"Doktor Strange" to chyba najlepszy film o neurochirurgii, jaki w życiu widziałem. Te wszystkie spektakularne efekty, różnorodna ścieżka dźwiękowa, pełne napięcia oczekiwanie na ostateczny rezultat i w końcu urocza koleżanka, która służy pomocą nawet wtedy, gdy wygarniemy jej prosto w twarz wszystkie głupoty, na jakie stać nasz narcystyczny i oderwany od rzeczywistości umysł. Nie dajcie się jednak oszukać, bowiem Stephen Strange (lub też doktor Stephen Strange) to nie tylko znawca muzyki z lat osiemdziesiątych i specjalista od operowania takich przypadków, które przyniosą mu rozgłos oraz nie zrujnują wysokich statystyk, ale także główny bohater kolejnego z filmów Marvela, w którym poznajemy następnego z herosów całego uniwersum.
Tytułowy lekarz odnosi liczne sukcesy na polu zawodowym i wydaje się, że to mu wystarcza do szczęścia. Nowoczesny dom, szybki i drogi samochód oraz pozycja osoby, która wszystko wie najlepiej sprawiają, że nasz heros nie jest przygotowany na osobistą tragedię, w wyniku której mięśnie jego rąk są na tyle uszkodzone, że Stephen może podarować sobie wszelkie operacje i powinien się raczej cieszyć, że wciąż jeszcze może trzymać talerz z zupą. To jednak mu nie wystarcza, zaś kolejne próby odzyskania utraconej sprawności pchają go nieubłaganie na krawędź rozpaczy, gdzie nie ma takich metod, które wydają się zbyt ryzykowne. Przypadek sprawia, że dowiaduje się o miejscu duchowego uzdrowienia. Pan doktor poświęca ostatnie pieniądze na podróż do Nepalu, gdzie trafia pod skrzydła Starożytnej Czarodziejki. Wkrótce rozpoczyna u niej naukę i odkrywa, że obok świata materialnego istnieje coś więcej. Później dowiadujemy się, że owo szkolenie musi zostać mocno przyspieszone, bowiem raz jeszcze losy świata wiszą na włosku.
Historia nie należy do wymyślnych, co można skwitować krótko – filmy Marvela nie są żadnymi perełkami i scenariusz każdej filmowej "inicjacji" bohatera wygląda w identyczny sposób. Cieszy jednak to, że obok sztampowej walki ze złem mamy także szczyptę wierzeń o światach równoległych oraz samego źródła magii. Całość okrasza całkiem strawny humor, który wyśmiewa popkulturę i pokazuje, że można zrobić niezły film z bohaterem, który łączy w sobie dotychczasową wiedzę z nowymi naukami. Jest to także chyba pierwszy obraz, w którym wróg ma postać metafizyczną i przez to obawiamy się efektów jego "pracy" na długo przed tym, jak pierwszy raz dostrzeżemy jej skutki.
Tym sposobem nie mogę pominąć całej plejady gwiazd, których nazwiska znalazły się w obsadzie. W głównego bohatera wcielił się Benedict Cumberbatch, którego znamy przede wszystkim z serialu o przygodach Sherlocka Holmesa. Aktor początkowo gra w ten sam sposób i myślałem nawet przez chwilę, że tak już pozostanie, jednak szybko okazało się, że Brytyjczyk świetnie poradził sobie w roli osoby, która nagle zostaje rzucona w wir zdarzeń wykraczających daleko ponad znany mu świat. Jest także idealnym bohaterem do połajania przez Mordo (w tej roli Chiwetel Eijofor), który pełni rolę moralizatora, ale i dobrego skrzydłowego, który zajmie się wszystkim, podczas gdy my – niczym specjalista – załatwimy sprawę i pozostawimy wszystkich w zachwycie. Nieźle zaprezentowała się także Tilda Swinton, której kreacja Starożytnej sprawiła, że tę postać dało się nawet polubić. Miała swoje dobre momenty i widać, że Derrickson nie chciał z niej uczynić kolejnego milczącego mistrza, który świat widzi jedynie w dwóch kolorach.
Trochę gorzej prezentuje się Mads Mikkelsen, który jest kolejnym łotrem bez historii i znaczenia. Wygląda niczym narkoman i rzuca wyświechtane frazesy, którymi nie przekonałby nawet dziecka do tego, by oddało mu lizaka. Jego pomocnicy to już typowe mięso armatnie, którego nadmiar zdawał mi się pewnym niedopatrzeniem scenarzystów. Tak samo ma się sprawa z Rachel MacAdams, która w roli Christine Palmer nie przekonała mnie zupełnie. Czy ta kobieta naprawdę musiała być aż tak uległa i powodująca wywracanie się żołądka na drugą stronę u każdej szanującej się damy?
Trywialności na pewno nie można zarzucić efektom komputerowym, których w "Doktorze Strange'u" zdecydowanie nie brakuje. Zaginanie miasta niczym magicznej kostki to coś, co widzieliśmy w "Incepcji", jednak nigdy na taką skalę i nigdy w odniesieniu do tak wielu elementów. Walka na wielu płaszczyznach i przy zmieniających się prawach fizyki musi wyglądać widowiskowo, chociaż zabrakło mi starcia, które zapadłoby w pamięć na dłużej. Nawet wszelkie kosmiczne podróże, chociaż pokazane z przepychem, nie wywołały opadu szczęki i żywiołowej reakcji publiczności w postaci "wow".
Dla mnie "Doktor Strange" to przede wszystkim udana próba pokazania walki na innych płaszczyznach niż dotychczasowe "Hulk miażdżyć". Tytułowa postać prezentuje się bardzo dobrze, ma swój charakter i sprawia, że szybkie tempo akcji nigdy nie spada poniżej sensownego poziomu. Niestety, zawodzi zupełnie kreacja przeciwników, jak też efekty specjalne pozostawiają pewien niedosyt. To rzecz jasna nie koniec przygód Doktora, ale wizyty w kinie nie żałuję. Odrobina magii w życiu zdecydowanie nie zaszkodzi.
Komentarze
No i czekamy na drugą część, bo ta z pewnością się ukaże
Dodaj komentarz