Andrzej Pilipiuk znany jest z licznego, żeby nie napisać masowego, wydawania książek. Mało tego, większość, o ile nie wszystkie, zdradzają pewną innowacyjność oraz są najzwyczajniej ciekawe. Za jego sprawą poznaliśmy już losy wiejskiego egzorcysty-bimbrownika w cyklu „Jakuba Wędrowycza”, rozliczne zbiory opowiadań, takie jak „Rzeźnik Drzew”, „2586 kroków”, czy chociażby serię „Kuzynki”. Jego unikalny styl pisania i nazwisko znane są zapewne każdemu, kto ma dłuższy kontakt z fantastyką, czy chociaż śledzi listy bestsellerów. Pewnie też dlatego każda jego nowa powieść jest uważnie brana pod lupę, rozbierana na części pierwsze oraz analizowana, porównywana do „trybów i sprężyn” z książek poprzednich. Ja nie będę ukrywać, że zatopiona raczej w kobiecym odłamie polskiej fantastyki Pilipiuka poznałam dość późno. W momencie wydania pierwszej części "Oka Jelenia" zdążyłam zapoznać się zaledwie z rzeczonym Wędrowyczem i nieco wcześniej dosłownie liznąć „Kuzynki” (taak, bibliotekarki dziwnie patrzą na ludzi stojących pół godziny między półkami z jedną książką w ręku, której później nawet nie wypożyczają!), dlatego ten tekst będzie dość autonomiczny.
Zacznę od samego początku, czyli pierwszego wrażenia. W moim wypadku było one jak najbardziej pozytywne i chyba dlatego, kiedy usłyszałam przed urodzinami pytanie „co chciałabyś dostać?”, od razu wypaliłam: „Oko Jelenia”. A wyborów miałam wiele. Wydanie tej książki to istna kremówka, torcik, przepiękna muffinka. Okładka stylizowana na starą, obitą skórą księgę z fantazyjnymi, floresowatymi czcionkami. Dodatkowa ilustracja sprawia, że od razu czuje się powiew renesansu. Co więcej – wewnątrz każda strona podtrzymuje ten niezwykły nastrój nie tylko za pomocą prostych ilustracji autorstwa Rafała Szłapy, ale również dzięki nadrukowi zdobiącemu każdą stronę wydania.
Muszę jednak banalnie stwierdzić, że książka to nie tylko okładka i ilustracje. To również, oczywiście, treść. Główny wątek wrzuca nas od razu na głęboką wodę, prosto między wybuchy podczas zagłady świata. Tylko po co zaczynać książkę od końca? Wyjście, wydaje się, jest jedno – aby później opisać początek. A tu Pilipiuk postanowił wywinąć psikus czytelnikom i po prostu przerzucił bohaterów w przeszłość. Chociaż określenie po prostu jest tu trochę jak nazwanie katastrofy w Zatoce Meksykańskiej „whoopsie daisy”, ponieważ również w tym miejscu pisarz wystosował odpowiednie „środki pirotechniczne” w postaci kosmicznego nomady Skrata, cierpiącego na zbieractwo. Zbieractwo nie byle jakie, bowiem ów „ślimakoid" gromadzi pozostałości ginących kultur. Właśnie dlatego zjawia się na Ziemi tuż przed jej zagładą. Niefortunnie, a może fortunnie (o tym zapewne będzie nam dane przekonać się dopiero przy ostatnich tomach cyklu, a te na razie nie są nawet w planach), natrafia on na... Marka i Staszka, którzy, chcąc wywinąć się niechybnej, jakby się zdawało, śmierci, oferują mu pomoc w zrozumieniu ludzkiej cywilizacji (a to oznacza niemal, że kupili sobie nieśmiertelność ;) ). Skrat ma jednak dla nich inne zadanie. Tak trafiają do... renesansowej Norwegii. Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, ponieważ muszą odnaleźć tajemnicze Oko Jelenia. Pierwszy przystanek – tytułowe Nidaros! Na lewo natomiast zobaczą państwo spięcia na linii protestancko-katolickiej. Tylko proszę się trzymać mocno, może trząść!
