Skończyła się jedna historia, a zaczęła druga – tak w skrócie można określić „Dziedzica zaklinaczy”, w którym poznajemy zupełnie nowych bohaterów, zaś ich problemy stanowiące główny wątek fabularny nie są ściśle związane z poprzednimi tomami serii. Po co więc powstała książka? Autorka w podziękowaniach twierdzi, że przystała na prośby czytelników domagających się ciągu dalszego. Z pewnością jednak swój udział w tym miał również fakt, że cykl okazał się bardzo dochodowy, więc spokojnie kolejną część można było „dołożyć”. Z jakim skutkiem? Nie do końca dobrym, nie do końca złym.
W „Dziedzicu zaklinaczy” śledzimy losy Jonaha Kinlocka oraz Emmy Greenwood. On przeżył wstrząsający zamach na Thorn Hill, lecz jak wszyscy jednocześnie obecni i ocalali w katastrofie zyskał niechciane zdolności. Dotyk Jonaha jest zabójczy, co z jednej strony bywa kłopotliwe w stosunkach międzyludzkich (na przykład musi nieustannie nosić rękawiczki), a z drugiej pomaga mu w wykonywaniu misji zlecanych przez Gabriela, który założył szkołę dla tak zwanych sawantów. Są to ludzie w podobnej sytuacji jak młody Kinlock, czyli po przeżyciu wspomnianej masakry i z niecodziennymi umiejętnościami bądź deformacjami. Tak, mi też tu pachnie inspiracją „X-Menami”... Oczywiście Jonah będzie pragnął dowiedzieć się, kto odpowiada za zamach, tym bardziej że na wolności grasuje niezidentyfikowany morderca zbierający żniwo w postaci kolejnych trupów. Emma dla odmiany wiodła normalne życie ze swoim dziadkiem w mieście Memphis. Niestety los sprawia, że będzie musiała porzucić bezpieczny kąt i odnaleźć się w świecie czarodziejów, zaklinaczy oraz innych magicznych gildii.
Dzięki postaci Emmy, która dokładnie nic nie wie na temat fantastycznego świata, po „Dziedzica zaklinaczy” mogą sięgnąć również zupełnie nowi czytelnicy. Inni bohaterowie są zmuszeni tłumaczyć dziewczynie panującą sytuację, czasami też przytaczając wydarzenia z poprzednich tomów, więc ich znajomość naprawdę nie jest obowiązkowa. Odmienną sprawą jest, czy warto jednak po nie sięgnąć. Trudno odpowiedzieć jednoznacznie, bo poszczególne tomy prezentują różny poziom, czego doskonałym przykładem jest właśnie recenzowany czwarty. Autorka zaczyna z grubej rury, szybko wykładając fundamenty historii, która w dużej mierze opiera się na całkiem ciekawych intrygach. Tu zamach, tam morderstwa, jeszcze gdzie indziej tortury. Zniknęła otoczka młodzieżowej, przesłodzonej opowieści, a zastąpił ją nieubłaganie brutalny rozwój wydarzeń. „Dziedzic zaklinaczy” udanie wciągał i, co najważniejsze, unikał bezsensownych rozwiązań. Do czasu.
Mogę jedynie załamywać ręce nad tym, dlaczego Cinda Williams Chima zrezygnowała z nieustannie trzymającej w napięciu i pełnej całkiem krwawych scen historii na rzecz... No właśnie, czego? Beznadziejnego wątku miłosnego i jakiejś muzyki. Liczba sytuacji niemających nawet najmniejszej logiki budziła jedynie potrzebę popukania się w czoło i kolejnego zastanowienia, gdzie pisarka podziała zdrowy rozsądek. Najlepszy przykład, jaki znalazłem: autorka uważa za normalny incydent, w którym dziewczyna zaczyna rozmowę o gitarach z rabusiem/mordercą/złodziejem, ponieważ ten ma ładne oczy... Większych steków bzdur to ja w życiu nie czytałem. Jednak zostawmy to, przejdźmy do wcale nie lepszej prezentacji miłości między bohaterami. Rzecz jasna, pisarka musi łopatologicznie wykładać karty na stół i pokazywać paluchem – O! Oni się kochają! Oni są sobie przeznaczeni! Widzicie?! Oni! – co paradoksalnie nie jest najgorszą jej decyzją. Zdecydowanie do frustracji bardziej przyczyniają się karkołomnie wykonane dialogi, w domyśle chyba subtelne, pełne namiętności... Nie są takie ani przez sekundę, a jeden moment szczególnie niechlubnie utkwił mi w głowie pod hasłem „to da się to tak tragicznie napisać?!”. Jak się okazało, da się, owszem. Cinda Williams Chima jest zdolna do wszystkiego. W ten sposób dochodzi do absurdalnej sytuacji niezgodnej z charakterem bohatera, w której nagle zrzuca on maskę skrytego w sobie i unikającego kontaktu młodzieńca, aby w toporny i na pewno niedelikatny sposób poprosić dziewczynę do tańca, mimo że staje to w opozycji do jego celów.
Wspomniałem o muzyce. Otóż autorka uczyniła z niej główny motyw „Dziedzica zaklinaczy”. Praktycznie większość postaci w książce nadmiernie ekscytuje się bluesem czy rock and rollem, a niektóre swoją pasję pokazują poprzez granie w kapeli. Byłoby w porządku, gdyby nie prezentowało się to tak nachalnie. A tak się prezentuje, skoro dochodzi do wspomnianej wcześniej sytuacji, w której pięknooki włamywacz rozmawia ze swoją przypuszczalną ofiarą o gitarach. Jakby naprawdę nie miał lepszych rzeczy do zrobienia... W ogóle na początku jeszcze wszechobecny wątek muzyki pełnił rolę dodatku, więc jeśli ktoś nie był nim zainteresowany, mógł traktować go z obojętnością. Szkoda, że później autorka to zmienia, szkodząc tym samym powieści. Nawet krótkie opisy gry kapeli potrafią działać na nerwach, bo zostały stworzone z irytującym pietyzmem, a do tego trudno uwierzyć, że uzdolnieni magicznie bohaterowie mają tak wspaniałe talenty. Cinda Williams Chima nie zna umiaru. Jeśli chce, żeby postacie były gwiazdami i robiły furorę w występach, to po prostu o tym pisze, nie zauważając przesadyzmu i patosu we własnych słowach.
Szkoda tym większa, bo Jonah – w przeciwieństwie do infantylnej Emmy zachwycającej się każdą cząstką ciała chłopaka, jakby pierwszy raz widziała osobnika płci męskiej na oczy – stanowi (tak, tylko przez trzysta stron... ale jednak!) dość udaną kreację. W prologu nadano mu tragiczne rysy i ubarwiono to później pragnieniem zemsty i beznamiętnym wręcz zabijaniem innych ludzi. Młody Kinlock odbiera życia swoim dotykiem, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba lub gdy ktoś ewidentnie na to zasłuży. Czyli często. Podobało mi się, że nie był typowym bohaterem, herosem na białym koniu, tylko chodzącą śmiercią oraz mścicielem. Gdyby tylko nie zachowywał się tak idiotycznie przy pewnej dziewczynie... Cóż, nie można mieć wszystkiego.
„Dziedzic zaklinaczy” jest książką, która przez większość czasu nie pozwala na chwilę oddechu, wciągając ciekawymi intrygami i brutalnym (jak na młodzieżówkę, oczywiście) rozwojem wydarzeń. Niestety później stacza się na równi pochyłej i prezentuje poziom podobny do „Dziedzica smoka”. Nie mam bladego pojęcia, jak ocenić tę książkę. Niezła? Chyba pasuje, mimo spapranych ostatnich stron. Niemniej nie polecam, chyba że odpowiada wam od pewnego momentu frustrowanie się każdą kolejną sceną czy dialogiem, przy których autorka zbyt bardzo uwierzyła we własny talent.
Dziękujemy wydawnictwu Galeria Książki za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz