Rozdział I
Przyjemny, delikatny elektryczny impuls automatycznego budzika wysłany przez stojący przy łóżku programator nastroju obudził Ricka Deckarda. Zdziwiony – zawsze dziwiło go, że niespodziewanie zupełnie nie chce mu się spać – wstał z łóżka ubrany w swą wielobarwną piżamę i przeciągnął się. Jego żona Iran leżąc w swoim łóżku otworzyła szare, niewesołe oczy. Mrugnęła, jęknęła cicho i znowu zamknęła powieki.
- Nastawiłaś swojego Penfielda na zbyt słaby impuls – powiedział Rick. – Przeprogramuję go, obudzisz się i...
- Nie dotykaj mojego programatora. – Jej głos był nieprzyjemnie ostry. – Wcale nie chcę się obudzić.
Usiadł na krawędzi łóżka, pochylił się i zaczął przekonywać ją łagodnie:
- Jeżeli zaprogramujesz odpowiednio silny impuls, będziesz zadowolona, że się obudziłaś. Na tym polega cała sprawa. Przy ustawieniu programu na pozycję C, impuls odblokowuje świadomość. Wiem to po sobie. – Przyjaźnie, bowiem czuł się życzliwie usposobiony do całego świata (jego program ustawiony był na D), poklepał jej nagie, nieopalone ramię.
- Trzymaj swoje łapy przy sobie, glino – burknęła.
- Nie jestem gliną. – Poczuł przypływ irytacji, choć wcale go nie zaprogramował.
- Jesteś czymś gorszym – oznajmiła żona. Oczy miała zamknięte. – Jesteś mordercą wynajętym przez gliny.
- Nigdy w życiu nie zabiłem ludzkiej istoty. – Jego irytacja potęgowała się, stawała się wyraźną wrogością.
- Tylko te biedne andki – odparła Iran.
- Chciałbym zauważyć, że nigdy nie wahałaś się wydać pieniędzy, które dostałem za zrealizowanie listu gończego, na pierwszą lepszą rzecz, jaka ci wpadła w oko. – Wstał i podszedł do konsoli swego programatora nastroju. – Zamiast oszczędzać, żebyśmy mogli kupić prawdziwą owcę i zastąpić nią tę elektryczną imitację. Zwykłe, elektryczne zwierzę, za moje ciężko wypracowane przez lata zarobki. – Zawahał się, czy zaprogramować trankwilizację międzymózgowia (która usunęłaby jego wściekłość), czy też stymulację (co z kolei podrażniłoby go w sposób wystarczający, by wygrać tę sprzeczkę).
- Jeśli nastawisz na większą agresję – oznajmiła Iran, patrząc nań uważnie – nastawię to samo. Nastawię na maksimum i będziesz miał taką drakę, przy której zbledną wszystkie nasze dotychczasowe sprzeczki. No, spróbuj. – Wstała gwałtownie, podskoczyła do swego programatora nastroju i stanęła, wpatrując się w Ricka z wściekłością.
Westchnął. Jej groźba podziałała.
- Nastawię to, co mam zaplanowane na dziś. – Odszukał w tabeli 3 stycznia 2021 i zobaczył, że przewidziana jest poważna, profesjonalna postawa. – Jeżeli zaprogramuję zgodnie z planem – zapytał przezornie – czy zrobisz to samo? – Czekał, nie chcąc wykonać pierwszego kroku, zanim żona nie zgodzi się pójść w jego ślady.
- W moim planie na dziś mam sześć godzin depresji połączonej z samooskarżeniem – odparła Iran.
- Co? Dlaczego to wprowadziłaś? – Taki pomysł unicestwiał całą koncepcję programatora nastroju. – Nie miałem pojęcia, że można zaplanować coś takiego – dodał posępnie.
- Siedziałam tu pewnego popołudnia – odparła Iran – i oczywiście włączyłam Przyjacielskiego Bustera i Jego Przyjacielskich Przyjaciół. Mówił o wielkiej rewelacji, którą ma zamiar wkrótce ogłosić i wtedy właśnie puścili tę wstrętną reklamówkę, tę, której nie cierpię, wiesz – o Ołowianych Ochraniaczach Mountibanka. Wtedy wyłączyłam na chwilę dźwięk i nagle usłyszałam dom, ten dom. Usłyszałam... – wykonała ruch ręką.
- Puste mieszkania – powiedział Rick. Czasem sam je słyszał w nocy, kiedy powinien był spać. A przecież obecnie na wpół zamieszkany budynek mieszkalny zajmował wysokie miejsce w statystyce zagęszczenia; tam gdzie przed wojną były kiedyś przedmieścia, można było znaleźć całkiem opuszczone budynki – tak w każdym razie opowiadali na mieście. Nie zweryfikował tej informacji; podobnie jak większości ludzi nie zależało mu na sprawdzeniu tego bezpośrednio.
- W chwili, gdy wyłączyłam w telewizorze fonię – powiedziała Iran – byłam w nastroju 382, właśnie go nastawiłam. Tak więc, choć odbierałam tę pustkę intelektualnie, nie czułam jej. Moją pierwszą reakcją było uczucie wdzięczności, że stać nas na programator nastroju Penfielda. Ale kiedy uświadomiłam sobie, jak niezdrowe jest to odczuwanie nieobecności życia, nie tylko w tym budynku, ale wszędzie i odreagowywanie tego... rozumiesz? Mam wrażenie, że nie. Ale przyjęto uważać to za oznakę choroby umysłowej, nazwano „brakiem właściwego oddziaływania”. Pozostawiłam więc wyłączoną fonię, usiadłam przy programatorze i zaczęłam eksperymentować. I wreszcie znalazłam, jak ustawić rozpacz. – Na jej smagłej, zuchwałej twarzy pojawił się wyraz zadowolenia, jakby udało się jej osiągnąć coś godnego uwagi. – Włączyłam więc ją do mojego planu, dwa razy w miesiącu. Sądzę, że to sensowny okres, by odczuć beznadziejność wszystkiego, beznadziejność pozostawania tu, na Ziemi, podczas gdy wszyscy rozgarnięci ludzie wyemigrowali, nie uważasz?
- Ale przy takim nastroju – odparł Rick – możesz mieć skłonności do pozostawania w nim, niewyprogramowania się z niego. Taka rozpacz, obejmująca całkowitą realność, ma tendencję do samopowtarzania.
- Programuję automatyczne przestawienie na 481 trzy godziny później – odparła gładko. – Świadomość otwierających się przede mną rozlicznych możliwości, nowa nadzieja, że...
- Znam 481 – przerwał jej. Wielokrotnie nastawiał tę kombinację, miał do niej wielkie zaufanie. – Posłuchaj – rzekł siadając na łóżku. Ujął ją za ręce i przyciągnął do siebie. – Nawet przy automatycznym wyłączeniu narażanie się na jakiekolwiek depresje jest niebezpieczne. Zapomnij o tym, co zaplanowałaś, a ja zrobię to samo. Nastawimy oboje 104 i przeżyjemy to razem, potem pozostaniesz w tym nastroju, a ja przestawię swój na normalny, urzędowy sposób bycia. Później chciałbym wskoczyć na chwilę na dach i zobaczyć co z owcą, a wreszcie udam się do biura. Będę w ten sposób miał pewność, że tymczasem nie siedzisz tu myśląc nie wiadomo o czym i nie oglądając telewizji. – Puścił jej długie, smukłe palce, przeszedł przez całe rozległe mieszkanie do saloniku jeszcze pachnącego ledwo uchwytnie ostatnimi papierosami wypalonymi w nocy. Pochylił się, by włączyć telewizor.
Z sypialni dobiegł go głos Iran.
- Przed śniadaniem nie trawię telewizji.
- Nastaw 888 – powiedział Rick czekając aż aparat się nagrzeje. – Pragnienie oglądania telewizji, bez względu na to, co w niej nadają.
- Nie mam obecnie ochoty nastawiać czegokolwiek – odparła Iran.
- No to nastaw 3.
- Nie mogę nastawić programu, który pobudzi w mojej korze mózgowej pragnienie nastawiania! Jeżeli nie chcę nastawiać, to przede wszystkim nie chcę nastawiać, a pragnienie nastawiania jest w tej chwili najbardziej obcym pragnieniem, jakie mogłabym sobie wyobrazić. Chcę po prostu siedzieć na łóżku i gapić się w podłogę. – Jej głos stawał się ostry i ponury, jakby jej dusza powoli zastygała. Iran zamarła, zdawało się, że opadł na nią olbrzymi ciężar wyczuwalnej, wszechobecnej, cieniutkiej warstewki niemal całkowitego bezruchu.
Podkręcił dźwięk w telewizorze i głos Przyjacielskiego Bustera ryknął, wypełniając cały pokój:
- ...hej, hej, kochani. A teraz pora na krótką prognozę pogody. Satelita „Mangusta” informuje, że opad radioaktywny nasili się szczególnie koło południa, po czym będzie się zmniejszał. A więc ci z was, którzy odważą się wyjść...
Iran pojawiła się obok niego w swej długiej, wlokącej się po ziemi koszuli nocnej i wyłączyła telewizor.
- W porządku, poddaję się. Nastawię. Nastawię cokolwiek zechcesz. Może ekstatyczny orgazm? Czuję się tak paskudnie, że zniosę nawet to. Do diabła. W końcu, co to za różnica.
- Nastawię dla nas obojga – odparł Rick i zaprowadził ją z powrotem do sypialni. Tam zaprogramował na jej konsoli 549 – pełne zadowolenie uświadomienia niepospolitej wszechwiedzy męża. Na swojej konsoli nastawił twórczy i pełny odwagi stosunek do pracy, choć w gruncie rzeczy nie potrzebował tego. Była to jego wrodzona, zwykła cecha, nie wymagająca odwoływania się do sztucznego pobudzania mózgu.
Po zjedzonym w pośpiechu śniadaniu – stracił czas na dyskusję z żoną – wyjechał, ubrany do wyjścia (miał również na sobie Ołowiane Ochraniacze Mountibanka typu Ajax) na dach, gdzie na osłoniętym pastwisku „pasła się” jego elektryczna owca, wymyślna, skomputeryzowana maszyneria do nabierania innych mieszkańców budynku.
Oczywiście, niektóre z ich zwierząt również niewątpliwie były elektronicznymi imitacjami. Rzecz jasna, nigdy nie wtykał nosa w te sprawy, podobnie jak oni, jego sąsiedzi, nie interesowali się prawdziwymi zasadami działania jego owcy. Takie zachowanie byłoby nad wyraz niegrzeczne. Pytanie „Czy pańska owca jest prawdziwa?” stanowiło większy nietakt niż dowiadywanie się, czy czyjeś zęby, włosy albo wewnętrzne organy są rzeczywiście autentyczne.
Na Ricka buchnęło, drażniąc powonienie, szare, pochmurne powietrze z wirującymi pyłkami radioaktywnego kurzu. Mimowolnie wciągnął nosem ten ślad śmierci. No nie, to zbyt silne określenie, uznał idąc w stronę fragmentu trawnika, który należał do niego wraz ze znajdującym się poniżej nazbyt wielkim mieszkaniem. Wpływ tego akurat dziedzictwa Ostatniej Wojny Światowej wyraźnie zmalał; ci, którzy nie zdołali przeżyć opadu radioaktywnego odeszli w niebyt przed wieloma laty, pył zaś – słabszy i oddziaływający na silniejsze, uodpornione jednostki – niszczył jedynie umysły i wypaczał właściwości genetyczne. Mimo ołowianych ochraniaczy kurz niewątpliwie dzień po dniu osiadał na skórze, przedostając się do wnętrza Ricka, gromadząc niewielkie dawki plugawej nieczystości dopóty, dopóki nie uda mu się wyemigrować. Jak dotąd comiesięczne kontrole medyczne potwierdzały, że jest normalem – mężczyzną zdolnym do prokreacji w granicach określonych przez prawo. Jednakże w każdym miesiącu badania przeprowadzane przez lekarzy z Komendy Policji San Francisco mogły wykazać coś wręcz przeciwnego. Za sprawą wszechobecnego pyłu dotychczasowi normale wciąż przekształcali się w nowe odmiany specjali. Obiegowe hasło, które wciskały obecnie plakaty, reklamy telewizyjne i rządowe ulotki przysyłane pocztą, brzmiało: „Emigruj albo się degeneruj! Wybór należy do ciebie!” Zupełnie słusznie, pomyślał Rick, otwierając bramkę prowadzącą na jego małe pastwisko i zbliżając się do elektronicznej owcy. Ale ja nie mogę emigrować, rzekł do siebie. Ze względu na moją pracę.
Zawołał go właściciel przyległego pastwiska, sąsiad z budynku – Bill Barbour. Podobnie jak Rick był już ubrany do pracy, ale również zatrzymał się, by sprawdzić, jak się ma jego zwierzę.
- Mój koń – oznajmił rozpromieniony Barbour – jest w ciąży. – Wskazał wielkiego perszerona, który stał patrząc tępo w przestrzeń. – Co na to powiesz?
- Powiem, że wkrótce będziesz miał dwa konie – odparł Rick. Dotarł już do swojej owcy. Leżała, przeżuwając, wpatrywała się weń badawczo, sprawdzając, czy nie przyniósł owsianych bułeczek. Miała wmontowany obwód owsotropiczny – widząc jakikolwiek wyrób z tego zboża, zerwałaby się i podbiegła do niego.
- Od czego zaszła twoja klacz? – zapytał Barboura. – Od wiatru?
- Kupiłem trochę plazmy inseminacyjnej najwyższej jakości, jaką można znaleźć w Kalifornii – poinformował go Barbour. – Dzięki moim prywatnym znajomościom w Stanowym Biurze Zootechnicznym. Pamiętasz, jak w ubiegłym tygodniu ich inspektor badał Judy? Bardzo chcą, żeby się oźrebiła, ona nie ma sobie równych. – Barbour poklepał pieszczotliwie kark klaczy, która pochyliła głowę w jego stronę.
- Czy myślałeś kiedykolwiek o sprzedaży konia? – zapytał Rick. Marzył o tym, by mieć konia albo, na dobrą sprawę, jakiekolwiek zwierzę. Czuł, że posiadanie i oporządzanie imitacji w jakiś sposób stopniowo go demoralizowało. Mimo to jednak, ze społecznego punktu widzenia, nie posiadając autentyku tak właśnie powinien był postępować. Nie miał najmniejszego wyboru, musiał to ciągnąć dalej. Nawet gdyby jemu samemu na tym nie zależało, pozostawała jeszcze żona. Iran zaś zależało – i to bardzo.
- Sprzedaż konia – odparł Barbour – byłaby niemoralna.
- No to sprzedaj źrebię. Posiadanie dwóch zwierząt jest bardziej niemoralne niż nieposiadanie żadnego.
- O co ci chodzi? – spytał zaskoczony Barbour. – Wiele osób ma dwoje zwierząt, nawet troje, czworo, a Fred Washborne, właściciel zakładów przetwórstwa alg, gdzie pracuje mój brat, aż pięcioro. Czy nie czytałeś artykułu o jego kaczce we wczorajszej „Chronicle”? Przypuszczają, że jest to najcięższy i największy okaz kaczki piżmowej na Zachodnim Wybrzeżu. – Jego oczy zaszkliły się marzycielsko na samą myśl o posiadaniu czegoś takiego.
Rick przeszukał kieszenie płaszcza i wyciągnął wymięty, wielokrotnie przeglądany egzemplarz styczniowego dodatku do Katalogu Zwierząt i Ptaków Sidneya. Spojrzał do indeksu, znalazł źrebaki (patrz konie, potomstwo) i wkrótce miał już najczęściej spotykane krajowe notowania cen.
- Mogę kupić od Sidneya źrebaka perszerona za pięć tysięcy dolarów – oznajmił.
- Nie, nie możesz – odparł Barbour. – Przyjrzyj się jeszcze raz notowaniom, są podane kursywą. To znaczy, że nie mają żadnego na składzie, ale gdyby mieli, cena byłaby właśnie taka.
- Załóżmy – powiedział Rick – że przez dziesięć miesięcy będę ci płacić po pięćset dolarów. Dostaniesz pełną cenę katalogową.
- Zupełnie się nie orientujesz, Deckard, jak wygląda sprawa z końmi – rzekł Barbour z politowaniem w głosie. – To nie przypadek, że Sidney nie ma żadnego źrebaka nawet po cenach katalogowych. Są rzadkością, również i te stosunkowo gorszej jakości. – Przechylił się gestykulując przez ogrodzenie. – Mam Judy od trzech lat i przez cały ten czas nie widziałem kobyły tej rasy, która mogłaby się z nią równać. Aby ją zdobyć, musiałem lecieć do Kanady i przywieźć ją tu osobiście, by mieć pewność, że jej nie ukradną. Pokażesz się z takim zwierzęciem gdzieś w Colorado czy Wyoming i rozwalą ci głowę, żeby je zdobyć. Wiesz dlaczego? Bo już przed O.W.Ś. było ich zaledwie kilkaset...
- Ale – przerwał mu Rick – to, że masz dwa konie, a ja nie mam żadnego, podważa fundamenty teologicznej i moralnej struktury merceryzmu.
- Przecież masz swoją owcę. Do licha, możesz prowadzić Wspinaczkę w swym życiu osobistym i kiedy ujmujesz dwa uchwyty empatii, przystępujesz do tego uczciwie. Oczywiście, gdybyś nie miał tej swojej owcy, wtedy mógłbym dostrzec pewne logiczne przesłanki twojego stanowiska. Oczywiście, gdybym miał dwoje zwierząt, ty zaś nie miałbyś żadnego, w jakiś sposób przyczyniałbym się do odbierania ci możliwości prawdziwego zespolenia Mercerem. Ale każda rodzina w tym budynku – poczekaj; około pięćdziesięciu, jedna na trzy mieszkania, jeśli dobrze liczę – każde z nas ma jakieś zwierzę. Graveson trzyma tam swego kurczaka. – Wskazał na północ. – Oakes z żoną mają tego dużego, rudego psa, który szczeka nocami. – Zamyślił się. – Mam wrażenie, że Ed Smith trzyma w swoim mieszkaniu kota. W każdym razie tak utrzymuje, choć nikt go jeszcze nie widział. Możliwe, że tylko udaje.
Rick podszedł do swojej owcy i pochylił się nad nią. Grzebał w gęstej, białej wełnie – przynajmniej runo było prawdziwe – aż wreszcie znalazł to, czego szukał: ukryty mały pulpit sterowniczy. Czując na sobie wzrok Barboura otworzył pokrywę pulpitu, odsłaniając wnętrze.
- Widzisz? – rzekł do sąsiada. – Teraz rozumiesz, dlaczego tak bardzo chcę mieć twojego źrebaka?
- Biedaku – Barbour odezwał się po krótkiej przerwie. – Czy zawsze tak było?
- Nie – odparł Rick zamykając pokrywę. Wyprostował się, odwrócił i spojrzał sąsiadowi prosto w twarz. – Początkowo miałem prawdziwą owcę. Dał nam ją mój teść, bezpośrednio przed tym jak wyemigrował. A później, mniej więcej rok temu, pamiętasz, kiedy wziąłem ją do weterynarza – byłeś tu tego ranka. Przyszedłem i zobaczyłem, że leży na boku i nie może się podnieść.
- Postawiłeś ją na nogi – przypomniał sobie Barbour i skinął głową. – Tak, udało ci się ją podnieść, ale chodziła tylko minutę albo dwie i znowu upadła.
- Owce cierpią na dziwne choroby – powiedział Rick. – Albo ująłbym to inaczej. Owce zapadają na wiele chorób, ale objawy są zawsze takie same – owca nie może się podnieść i nie sposób ocenić, do jakiego stopnia jest to poważne, czy skręciła nogę, czy zdycha na tężec. Moja padła właśnie na tężec.
- Tężec? Tutaj? – zapytał Barbour. – Na dachu?
- Siano – wyjaśnił Rick. – Nie wyjąłem wtedy z beli wszystkich kawałków drutu. Jeden został i Groucho – tak ją nazywaliśmy – zadrapała się i w ten sposób zaraziła tężcem. Zabrałem ją do weterynarza i zdechła. Długo o tym myślałem, aż wreszcie poszedłem do jednego z tych sklepów, w których produkują sztuczne zwierzęta i pokazałem im fotografię Groucho. Zrobili mi to. – Wskazał leżące pseudozwierzę, które w dalszym ciągu przeżuwało uważnie, stale oczekując na jakikolwiek ślad owsa. – Wspaniała robota. I poświęcam jej równie wiele czasu, opiekuję się równie starannie, jak wtedy, kiedy była prawdziwa. Ale... – Wzruszył ramionami...
- To nie to samo – skończył za niego Barbour.
- Choć prawie. Przy obrządzaniu jej czuje się to samo. Trzeba wciąż bardzo na nią uważać, podobnie jak wtedy, kiedy była naprawdę żywa. W przeciwnym razie popsuje się i wszyscy w całym domu się zorientują. Musiałem sześć razy wozić ją do warsztatu. Przeważnie były to drobne usterki, ale gdyby ktoś je zobaczył – na przykład wtedy, gdy zerwała się, czy jakoś zaplątała taśma i owca beczała bez przerwy – mógłby zorientować się, że jest to mechaniczne urządzenie. Ciężarówka z warsztatu naprawczego – dodał – jest oczywiście oznakowana „Jakaśtam klinika dla zwierząt”. I kierowca ubrany jest jak weterynarz, cały na biało. – Spojrzał nagle na zegarek, przypominając sobie o czasie. – Muszę iść do pracy – rzekł do Barboura. – Zobaczymy się wieczorem.
Gdy ruszył w stronę swojego pojazdu, Barbour zawołał z pośpiechem w ślad za nim.
- Hej. Nic nie powiem żadnemu z tutejszych mieszkańców.
Rick zatrzymał się, by podziękować, ale w tej samej chwili poczuł, jak dotyka go jakaś cząstka owej rozpaczy, o której mówiła Iran i rzekł:
- Bo ja wiem. Może nie ma to żadnego znaczenia.
- Ale przecież będą patrzeć na ciebie z góry. Nie wszyscy, ale niektórzy tak. Wiesz, co ludzie myślą, jeżeli ktoś nie opiekuje się zwierzęciem. Uważają to za niemoralne i nieempatyczne. Oczywiście, teoretycznie nie jest to przestępstwem, tak jak tuż po O.W.Ś., ale emocje pozostały te same.
- O Boże – rzekł Rick beznadziejnym tonem i machnął ręką. – Przecież chcę mieć zwierzę. Próbuję je kupić. Ale przy mojej pensji, przy zarobkach miejskiego urzędnika... – Gdyby, pomyślał, znowu mi się poszczęściło w pracy. Tak jak dwa lata temu, kiedy udało mi się w jednym miesiącu upolować cztery andki. Gdybym wtedy wiedział, pomyślał, że Groucho zdechnie... ale to było przed tężcem. Przed tym dwucalowym, ostrym jak igła kawałkiem drutu.
- Możesz kupić kota – zaproponował Barbour. – Koty są tanie, możesz sprawdzić w swoim Sidneyu.
- Nie chcę domowego zwierzęcia – odparł cicho Rick. – Chcę mieć to, co miałem poprzednio – duże zwierzę. Owcę albo jeżeli uda mi się zdobyć pieniądze, krowę czy wołu, albo to, co ty masz – konia. – Nagroda za usunięcie pięciu andków by wystarczyła, uzmysłowił sobie. Po tysiąc dolarów od sztuki, dodatkowy dochód poza pensją. A wtedy mógłbym dostać od kogoś to, czego pragnę. Nawet jeżeli w Zwierzętach i Ptakach Sidneya wydrukowali cenę kursywą. Pięć tysięcy dolarów – ale, pomyślał, najpierw te pięć andków musi się przedostać na Ziemię z którejś planety-kolonii. Nie mogę mieć na to wpływu, nie mogę ich zmusić, by tu przyleciały, a nawet gdybym mógł, są jeszcze inni łowcy, którzy na całym świecie współpracują z policją. Andki musiałyby specjalnie upodobać sobie Północną Kalifornię, a starszy łowca w tym rejonie, Dave Holden, musiałby akurat umrzeć albo się wycofać.
- Kup sobie świerszcza – zaproponował Barbour dowcipnie. – Albo mysz. Hej, za dwadzieścia pięć zielonych możesz sobie kupić dorosłą mysz.
- Twój koń może niespodziewanie zdechnąć – odparł Rick – tak jak zdechła moja Groucho. Kiedy wrócisz wieczorem z pracy do domu, możesz znaleźć swoją kobyłę leżącą na grzbiecie, z nogami sterczącymi w powietrzu jak chrabąszcz. Jak ten świerszcz, o którym mówiłeś.
- Przepraszam, jeżeli cię uraziłem – powiedział Barbour nerwowo.
Rick Deckard w milczeniu otworzył drzwiczki swego hovera – turbinowego pojazdu pionowego startu i lądowania. Nie miał już nic do powiedzenia sąsiadowi, myślał o swojej pracy, o czekającym go dniu.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz