Wyciągnął zza regału zakurzoną butelkę. Ścisnąłem ją między kolanami, nieco zardzewiałym korkociągiem wydłubałem korek. Staszek wytrząsnął nakrętki oraz śrubki z dwóch kubków i nalał hojnie.
- Za spotkanie, a przy okazji, nie podziękowałem jeszcze za uratowanie życia... – Ręka trochę mu drżała.
Wziąłem drugie naczynie i uroczyście stuknęliśmy się nad stołem. Wino było nienajgorsze, choć zalatywało mocno drożdżami.
- No i całkiem nieźle ten koniec wygląda. – Uśmiechnąłem się. – Siedzi człowiek wygodnie, jest z kim pogadać, nawet jest co wypić... Tylko z zagrychą problem. – Wyciągnąłem z plecaka kupioną rano puszkę pasztetu. – Średnio do wina pasuje... Swoją drogą bardzo dobre – wyraziłem uznanie.
- Własnej roboty – pochwalił się. – Zeszłoroczne. Jeszcze mój dziadek sadził winogrona. Krzywił się przy każdym łyku.
- To wasza działka? – domyśliłem się.
No i proszę, obędzie się bez grzebania po archiwach, przed śmiercią poznam nawet historię tego miejsca...
- Tak nie do końca działka – mruknął Staszek. – Tu był nasz dom. – Klepnął dłonią ceglaną ścianę. – Kiedy w latach sześćdziesiątych zabierali się za budowę biblioteki, wszystkich stąd wyrzucili do mieszkań w blokach, zlikwidowali też działki obok. Ale potem zbudowali gmach trochę dalej, a to zarasta...
- Faktycznie niezła dżungla.
- Czemu ten świat zwariował? – westchnął.
- Nie wiesz? – Wytrzeszczyłem oczy.
- Wiem, że ludzkość odchodzi w niebyt, ale cholera... Dowiedzieliśmy się w liceum, wszyscy z miejsca pogłupieli. Zaczęli ganiać za dziewczynami, gwałcić, rozbijać sobie głowy... Jakby nagle zerwali się z uwięzi. A potem jeszcze tamci czterej. Jeden powiedział, że nigdy nie widział ludzkiego mózgu... Szczerze powiedziawszy, wziąłem pana w pierwszej chwili za podobnego wariata...
- Uzbrojony i niebezpieczny... – Popatrzyłem na pistolet w zadumie. – Poczułem, że ich życie lub śmierć nie mają już żadnego znaczenia – przyznałem. – Ale jakoś nie w porządku było, że chcą cię zamordować. I to ja ich... Może to wrodzone poczucie sprawiedliwości, teraz niehamowane przez prawo, zazwyczaj karzące ludzi zabijających nawet w obronie własnej? – zamyśliłem się. – Tak czy siak, w ogóle ich nie żałuję.
– Socjolodzy i psycholodzy mają w tej chwili kupę materiału do badań... – mruknął.
– Tia, u nas w liceum było podobnie. Paru uczniów chciało natychmiast wyrównać porachunki z nauczycielami, inni polecieli całą bandą do monopolowego po drugiej stronie ulicy – westchnąłem. – Jakby nagle wszyscy chcieli po raz ostatni zaszaleć... To przykre, bo w pewien sposób pokazało powierzchowność naszej kultury i naszej wiary przy okazji...
– Zabrakło im... – Popatrzył na zdobiącą palec wskazujący srebrną obrączkę do odmawiania różańca.
– Myślałem, że zdołam się przedrzeć pod Otwock do rodziny, ale utknąłem tutaj. A ty szedłeś w jakimś określonym kierunku? Czy tu, do schronu?
– Czasem tu przyłażę, gdy mi źle, i wspominam dziadka. Pomyślałem, że tu będzie godnie poczekać na koniec. I fajnie, że jest z kim pogadać. Wygląda na to, że tylko my dwaj pozostaliśmy normalni – zażartował. – Jesteś nauczycielem?
– Uczę informatyki w Reytanie.
– Szkoda, że zdawałem gdzie indziej. Choć pewnie i tak byś mnie nie lubił, z komputerów byłem zawsze straszna noga...
Zerknąłem na zegarek.
– Nie zostało dużo czasu – zauważył.
Za piwnicznymi okienkami błysnęło oślepiające białe światło.
– Oho – mruknąłem – zaczyna się.
Staszek zadrżał lekko.
– Wyjdziemy popatrzeć? – zaproponował. – Druga taka okazja może się już nie zdarzyć... – Zabrzmiało to niczym koszmarny dowcip.
– Fakt, kiedy już będziemy po tamtej stronie, ci, którzy umarli wcześniej, mogą nas pytać, jak to wyglądało. – Również popisałem się wisielczym humorem.
Wspięliśmy się po drewnianych schodkach. Rozbłyski rozświetlały na razie niebo na horyzoncie. Były silniejsze i słabsze, chwilami nasze cienie stawały się podwójne. Grunt drżał lekko.
– Wchodzimy w strefę bombardowania. – Sam nie mogłem zrozumieć, dlaczego jestem taki spokojny – Na razie zasłania nas wypukłość planety. Eksplozję w Hiroszimie widziano z odległości setek kilometrów, ale te są chyba silniejsze. Niebawem...
– Schowamy się w piwnicy, czy zostajemy na zewnątrz? – Staszkowi głos trochę się łamał.
– Nie wiem... Tu grożą nam fale termiczne i uderzeniowe, a w piwnicy dosięgnie nas promieniowanie i sufit może spaść na głowy. Na zewnątrz, zanim zdechniemy, zdąży nas pewnie zdrowo przypiec. Tam, cóż, napromieniowanie wywołuje najpierw silne wymioty... Otarłem czoło z potu. Powietrze stawało się coraz gorętsze, na horyzoncie pojawiła się oślepiająca łuna. Rozszerzała się stopniowo, obejmując coraz większy wycinek widnokręgu. Nasze cienie znowu się rozdwoiły, tym razem już na stałe.
– Do piwnicy – rozkazałem. – Albo nie, najpierw trzeba zabezpieczyć czymś okna, to dłużej wytrzymamy. Masz łopatę? Zasypiemy je piachem! Bystro!
– Mam łopatę, deski i cegły tam leżą. Szybko...
Odwróciliśmy się.
– Co jest, do diabła? – szepnął.
Widoczny zza drzew szary gmach Biblioteki Narodowej świecił dziwnym blaskiem. Na naszych oczach przybrał malinową barwę i zniknął. Huknęło, wiatr targnął krzakami, nagły spadek ciśnienia zatkał nam uszy.
– Antymateria chyba tak nie działa – mruknął Staszek.
– Powietrze uderzyło w próżnię, stąd ten dźwięk – wysunąłem hipotezę. – Ktoś... Komuś zrobiło się żal tych pięciu czy sześciu milionów książek, które uległyby spaleniu, i zabrał je sobie. Razem z opakowaniem, to znaczy budynkiem.
– Kto? – zdumiał się.
– Znajduję tylko jedno wyjaśnienie – mruknąłem. – Fantastyczne i idiotyczne, ale... Ale to może być nasza szansa! Nie masz ochoty zostać bibliotekarzem?
– U ufoków? – Staszek załapał od razu. – Jasne!
– Wiesz, jak tam dojść? Prowadź!
Nie zdążyliśmy się ruszyć. Krzaki przed nami pożółkły i w mgnieniu oka rozsypały się w pył. Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła. Dopiero teraz, patrząc na tę istotę, uwierzyłem w wypowiedziane przed chwilą słowa. Stał przed nami. Matowoszara plamista skóra lśniła niczym naoliwiona. Stwór wspierał się na kilku mackach, podobnych ni to do trąby słonia, ni to do odnóży ośmiornicy. Ziemia wokół nich pokryta była śluzem, jak po przejściu gigantycznego ślimaka. Wokoło ciała stwora ku ocalałym chaszczom ciągnęło się coś w rodzaju szarej pajęczyny. Stworzenie nie miało głowy, mimo to czułem, że widzi nas przez dziesiątki fosforyzujących dziurek pokrywających całą powłokę. Nie był duży, tak ze dwa i pół metra wysokości. Cuchnął jakby grzybami.
– Dzień dobry – wykrztusiłem. – Chcieliśmy zaproponować naszą pomoc w porządkowaniu przejętego przez pana księgozbioru. – Nie miałem pojęcia, jakiej jest płci, ani czy w ogóle posiada jakąś płeć, uznałem jednak, że forma grzecznościowa nie zaszkodzi, a kto wie, czy nie pomoże. – Z pewnością wyjaśnienia udzielane przez mieszkańców planety pozwolą panu lepiej zrozumieć szereg aspektów i detali specyficznych dla naszej kultury – dodałem.
W powietrzu zaśmierdziało intensywnie chlorem. Czy to odpowiedź?
Może ta rasa porozumiewa się, emitując zapachy? Zmysł chemiczny? – Pytania przelatywały przez moją głowę w szaleńczym tempie. – Jak niby mam odpowiedzieć? A może w ogóle nas nie zrozumiał?
– Jesteśmy... – zaczął Staszek i urwał.
Popatrzyłem na niego spod oka, nadal mówił, lecz z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Teraz dopiero spostrzegłem, że wokół mnie panuje nienaturalna cisza. Co, u diabła, wyłączył fale akustyczne? Zmienił prawa fizyki, by powietrze nie przewodziło dźwięków? Nagle na twarzy mojego towarzysza odmalowało się śmiertelne wręcz przerażenie. Dźwięk wrócił.
– Ziemianie! – Staszek odezwał się ochrypłym, dudniącym głosem.
Natychmiast zorientowałem się, że to obcy w jakiś sposób przemówił, używając jego gardła.
– Czy... – zacząłem.
– Czeka was unicestwienie.
Tyle to i ja wiedziałem. Jak przekonać tego gada, żeby nas stąd wyciągnął? Skoro zabiera całe budynki, powinien mieć możliwości techniczne. Milczy. Czeka na moją odpowiedź? Nie zadał pytania. A do diabła!
– Czy może pan zabrać nas ze sobą? – zapytałem.
– Nie. To nie jest możliwe. Mogę jednak uratować wasze istnienia, jeśli w zamian zostaniecie moimi... – Zatrzymał się na chwilę, jakby szukał słowa: – niewolnikami.
Niebo na wschodzie rozbłysło jak lampa stroboskopowa, przygasło i znowu rozbłysło. Poczułem, że na ramieniu wysycha mi skóra pod koszulą. Nad czym tu myśleć? Już jest ze czterdzieści stopni w cieniu. Zaraz się usmażymy! Lepiej do końca swoich dni sprzątać wychodki na obcych planetach niż spłonąć żywcem. A jeśliby zupełnie nie dało się wśród obcych wytrzymać, podetnę sobie żyły i tyle...
– Zgadzamy się – powiedziałem w imieniu swoim i Staszka.
– Tak się stało – wypowiedział z namaszczeniem, niczym uroczystą formułę.
Zobaczyłem malinowy błysk i zapadła ciemność. Poczułem coś, chyba dotyk ostrza na karku, niespodziewanie przeszył mnie ból, jakby ktoś piłował mi głowę ręczną piłą. A potem świadomość zgasła jak zdmuchnięta świeczka.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz