Pędzili nieoznakowaną omegą przez południowe przedmieścia Londynu, wyprzedzając, zajeżdżając autobusy i ciężarówki, wymanewrowując każdy pojazd, którego kierowca choć na ułamek sekundy się zawahał.
Prowadzący samochód inspektor detektyw Carter raz za razem rzucał niecierpliwie:
— Dawaj, kochany! Pospiesz się, kolego! Na Boga, masz zielone światło... Ruszaj się!
Siedzący obok sierżant detektyw Bynoe pochłonięty był kończeniem pizzy z pepperoni.
— Co w końcu powiedzieli? — spytał, oblizując palce.— Że znaleźli szkielety. Mnóstwo szkieletów.
Sierżant detektyw Bynoe pokręcił głową.
— Myślę, że przesadzają. Szkielety! Założę się, że były przeznaczone do użytku jakiejś uczelni medycznej albo coś w tym stylu.
Zjechali z głównej ulicy w pełen zieleni kwartał wielkich ceglanych domów z epoki edwardiańskiej.
Przed laty okolica musiała być bardzo bogata i ekskluzywna, z czasem jednak domy podzielono na mieszkania i teraz duża część budynków wyglądała na porzuconą i podupadłą. Brakowało dachówek, wiele bram powyrywano z zawiasów, a porośnięte niepielęgnowaną roślinnością frontowe trawniki były zasłane papierkami po lodach.
Carter skierował się ku południowemu skrajowi kwartału, gdzie stały dwie żółte ciężarówki do wywozu śmieci. Płot ze sklejki otaczał resztki niegdyś imponującej rodzinnej rezydencji. Stało tam siedmiu albo ośmiu robotników w kaskach, paląc i pogadując.
— Znajdę tu pana Garretta? — spytał Carter, pokazując legitymację.
— Jest tam. To ten facet w białej koszuli.
— Pan Garrett? — spytał Carter, podchodząc do potężnego, szerokiego w barach mężczyzny w białej koszuli z krótkimi rękawami i w krawacie klubu krykietowego.
— Inspektor detektyw Carter, Wydział Kryminalny Streatham. Pokaże mi pan, co znaleźliście?
— Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem — oświadczył Garrett. — Czasem znajdujemy szkielety, głównie ptasie i kocie. Raz, kiedy burzyliśmy dom w Clapham, znaleźliśmy trzy dziecięce... Mieszkająca tam kobieta po każdym kolejnym porodzie wsadzała niemowlaka do komina. Ale czegoś takiego jak to jeszcze nigdy nie widziałem.
Weszli we trójkę przez drzwi w otaczającym rozbierany dom płocie i ruszyli w kierunku ruin. Przy każdym kroku pod ich nogami chrzęściły kawałki cegieł i okruchy szkła. Zburzono już dwa górne piętra budynku, ale mury parteru pozostały praktycznie nietknięte — wyjęto jedynie drzwi i okna i poustawiano je starannie jedno obok drugiego pod płotem.
Przez okna dało się bez trudu dostrzec ogród za domem, w którym stała dziecięca huśtawka — milcząca pamiątka po kimś, kto tu kiedyś mieszkał.
Weszli do holu wejściowego. Zdążono już wyrwać część posadzki, musieli więc ostrożnie balansować na pełnych gwoździ legarach. Garrett zaprowadził policjantów do szerokiego otworu (jeszcze niedawno musiały się tu znajdować podwójne drzwi), przez który weszli do wielkiego, mocno zakurzonego salonu.
W ścianie na wprost wejścia mieścił się ogromny metalowy kominek. Zburzono kawał ściany obok niego, tworząc ziejącą dziurę, otoczoną brązową tapetą w kwiaty.
— Normalnie rozwalilibyśmy to wszystko żelazną kulą — wyjaśnił Garrett. — Ale tutaj kazałem ludziom wymontować kominek. Takie jak ten są w dzisiejszych czasach warte parę groszy. Wystarczy zdrapać czarną farbę, a spod spodu wyjdzie oryginalny Arts & Crafts.
Carter podszedł do dziury i zajrzał do środka, było tam jednak zbyt ciemno, by cokolwiek dostrzec. Od razu uderzył go jednak zapach. Poza typowym dla rozbiórki duszącym zapachem pękających cegieł i kruszonego betonu w powietrzu unosił się dziwny aromat, przypominający zapach, jaki wydobywał się z torebek z mieszaniną ziół i kwiatów, które jego babcia zwykła wkładać do szaf z ubraniami. Zapach ten na chwilę przywołał coś w jego pamięci i choć Carter nie był w stanie dokładnie określić co, odniósł wrażenie kontaktu z czymś bardzo starym i zapomnianym.
— Proszę — powiedział Garrett i podał inspektorowi lampę na długim przewodzie z zabezpieczoną metalowym koszykiem żarówką.
Carter podniósł lampę wysoko w górę i znów zajrzał w dziurę. Bynoe podszedł, stanął tuż za jego plecami i mruknął:
— Niech mnie cholera, szefie...
Między po części wybitą ścianą salonu a zewnętrzną ścianą budynku znajdowała się spora jama o powierzchni przynajmniej czterech metrów kwadratowych — pełna ludzkich kości. Wystarczył jeden rzut okiem, by stwierdzić, że muszą tu leżeć setki klatek piersiowych, łopatek, miednic, kości udowych i czaszek. Niektóre były brązowawe i wyraźnie stare, inne tak świeże i białe, że aż jarzyły się w świetle. Kiedy Carter opuścił lampę, któraś z czaszek rzuciła na ceglany mur wielki zniekształcony cień, poruszający się niczym żywa istota.
Carter widział już wiele zwłok — ludzi zabitych w wypadkach samochodowych, zarżniętych nożem, trupy oblepione zastygłą krwią, wisielców na drzewach — ale w tej ogromnej stercie kości było coś, co napełniało go strachem, jakiego nie czuł nigdy w życiu. Ten widok przypominał dawne pole bitwy.
— Jak sądzicie, sierżancie, ilu tu jest ludzi? — spytał Bynoe’a.
— Nie wiem, szefie. Trudno powiedzieć, póki ich nie wyciągniemy, a sądówka nie złoży do kupy głów, korpusów i nóg. Dwudziestu. Może trzydziestu. Może więcej.
Carter jeszcze raz zajrzał w dziurę.
— Było tu jakieś wejście inspekcyjne? — Popatrzył w górę. — Ukryta klapa w suficie?
— Nie — odparł Garrett. — Komora była dokładnie zamurowana.
— Były świeże cegły?
— No jak? Sam pan widzi. Zaprawa jest tak stara, że w niektórych miejscach przydałoby się ją uzupełnić. A tapeta pochodzi chyba z czasów wojny.
— Cóż... — westchnął Carter. — Wygląda na to, że musimy wykonać pełen program. Sprowadzić jednostkę wypadkową, techników od zabezpieczania śladów, fotografów. Chyba zadzwonię do Barnetta i powiem mu, że natknęliśmy się na Armageddon.
Pracowali do późnej nocy, rozbierając ścianę cegła po cegle w świetle silnych lamp łukowych. Carter siedział na stołku, który znalazł w kuchni, i pił gorącą jak piekło, ale pozbawioną smaku kawę. Bynoe poszedł ustalić, kto mieszkał w domu, zanim został wykupiony przez radę miejską, i skompletować listę właścicieli od dnia, kiedy go zbudowano.
Sześciu funkcjonariuszy ostrożnie wynosiło kości z ponurej krypty i opatrywało je karteczkami, by patolodzy mogli odtworzyć układ, w jakim zostały znalezione przez robotników Garretta.
Doktor George Bott, ubrany w ochronny biały kombinezon i zielone kalosze, wyszedł z „komory szkieletów” z czaszką w rękach.
— Popatrz na to — zwrócił się do Cartera. — Musi mieć siedemdziesiąt albo i osiemdziesiąt lat. Plomby są późnowiktoriańskie. Są tam jednak także czaszki, które nie mogą mieć więcej niż pięć albo sześć miesięcy. Jak się tam znalazły?
— Wygląda na to, że mamy Wielką Tajemnicę Zamurowanego Pokoju z Norbury — stwierdził Carter, kończąc kawę. — Prawdopodobnie będzie się o niej mówić jeszcze wtedy, kiedy my obaj znajdziemy się na cmentarzu. — Wstał i popatrzył na zegarek. — Wrócę rano i zobaczę, jak ci idzie. Dopóki nie skończysz, niewielki tu ze mnie pożytek.
Właśnie zamierzał odejść, kiedy w ich kierunku ruszył komisarz Green. Trzymał w rękach cegłę.
— Szefie, chyba powinien pan rzucić na to okiem — powiedział, podchodząc, i położył przyniesiony okaz na stołku.
Była to standardowa cegła, ale z obu jej stron wystawała ludzka kość, najprawdopodobniej piszczelowa. Tkwiła w cegle niczym bełt kuszy w kawałku drewna.
Doktor Bott podniósł znalezisko i dokładnie je obejrzał.
— To niemożliwe. Nie da się przebić cegły ludzką kością. Kość jest zbyt krucha, a cegła zbyt twarda.
— Może włożono kość przed wypaleniem?
— To też niemożliwe. W piecu kość by się spopieliła.
— Mamy jeszcze jedną podobną — powiedział pracujący przy stercie kości komisarz Wright.
Po chwili przyniósł cegłę, z której wystawały cztery palce, wyglądające jak ostatnie, rozpaczliwe błaganie o ratunek. Zaraz potem kolejny policjant znalazł trzy połączone ze sobą cegły, w których tkwiła czaszka.
— Co to oznacza, George? — spytał Carter doktora Botta. — Wszędzie pełno śladów i dowodów zbrodni, ale żadnego z nich nie rozumiem. Kim byli ci ludzie i dlaczego zamurowano ich w ścianie?
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz