania.

– W porządku. Może Ostoja jest poza zasięgiem, ale musi istnieć jakiś trop, który moglibyśmy wykorzystać – stwierdziła Longbranch. – Nie możemy teraz zrezyg­nować.

– A kto mówi, że rezygnujemy? – DeVries się uśmiechnął, a raczej odsłonił zęby. – Nie kontaktujcie się ze mną, o ile nie będziecie mieli jakiegoś wiarygodnego tropu. To zbyt ryzykowne. I następnym razem przekażcie nam więźnia i pozwólcie nam prowadzić przesłuchanie. Na pewno uzyskamy lepsze rezultaty.

Jonah dyskretnie odsunął się z przejścia, by DeVries mógł go minąć. Mężczyzna wyszedł frontowymi drzwiami i cicho je za sobą zamknął.

Chłopiec ponownie zajął swój punkt obserwacyjny, akurat w chwili, gdy Longbranch cisnęła wazonem w stronę drzwi, tak że odłamki świsnęły Jonahowi koło ucha.

– Co za nieznośny, zarozumiały drań! – warknęła. – Nie potrzebujemy go.

– Właśnie że potrzebujemy – zaoponował Wylie. – Jeżeli chcemy odzyskać realną władzę. – Wskazał na barek. – Napiję się czegoś, jeśli pozwolisz.

– Nalej sobie! – Longbranch podeszła do dużego okna wychodzącego na ogród i otworzyła je. Pokój wypełnił się zapachem róż. – Podejrzewam, że za tymi zabójstwami stoi DeVries. Wszyscy wiedzą, że Czarna Róża za pieniądze zabije każdego. Może Rada mu to zleciła.

Jonah pocierał skronie. Miał już dosyć. Nie interesował go dłuższy pobyt w tym miejscu i podsłuchiwanie kłócących się czarodziejów. Wiedział już, kto odpowiada za śmierć Jeanette, i tylko to się liczyło.

Ściągnął zębami rękawiczki i wetknął je za pasek dżinsów, po czym wyszedł zza rogu i ruszył w stronę czarodziejów.

Pierwsza dostrzegła go Longbranch. Jej oczy najpierw się rozszerzyły, a zaraz potem zwęziły podejrzliwie.

– Jak się tu dostałeś? – zapytała.

W tym momencie zauważył go Wylie i jego twarz wykrzywił grymas zaskoczenia.

– Co to za…?

– Jak przeszedłeś przez zabezpieczenia? – przerwała mu Longbranch.

– No… – Jonah wzruszył ramionami – to nie były jakieś zapory nie do przejścia.

Longbranch wywróciła oczami, jakby obecność Jonaha była bardziej irytująca niż niebezpieczna.

– Czemu więc płacę za całodobową ochronę? Zwolnię ich wszystkich!

– Nie ma potrzeby – oznajmił Jonah, przeczesując włosy dłonią. – Już nie żyją.

– Aha. – Longbranch skinęła głową. – No dobrze. To cena przegranej, jak przypuszczam. Ilu was tu jest?

– Tylko ja – odparł Jonah. – Zwykle to wystarcza.

– Co, ty arogancki sukin… – zaczął Wylie.

– Zamknij się, Wylie – zgasiła go Longbranch. Jej wzrok przesuwał się po Jonahu z aprobatą, aż zatrzymał się na rękojeści miecza wystającej znad jego ramienia. – Czy ktoś ci już mówił, że jesteś zabójczo przystojny?

Tysiące razy, pomyślał Jonah. To mi przynosi wiele korzyści.

– Więc jesteś wojownikiem? A może czarodziejem? – ciągnęła Longbranch.

Jonah kręcił głową.

– Żadnym z nich. – Czarodzieje nie potrafili rozpoznawać Wajdlotkamieni i była to jedna z niewielu rzeczy, które dawały przewagę innym gildiom.

– Mm… na pewno nie wróżbita. Oni są tacy nudni. Guślarz… nie. Może zaklinacz? – W oczach czarodziejki zalśniło pożądanie. – Zaklinacz z mieczem? Jak… jak gladiator. Nie szukasz przypadkiem pracy?

– Ja już mam pracę – oświadczył Jonah. – Jestem tutaj w sprawie pani Brodie.

Longbranch uśmiechnęła się.

– Wylie, chyba mamy szczęście. Już myśleliśmy, że zabrnęliśmy w ślepy zaułek, a tu los daje nam drugą szansę. – Zrobiła krok w kierunku Jonaha. – A kim ona była dla ­ciebie?

To była pułapka.

– Ona… ona… – słowa ugrzęzły mu w gardle. Z trudem zaczerpnął tchu i zaraz odzyskał równowagę. „Opanuj się, Kinlock. Już powinieneś się przyzwyczaić do utraty tych, których kochasz”. – Nie przyszedłem tu, żeby odpowiadać na pytania – rzekł, znowu niewzruszony niczym góra lo­dowa.

Wylie wsunął dłoń pod sweter i wyjął duży pistolet, który skierował w stronę Jonaha.

– Dobrze się zastanów – powiedział, wymachując bronią jak czarny charakter w filmie.

Kompensuje sobie brak czegoś?, pomyślał Jonah ze znużeniem.

Longbranch odchyliła głowę w tył i przyglądała się Jonahowi, jakby chciała go pożreć.

– Z Brodie nie mieliśmy wielkiego pożytku, nawet po wielogodzinnych torturach. Teraz, jak tak o tym myślę, podejrzewam, że naprawdę nic nie wiedziała. Za to ty… ty zdajesz się dużo bardziej obiecujący. – Jej policzki się zaróżowiły, oddech przyspieszył. Jak większość czarodziejów, czerpała dużą przyjemność z zadawania bólu.

Jonah natomiast… nie przepadał za tym. Zakasał rękawy. Tak czy inaczej, musiał spróbować czegoś się dowiedzieć. Czegoś, co przekona Gabriela do działania.

Na początek łatwe pytania:

– Nazywa się pani Jessamine Longbranch, tak? A pan to Geoffrey Wylie?

– Zamknij się! – zawołał Wylie, machając bronią. – Połóż ten miecz na podłodze i odsuń się od niego.

– Nie.

– Nie? – Wylie spojrzał na pistolet w swojej dłoni, jakby chciał sprawdzić, czy nadal tam jest. Potem podniósł wzrok na Jonaha. – Jak to nie?

– Tak to, że nie odłożę miecza. To prezent – oświadczył Jonah.

Fragarach był jednym z Siedmiu Wspaniałych Mieczy wykutych w Kruczym Jarze. Gabriel podarował go Jonahowi, gdy ten wstąpił do Wilczej Jagody. Był to magiczny lśniący metal, nadający się do zabijania zarówno obdarzonych mocą, jak i Nonwajdlotów oraz do rozcinania ciał, by uwolnić z nich cienie. Idealny dla takich wielo­zadaniowców jak Jonah.

– A teraz… – ciągnął Jonah. – Czego chcieliście od Jea­nette?

– Rzuć miecz, bo będę strzelał! – ryknął Wylie. Jego twarz spurpurowiała.

Jonah westchnął. Niech będzie. Musi jedno z nich potraktować jako przykład.

– To strzelaj – powiedział, pozorując ruch.

Wylie wystrzelił, lecz Jonah znalazł się już po drugiej stronie sali. Rozbroił czarodzieja, nim tamten zdołał strzelić ponownie. Zupełnie jakby Wylie poruszał się w zwolnionym tempie – jego oczy się rozszerzały, usta otwierały, słowa wydobywały powoli, wraz z kroplami śliny.

Jonah zacisnął gołe dłonie wokół szyi Wyliego. Lekki dotyk, łagodna przemoc – tyle wystarczyło. Oczy Wyliego rozszerzyły się ze zdumienia i po chwili jego twarz przybrała znany Jonahowi błogi wyraz.

Ugiął się bezwładnie i Jonah go puścił. Otwarte oczy znieruchomiały, gdy czarodziej upadał na podłogę.

W taki sposób zazwyczaj przebiegały przesłuchania w wykonaniu Jonaha, gdyż nie znosił odrzutu, który towarzyszył zadawaniu bólu. Mimo wszystko zabijanie czarodziejów było dużo bardziej satysfakcjonujące niż zabijanie cieni. Zwłaszcza tych konkretnych czarodziejów.

Przekroczył ciało Wyliego, idąc ku Longbranch.

Jej oczy zrobiły się okrągłe z przerażenia, skóra przybrała barwę zdechłej ryby. Kobieta zamykała i otwierała usta, lecz dobrą chwilę trwało, nim wydobyły się z nich słowa.

– Kim ty jesteś? – wychrypiała. – I czym jesteś? Zaklinacz z mieczem i śmiercionośnym żądłem?

– Ja? Chyba można by powiedzieć, że jestem łowcą potworów.

– Ł… ł… łowcą potworów? Nie rozumiem.

– No wie pani, jak w filmach, kiedy potwór zwraca się przeciwko złemu naukowcowi, który go stworzył. – Wzruszył ramionami. – To właśnie ja. Jestem potworem, który poluje na potwory.

– Słuchaj. Mam dużo pieniędzy. Chcesz ten dom? Możesz go mieć. W garażu stoi pięć samochodów. Wybierz sobie, który chcesz. – Kiedy to nie wywołało reakcji, dodała: – Mam… mam łódź.

– Nie jestem złodziejem – powiedział Jonah. – Raczej skrytobójcą.

– To ty zabijasz czarodziejów! – Longbranch zrobiła krok w tył.

– Nie – westchnął Jonah. – To nie ja.

– Oczywiście, nie ty – szybko zgodziła się Longbranch – ale jeśli nie ty, to powinieneś wiedzieć, że ja nie mam działającego Wajdlotkamienia. – Po krótkiej przerwie ciągnęła: – Więc praktycznie nie jestem czarodziejem.

– To żaden problem. Nawet jeśli nie jest pani czarodziejką, to zdecydowanie zachowuje się pani jak czarodziejka.

Longbranch oblizała wargi.

– Wspomniałeś… Miałeś do mnie jakieś pytania? Zanim…

– Dlaczego porwaliście panią Brodie? Czego chcieliście się od niej dowiedzieć?

– Mieliśmy nadzieję, że zdobędziemy jakieś materiały, archiwa z Thorn Hill. Informacje o broni, nad którą pracowali.

– Broni? Chodzi o perfumy, kremy do twarzy i lekarstwa?

– Daj spokój – parsknęła Longbranch. – Nie bądź naiwny.

Ona naprawdę wierzy, że Thorn Hill było centrum jakiegoś spisku przeciwko czarodziejom, pomyślał Jonah.

– A po co wam broń?

– Żeby się bronić.

Skąd w ogóle biorą się wojny?, zastanowił się Jonah. Każdy potrzebuje broni tylko po to, żeby się bronić. Zauważył, że eksczarodziejka podczas tej rozmowy przesunęła się o trzy, cztery kroki w lewo.

– Macie jeszcze kogoś na swojej liście? To znaczy na liście kandydatów do torturowania?

Longbranch pokręciła głową.

– Ten DeVries, który tu był… Niech mi pani o nim coś powie.

Longbranch wydawała się szczęśliwa, że może zdradzić swojego współspiskowca.

– To Rowan DeVries. Amerykanin, oczywiście. Bardzo bogaty. Jest nowym członkiem Rady Międzygildyjnej, ale też prezesem syndykatu skrytobójców do wynajęcia.

– Czarnej Róży?

– Słyszałeś o nich? – Longbranch wyglądała na zaskoczoną.

– Czarna Róża działa już od dawna – powiedział Jonah. – Czy pani myśli, że za tymi zabójstwami stoi Madison Moss? – Kiedy kobieta nie odpowiadała, przysunął się do niej. – Mów!

– Możliwe. Na pewno jest do tego zdolna. Tylko… Po co miałaby to robić? Ma wszelkie moce. To ona rozbroiła mój Wajdlotkamień, ale ja wciąż żyję… jeśli można to nazwać życiem. Jeżeli to ona, to czemu ci czarodzieje są martwi? Jeśli to ona, to czemu nie załatwi ich wszystkich za jednym razem, żeby mieć spokój?

– Giną nie tylko czarodzieje – przypomniał jej Jonah. – Inni norma… członkowie różnych innych gildii też.

Longbranch parsknęła.

– Co się dzieje z innymi gildiami, to nie moja sprawa.

Wciąż się przesuwała i teraz Jonah zorientował się, że kieruje się w stronę biurka pod ścianą.

Obserwował jej ruchy, jednocześnie analizując to, co właśnie usłyszał.

– I to się powtarza?

– Wszędzie – odparła Longbranch. – Zaczęło się jakieś dwa lata temu. – Dotarła do swojego celu. Teraz stała przy biurku, opierając się dłońmi o blat. – Mogę o coś zapytać?

– Pytać zawsze można. Najwyżej nie odpowiem.

– Kto cię przysłał? Jeżeli nie pracujesz dla Madison Moss, to dla kogo? Dla McCauleya?

– Dla McCauleya? – Jonah potrząsnął głową. – Nie.

– Hastingsa? W takim razie dla Hastingsa.

– Nie. Nie dla Hastingsa.

– Już wiem! To DeVries cię wynajął. Wysłał cię, żebyś się dowiedział, ile wiemy, a potem nas zabił.

– Mówiłem już. Przybyłem po panią Brodie. Ale wy torturowaliście ją, a potem zamordowaliście. – Urwał, by jego słowa lepiej zapadły w pamięć, i po chwili dodał: – Chcę wiedzieć dlaczego. Konkretnie. Kto z wami pracuje i co planowaliście?

W tym momencie odezwała się jego komórka. Wiadomość od Charliego Dugarda, szefa operacji europejskich Wilczej Jagody.

Spojrzał na ekran. „Jeden pogromca zabity. Regent’s Canal, w pobliżu śluzy Camden. Wszyscy na pomoc”.

Wysłane do wszystkich pogromców w zasięgu.

Wykorzystując moment nieuwagi Jonaha, Longbranch chwyciła sztylet z biurka, obróciła się i skoczyła na chłopca, próbując zatopić ostrze w jego ciele. Jonah złapał ją za oba nadgarstki i docisnął do ściany.

Longbranch popatrzyła na sztylet między nimi, który ledwie drasnął bluzę Jonaha, na jego dłonie trzymające jej gołe nadgarstki. Spojrzała mu w oczy.

– O… – powiedziała, wyginając usta w marzycielskim uśmiechu. – Mój drogi, jaki jesteś przystojny!

Jessamine Longbranch zmarła szczęśliwa. Teraz Jonah Kinlock miał jeszcze coś do załatwienia.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...