Fragment książki

7 minut czytania

Na próżno żyją skanerzy

Tutaj ludzkość wydobywa się wreszcie z mrocznej epoki, opisanej dokładniej w opowiadaniach The Queen of the Afternoon oraz Mark Elf – tam dowiadujemy się, że Bestie to zmutowane inteligentne zwierzęta, a „menszenjegry” to dawne niemieckie maszyny bojowe – od słowa Menschenjäger, „łowca ludzi”. Kiedy Smith pisał to opowiadanie, w roku 1945, koło domu miał opuszczony sklep pod nazwą Little Cranch. Nie miał pojęcia, co znaczy owo „Cranch”, ale i tak tego słowa użył. „Pradawna dama”, której potomkiem jest Vomact, to jedna z sióstr VomAcht wspomnianych w historiach z Wieków Ciemnych – ale nie wiemy która.


Martel był wściekły. Mimo to nie przykręcił sobie poziomu złości. Przebiegł przez pokój na pamięć, nie patrząc. Ale kiedy zobaczył, jak stół uderza w podłogę, a po minie Luci poznał, że zrobił to z głoś­nym łomotem, spojrzał w dół, żeby sprawdzić, czy nie ma złamanej nogi. Nie miał. Jako skaner do szpiku kości musiał sam siebie przeskanować. Było to odruchowe i automatyczne. Na liście inwentarzowej miał nogi, brzuch, skrzynkę z przyrządami, dłonie, ramiona, twarz i plecy – w lustrze. Dopiero wtedy wrócił do złości. Mówił głosem, choć wiedział, że żona go nie cierpi – był dla niej za hałaśliwy – i woli, żeby pisał.

– Mówię ci, muszę się skranczować. Muszę i już. To tylko mój problem, nie?

Gdy Luci odpowiedziała, czytając z ruchu jej ust, zrozumiał tylko niektóre słowa:

– Skarbie... jesteś moim mężem... prawo cię kochać... niebezpiecznie... niebezpiecznie... robić... czekaj...

Spojrzał jej w oczy, ale odezwał się głosem, znów denerwując ją tym rykiem:

– Jeszcze raz ci mówię. Chcę się skranczować.

Widząc jej minę, poczuł skruchę i trochę złagodniał.

– Rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Wydostać się z tego potwornego więzienia we własnej głowie? Znowu stać się człowiekiem, słyszeć twój głos, czuć zapach dymu? W ogóle czuć – czuć stopy na ziemi, czuć powiew powietrza na twarzy? Nie rozumiesz, co to dla mnie znaczy?

Jej pełna obawy mina i rozszerzone oczy znów wywołały irytację. Odczytał z jej ust tylko parę słów:

– ...kocham... dla własnego dobra... nie myśl, że nie chcę... znów człowiekiem... dla własnego dobra... za dużo... mówił... mówili...

Rycząc na nią, uświadomił sobie, że jego głos musi brzmieć wyjątkowo paskudnie. I że jego dźwięk boli ją nie mniej niż same słowa:

– Myślisz, że chciałem, żebyś wychodziła za skanera? Nie mówiłem ci, że upadamy prawie tak nisko, jak habermani? Jesteśmy martwi, mówię ci, martwi. Musimy być martwi, żeby wykonywać swoje zadania. Jak inaczej wypuścić się w Przestrzeń? Wyobrażasz sobie, co to jest? Naga Przestrzeń? Ostrzegałem. Ale wyszłaś za mnie. Tak, wyszłaś za człowieka. Więc teraz pozwól mi być człowiekiem. Niech usłyszę twój głos, niech poczuję ciepło życia, niech się stanę człowiekiem. Pozwól mi!

Widział po smutnej minie, że ją przekonał. Więcej nie użył głosu. Uniósł za to zawieszoną na piersi tabliczkę. Zaczął pisać na niej, spiczastym paznokciem palca wskazującego prawej dłoni – mówiącym paznokciem skanera – szybkim, wyraźnym pismem:

Daj drut krancz.

Wyciągnęła z kieszeni fartucha długi pozłacany drut. Pozwoliła, by sfera jego pola opadła na dywan. Szybko, zręcznie, posłusznie, jak przystało na żonę skanera, owinęła mu drutem głowę, potem, spiralą, szyję i pierś. Ominęła zestaw przyrządów na piersi. Ominęła nawet odchodzące od nich promieniście blizny – stygmaty ludzi, którzy zapuszczają się w Przestrzeń. Mechanicznie uniósł stopę, żeby mogła przeciągnąć drut pod nogami. Naprężyła go. Wetknęła małą wtyczkę na końcu w gniazdo wysokiego napięcia tuż obok monitora czynności serca. Pomogła mu usiąść, ułożyła mu ręce, wsunęła głowę w zagłówek na szczycie fotela. Następnie odwróciła się twarzą do niego, żeby mógł widzieć, co mówi. Minę miała spokojną.

Klękła, podniosła sferę na drugim końcu drutu, spokojnie wstała, zwrócona plecami do niego. Przeskanował ją – nie dostrzegł w jej postawie niczego oprócz bólu, który uszedłby uwagi każdego, ale nie skanera. Odezwała się: widział, jak poruszają się jej mięśnie piersiowe. Dotarło do niej, że stoi tyłem – odwróciła się, żeby mógł czytać z ust.

– Jak? Gotowy?

Uśmiechnął się z aprobatą.

Znów odwróciła się plecami. (Nie była w stanie patrzeć na niego pod wpływem drutu). Cisnęła drucianą sferę w powietrze. Zawisła w polu siłowym. I nagle się rozjarzyła. I to było wszystko. Wszystko... nie licząc nagłego żaru i wizgu wrażeń powracających do zmysłów. Wracały, przelewając się falą przez próg bólu.

Gdy się obudził, pod wpływem drutu, wcale nie poczuł się jak po kranczowaniu. Choć było to drugie kranczowanie w tym tygodniu, czuł się dobrze. Leżał w fotelu. Uszy syciły się dźwiękiem powietrza muskającego sprzęty w pokoju. Z sąsiedniego słyszał oddech Luci, wieszającej drut, żeby ostygł. Czuł tysiąc jeden zapachów, obecnych w każdym mieszkaniu – ostrą świeżość dezynfektora, kwaśno-słodką aurę nawilżacza, aromat kolacji, którą dopiero co zjedli, zapachy ubrań, mebli, samych ludzi. Wszystko to było niesamowicie przyjemne. Odśpiewał zwrotkę czy dwie swojej ulubionej piosenki:

Wypijmy za habermana, daleko w kosmosie!

W kosmosie wysoko, daleko w kosmosie!

Usłyszał, że Luci zachichotała w sąsiednim pokoju. Rozkoszował się szmerem jej sukienki, gdy biegła do drzwi.

Rzuciła mu krzywy uśmieszek.

– Niezły masz ten głos. Naprawdę dobrze się czujesz?

Mimo obfitości wrażeń zmysłowych nadal skanował. Zrobił błyskawiczną inwentaryzację, kwintesencję swoich umiejętności zawodowych. Wzrok przeskoczył po informacjach na przyrządach. Żadne wskazanie nie wychodziło poza skalę, poza napięciem nerwów, na pograniczu Niebezpieczeństwa. Tak się zawsze robiło przy kranczowaniu. Kiedy jedziesz na drucie, nerwomierz zawsze coś pokazuje. Któregoś dnia przeskoczy na Przeciążenie, a potem na Zgon. Tak kończą habermani. Ale nie można mieć wszystkiego. Ludzie, którzy latają wysoko, płacą cenę za podbój kosmosu.

No, ale powinien się przejmować! Był skanerem. I to dobrym. I dobrze o tym wiedział. Jeśli sam się nie przeskanuje, kto to za niego zrobi? To kranczowanie nie było zbyt niebezpieczne. Owszem, trochę, ale nie zanadto.

Luci wyciągnęła rękę i pogładziła go po włosach, jakby czytała mu w myślach, zamiast po prostu ich słuchać.

– Ale wiesz, że nie powinieneś! Nie powinieneś!

– Ale i tak to zrobiłem! – Wyszczerzył się do niej.

Wciąż z wymuszoną pogodą dodała:

– Daj spokój, skarbie. Zajmijmy się lepiej przyjemnymi rzeczami. Lodówka jest pełna. Same twoje ulubione przysmaki. I mam dwie nowe płyty z zapachami. Już je wypróbowałam, nawet mnie się podobały. A znasz mnie...

– Które?

– Co które, skarbie?

Wyszedł, kuśtykając, z pokoju. Po drodze przesunął ręką po jej ramionach. (Nie potrafił wrócić do odczuwania podłogi pod stopami, powietrza na twarzy, bez jednoczesnego oszołomienia i niezdarności. Tak jakby kranczowanie było rzeczywistością, a stan habermana złym snem. Ale on był habermanem i skanerem).

– Wiesz, o co mi chodzi, Luci... te zapachy... który na płycie ci się podobał?

– Nooo... – zaczęła ostrożnie. – Były te kotleciki jagnięce, to było bardzo dziwne...

Przerwał jej:

– Koty-leciki, co to?

– Poczekaj, zaraz powąchasz, potem będziesz zgadywał. Mogę ci powiedzieć, że to zapach, co ma setki, grube setki lat. Dowiedzieli się o nim ze starych książek.

– Kot-lecik, to zwierzę jakieś?

– Nie powiem. Będziesz musiał poczekać.

Zaśmiała się, pomagając mu usiąść. Rozłożyła przed nim talerzyki do degustacji. Chciał najpierw powtórzyć kolację, skosztować wszystkich pyszności, które wcześniej jadł, tym razem delektując się smakiem, żywymi ustami i językiem.

Gdy Luci znalazła drut grający i rzuciła jego sferę w pole siłowe, przypomniał jej o tych nowych zapachach. Wyjęła długie szklane płyty i wstawiła pierwszą z nich do odtwarzacza.

– Wąchaj!

Po pokoju rozszedł się osobliwy, przerażający, ekscytujący zapach. Pachniał jak nic na świecie, ani nic z Przestrzeni. Mimo to był znajomy. Ślina napłynęła mu do ust. Serce zabiło trochę żywiej, przeskanował wskaźnik. (Tak, oczywiście, że szybszy). Ale co to za zapach? Z udawanym niepokojem chwycił ją za dłonie, spojrzał jej w oczy i zawył:

– Powiedz, skarbie! Powiedz, bo cię zjem!

– No właśnie!

– Co „no właśnie”?

– Dobrze mówisz. Powinieneś to właśnie czuć, że chcesz mnie zjeść. To mięso.

– Mięso? Kto to?

– To nie jest „ktoś” – powiedziała, świadomie. – To Bestia. Bestia, którą ludzie kiedyś jedli, dawno temu. Jagnię, to była mała owca – widziałeś kiedyś owce w Dziczy, prawda? – a kotlecik to jego kawałek, o, stąd!

Wskazała własną pierś.

Martel nie słyszał jej. Wszystkie wskazania przeskoczyły na Alarm, niektóre na Niebezpieczeństwo. Walczył z szumem własnego umysłu, zmuszającego jego ciało do nadmiernej ekscytacji. Jakże łatwo jest być skanerem, gdy stoi się poza własnym ciałem, po habermanowemu, i patrzy się na nie tylko swoimi oczyma. Wtedy da się nim zarządzać, kierować nim na spokojnie, nawet wśród bolesnej pustki kosmosu. Ale mieć świadomość, że jest się tym ciałem, że to ono nad tobą panuje, że jego umysł może dźgnąć impulsem całe to mięso i wzbudzić w nim rozdygotaną panikę! To było straszne.

Spróbował sobie przypomnieć czasy przed wejściem do habermaszyny, zanim zoperowano go do latania w Przestrzeń. Czy ­zawsze czuł takie fale emocji przechodzące z umysłu do ciała, z ciała z powrotem do umysłu, tak dezorientujące, że nie dawało się skanować? Ale przecież wtedy nie był skanerem.

Wiedział, co to było. Puls dudnił w uszach, a on wiedział. Ten zapach dotarł do niego podczas koszmarnego lotu, przebił się, gdy statek płonął na orbicie Wenus, a habermani walczyli gołymi rękami z kruszącym się metalem. Skanował wówczas. Wszyscy wskazywali Niebezpieczeństwo. Wszyscy wokół. Ich piersiowe wskazania przeskoczyły na Przeciążenie, potem na Zgon – a on przechodził od jednego do drugiego, odsuwając z drogi nieważkie trupy, i skanował każdego po kolei, unieruchamiał połamane nogi, czego nie zauważyli, przestawiał zawór snu u tych, których wskazania były niebezpiecznie blisko przeciążenia. Wciąż usiłowali pracować, przeklinali go za to, że skanuje, walczyli, by wykonać zadanie i zachować wszystkich przy życiu wśród bolesnego kosmosu – wtedy właśnie poczuł ten zapach. Przebił się po zmodyfikowanych nerwach, przez habermańskie blokady, przez wszystkie bezpieczniki dyscypliny fizycznej i umysłowej. W najgorszej, najtragiczniejszej godzinie poczuł zapach. Pamiętał to jak nieudane kranczowanie, skojarzone z wściekłością i koszmarną sytuacją dookoła. Na moment nawet przerwał pracę, żeby się przeskanować, w obawie, że zaraz odczuje pierwsze skutki, że emocje przebiją habermańskie blokady i dotrą do niego bólem Przestrzeni. Dał jednak radę. Jego własne przyrządy zostały w pozycji Niebezpieczeństwo, nawet nie zbliżyły się do Przeciążenia. Wykonał zadanie, został odznaczony. Zapomniał nawet o płonącym statku.

O wszystkim, oprócz tego zapachu.

A tu znów poczuł go w całej okazałości – zapach mięsa i ognia...

Luci spojrzała nań z żoniną troską. Myślała, oczywiście, że za długo się kranczował i zaraz wróci do habermana. Próbowała być pogodna.

– Skarbie, lepiej byś odpoczął.

Szepnął do niej:

– Wy-łącz-ten-za-pach.

Nie pytała o nic. Wyłączyła odtwarzacz. Wstała nawet i pokręciła pokojowym sterownikiem, póki łagodny wietrzyk nie powiał od podłogi i nie usunął zapachów przez sufit.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...