Jak widać, główna oś fabuły nie jest skomplikowana, a wręcz trywialna. Tak na jedno wakacyjno/plażowe czytadło. Ale nie myślcie, że Pilipiuk zamierza na tym poprzestać. "Oko Jelenia" ma być całym cyklem, którego zakończenie, jak już wspomniałam, nie jest jeszcze nawet w planach. Na jednym z Pyrkonów autor zapowiedział... 7 części, po czym niedbale dodał "a później się zobaczy, co jeszcze przyjdzie do głowy". Zatem fabuła może i będzie prosta niczym nić, ale ta nitka będzie kosmata i pełna odchodzących drobniejszych nitek. Innymi słowy, to zbiór mniejszych historii wielu głównych i pobocznych bohaterów. Obok już zapowiedzianego Marka i Staszka, w renesansowych przygodach towarzyszyć nam będą: Hela, polska szlachcianka z okresu Powstania Styczniowego oraz łasica Ina, działająca na tym terenie, jak się później dowiadujemy, od przynajmniej paru ładnych lat. Wszystkie postacie, chociaż w pierwszym kontakcie mogą wydawać się płytkie i z czasem nieciekawe, w miarę poznawania nabierają rumieńców. Stają się żywsze i znacznie bardziej skomplikowane. Niektórych zaciekawić mogą także ich próby odnalezienia się w całkiem nowej rzeczywistości, która wbrew temu, co twierdziły podręczniki, literatura czy cukierkowe plany Hollywood, nie jest taka piękna, a zwykłe zdobycie posiłku i noclegu staje się nie lada wyzwaniem. I chociaż akcja nie obfituje w sceny walk, wybuchy i pościgi, ciężko się podczas czytania nudzić. O delikatne chrapnięcie przyprawić mogą dłużące się rozterki moralne oraz przemyślenia bohaterów, których, dla mnie, jest zwyczajnie za dużo.
Jeżeli wspomniałam już o realiach – są one naprawdę brutalne, zaś pisarz, niczym wirtuoz, dobiera słowa, budując niecodzienny klimat. Wszystko okraszone typowo pilipiukowym sarkazmem i humorem. Godna podziwu jest również wiedza autora o tychże realiach. Czasem jedynie złowieszczo chichocząc, wyskakują na nas trudniejsze słowa, nazwy dawnych przedmiotów, których niezorientowany w historii czytelnik najzwyczajniej nie zna. Dobrze mieć wtedy na podorędziu chociażby wujka Googla, jednak i bez tego da się przeżyć.
Słowem, w "Drogę do Nidaros" można wsiąknąć i spłynąć po fabule niczym porywistej rzece. Tylko co to by była za rzeka bez mielizn, kamieni i ostrych zakrętów? Wbrew pozorom te trudności nie dotyczą zawijasów fabuły, niespodziewanych zwrotów akcji czy wzrastającego napięcia. Chodzi mi o niedociągnięcia. O ile młodszym, czy po prostu mniej wymagającym, czytelnikom nie będzie to przeszkadzać, o tyle innych mogą razić niektóre koła ratunkowe, jakimi posłużył się Pilipiuk. Myślę tu o niecodziennej u informatyka wiedzy historycznej (chociaż, jak dla mnie, była ona dobrze uargumentowana prywatnymi zainteresowaniami) czy wbudowany w ciało przybyszów leczący nanotech z dołączoną fachową encyklopedią i translatorem. Razić mogą też czasem ratujące skórę wypadki losowe, ale umówmy się – nigdy nie możesz być pewny tego, co czai się za rogiem, dlatego może to być zarówno coś gorszego, jak i lepszego. Sztampowe jest również rozwarstwienie postaci na dobre i złe. Mamy dobrych, miłosiernych braci katolików oraz złych, krwiożerczych lutrów. Wielki plus natomiast należy się za pełne napięcia zakończenie, godne serialowej opery mydlanej.
Zatem czy opłaca się sięgać po tę pozycję? Zdecydowanie są lepsze powieści i zbiory opowiadań sygnowanych nazwiskiem Pilipiuka (swoją drogą te drugie wychodzą mu znacznie lepiej). Polecam zwłaszcza miłośnikom fantastyki z nutką historii, wielbiciele s-f mogą jednak opuścić ten tytuł, ponieważ fikcji naukowej jest tu zaledwie kilka groszków. A jeżeli po prostu nie macie co czytać na plaży, zapakujcie ją do walizki. Tylko kiedy już dacie się wciągnąć, uważajcie na oparzenia słoneczne.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz