Fragment książki

9 minut czytania

Rozdział pierwszy

Victor Nielson pchnął wózek wyładowany po brzegi ziemniakami. Gdy zamknęły się drzwi chłodni, wjechał do działu warzywnego, przystanął przy piramidzie prawie pustych skrzynek i zaczął rozładowywać ziemniaki, odrzucając nadgniłe i uszkodzone. Dorodna bulwa wymknęła mu się z ręki. Schylił się, aby ją podnieść, i przez szklane drzwi spojrzał na ulicę. Kilku przechodniów minęło sklep, od wypolerowanych zderzaków zjeżdżającego z parkingu volkswagena odbiło się letnie słońce.

– Czy to była moja żona? – zapytał Liz, budzącą respekt kasjerkę rodem z Teksasu.

– O ile wiem, nie – odpowiedziała, kasując dwa kartony mleka i funt chudej wołowiny. Starszy jegomość stojący przy kasie obmacywał się po kieszeniach w poszukiwaniu portfela.

– Chciała tu wpaść – ciągnął Vic. – Zawołaj mnie, kiedy przyjedzie.

Margo miała dzisiaj zabrać Sammy’ego na prześwietlenie zęba. Był kwiecień. Gdy Vic patrzył w kalendarz, nie mógł się uwolnić od myśli o podatku dochodowym. Zbliżał się termin płatności, a stan konta niepokojąco opadł.

Nie mógł znieść przeciągającego się oczekiwania. Podszedł do automatu obok półki z zupami w puszkach. Wrzucił dziesiątaka.

– Halo – zgłosiła się Margo.

– Już go zaprowadziłaś na prześwietlenie?

Margo była zdenerwowana.

– Musiałam zadzwonić do doktora Milesa i przesunąć wizytę. W południe przypomniałam sobie, że właśnie dzisiaj z Anne Rubenstein miałyśmy pójść do Wydziału Zdrowia i zanieść naszą petycję. Musimy to zrobić dzisiaj, bo jak słyszałam, magistrat właśnie zawiera umowy na takie prace.

– Jaką petycję? Jakie prace?

– Chcemy zmusić magistrat do uprzątnięcia ruin tego starego domu. Bawią się w nich dzieci, a przecież nietrudno o wypadek. Pełno tam przerdzewiałego żelastwa, betonowych bloków i…

– Nie możecie tego wysłać pocztą? – zapytał zniecierpliwiony, lecz jednocześnie poczuł ulgę. – Jak długo zamierzasz tam siedzieć? Czy to znaczy, że nie przyjedziesz po mnie?

– Nie wiem. W domu mam teraz zebranie sąsiadek. Nanosimy ostatnie poprawki. Jeśli nie będę mogła cię odwieźć do domu, zadzwonię, dobrze? Pa, kochanie, muszę już lecieć.

Odwiesił słuchawkę i powlókł się do kasy. W sklepie było pusto. Liz miała czas na szybkiego papierosa. Uśmiechnęła się współczująco.

– Jak z małym? – zapytała.

– W porządku. Pewnie się cieszy, że wizyta się odwlokła.

– Znam takiego starszego, miłego dentystę – zaszczebiotała Liz. – Ma chyba ze sto lat. Ale jaki zręczny: nigdy mnie nie bolało. Ot, po prostu wyrywa ząb i po strachu. – Polakierowanym na czerwono paznokciem uniosła górną wargę. Z lewej strony błysnęła złota koronka. Vica owionęła chmura dymu tytoniowego i woń cynamonu. – Widzisz? Był taki wielki, a nic nie bolało. W ogóle!

Ciekawe, co powiedziałaby na to Margo, pomyślał. Jak by zareagowała, gdyby weszła teraz przez automatycznie rozsuwające się szklane drzwi i zobaczyła, jak wiszę przy ustach Liz. Przyłapany na gorącym uczynku… Cóż to za osobliwa podnieta… Zaglądać kobiecie w zęby.

Po południu sklep się wyludnił. Na ogół o tej porze klienci tłoczyli się przy kasach, lecz dzisiaj było prawie pusto. Recesja, uznał Victor. W lutym było pięć milionów bezrobotnych. To się daje odczuć.

Podszedł do wyjścia i spojrzał na przechodniów. Z pewnością dzisiaj jest mniej ludzi niż zwykle, pomyślał. Wszyscy siedzą w domach i gorączkowo przeliczają oszczędności.

– Nie ma co liczyć na prosperitę. – Odwrócił się w stronę kasy.

– Czym się przejmujesz? – odpowiedziała Liz. – W końcu to nie twój sklep. Jesteś tylko pracownikiem, jak cała reszta. Poza tym mamy mniej roboty.

Jakaś klientka zaczęła wykładać zakupy. Liz przebierała palcami po klawiszach kasy, nie przerywając rozmowy.

– Nie wierzę w żaden kryzys – ciągnęła. – To tylko straszenie nas przez demokratów. Nie śpiewaliby tak ponuro, gdyby gospodarka znowu wpadła im w łapy.

– Nie jesteś demokratką? – zdziwił się. – Pochodzisz z Południa i nie jesteś demokratką? – Mam ich dosyć. Odkąd tu zamieszkałam, zerwałam z nimi. To stan republikanów, więc i ja jestem republikanką.

Zadźwięczał dzwonek kasy, Liz oderwała paragon, wydała resztę i zaczęła wkładać towary do papierowej torby. Reklama American Diner Café z naprzeciwka przypomniała Vicowi, że pora na filiżankę kawy. Teraz był na to odpowiedni czas.

– Wrócę za dziesięć minut. Poradzisz sobie sama?

– Och, jasne… – Liz ciągle zmagała się ze stosem zakupów, które upychała w firmowej torbie. – Tylko tak się uwiń, żebym i ja mogła się później urwać. Chcę się jeszcze przejść po sklepach. Idź już.

Wyszedł ze sklepu z rękoma w kieszeniach. Przez chwilę stał na chodniku, wypatrując jakiejś przerwy w sznurze samochodów. Nigdy nie szedł do przejścia dla pieszych, lecz przekraczał jezdnię naprzeciwko baru. Nie oszczędzał czasu, gdyż długo musiał czekać na jakąś przerwę w ruchu, lecz należało to do poobiedniego rytuału i, jak uważał, świadczyło o męskości.


Usiadł przy stoliku, który zajmował od lat, i z roztargnieniem zamieszał kawę.

– Marny dzień – odezwał się Jack Barnes, sprzedawca butów w Domu Mody Samuela, przysiadając się do stolika Vica. Jack był jak zwykle ospały i niemrawy, gdyż miał za sobą kilka godzin sterczenia w nie klimatyzowanym pomieszczeniu w nie przepuszczającej powietrza nylonowej koszuli. – Wszystkiemu winna ta pogoda – ciągnął sennie. – Ale jeszcze tylko kilka ciepłych dni, a zacznie się wykupywanie rakiet tenisowych i kuchenek turystycznych.

Vic wygrzebał z kieszeni broszurowe wydanie najnowszej powieści Klubu Książki Miesiąca. Zapisał się do niego wraz z Margo przed paroma laty, gdyż mieszkali w dzielnicy, gdzie do takich rzeczy przywiązuje się dużą wagę. Trzeba trzymać fason. Położył książkę na stoliku w taki sposób, żeby i Jack mógł ją obejrzeć. Lecz sprzedawca butów nie okazywał żadnego zainteresowania.

– Zapisz się do Klubu Książki Miesiąca – zaproponował Vic. – Trzeba się rozwijać intelektualnie.

– Czytam przecież książki – odparł Jack.

– Tak, pewnie te broszury z drugstore’u Beckera.

– Nie, naukowe. Dobrze wiesz, że klub kupczy powieściami pełnymi tych wszystkich wyuzdanych obrzydliwości. Nie sądzę, żeby taka lektura była pomocna w dociekaniach naukowych.

– Dostałem też Studium historii Toynbeego. Z pewnością by ci odpowiadało. – Otrzymał je jako premię, zapisując się do klubu. Co prawda nie przeczytał go jeszcze w całości, lecz wiedział, że to znakomite dzieło literackie i historyczne. – Poza tym – dodał – nawet najgorsze z tych powieści są mniej szkodliwe dla moralności niż te pornograficzne filmy dla nastolatków, z Jamesem Deanem i spółką.

Jack, poruszając wargami, przeliterował tytuł „książki miesiąca”.

– Powieść historyczna… O Południu i wojnie secesyjnej. Zawsze to najbardziej reklamują. Czy te starsze panie należące do klubu nie nudzą się, czytając ciągle to samo?

Vic nie miał jeszcze okazji dokładniej przejrzeć książki.

– Nie biorę wszystkiego, co oferują – wyjaśnił. Spojrzał na tytuł: Chata wuja Toma. O autorce, Harriet Beecher Stowe, nie słyszał. Książkę reklamowano jako niezwykle plastyczne przedstawienie historii handlu żywym towarem w Kentucky sprzed wojny secesyjnej. Dokumentalny zapis najbardziej okrutnych i nieludzkich praktyk, uderzających przede wszystkim w bezradne, niewinne, czarne dziewczyny.

– O, to byłoby coś dla mnie – ucieszył się Jack.

– Ee… nie można się dać złapać na taki prosty chwyt. Cokolwiek się dzisiaj pisze, reklamują tak samo.

– To prawda – zgodził się sprzedawca butów. – Nie ma już żadnych zasad. Przypomnij sobie te piękne dobre czasy sprzed wojny i porównaj z naszymi. Cóż za różnica! Nie było wtedy mowy o nieuczciwości i przestępcach, i w ogóle o tych wszystkich brudach, których pełno wokół nas. Samochody, autostrady, bomby wodorowe… i stąd te ciągłe podwyżki. Straszne. Kto na tym zarabia?

Rozpoczęli niemrawą dyskusję. Popołudnie mijało wolno i sennie, nie działo się nic godnego uwagi albo zgoła nic.


O siedemnastej Margo Nielson włożyła płaszcz, wzięła kluczyki do samochodu i wyszła przed dom. Rozejrzała się wokół, lecz nigdzie nie mogła wypatrzeć Sammy’ego. Z pewnością gdzieś się bawił. Nie miała czasu go szukać. Spieszyła się, by zdążyć po Vica. Gdyby spóźniła się choć kilka minut, wróciłby autobusem.

Cofnęła się do domu. W pokoju siedział Ragle, jej brat, popijając piwo z puszki. Spojrzał na nią nieprzytomnie. Uniósł głowę i wymamrotał:

– Już wróciłaś?

– Nie mogę się zebrać, Sammy gdzieś przepadł. Mógłbyś mieć na niego oko, gdy mnie nie będzie?

– Oczywiście.

Z twarzy Ragle’a wyzierało takie zmęczenie, że na moment zapomniała o swoim pośpiechu. Patrzył na nią przekrwionymi, załzawionymi oczami, co chwila mrugając. Krawat zwisał niedbale, rękawy koszuli miał wysoko podwinięte, drżała ręka, którą podnosił do ust puszkę. Na podłodze rozesłane były notatki i wyciągi, z których korzystał w pracy. Otaczały go, a on siedział w środku. Dobrze zrobiłaby mu krótka przechadzka, lecz ciągle był zbyt zajęty.

– Ale nie zapomnij, że przed szóstą muszę zdążyć z tym wszystkim na pocztę.

Z segregatorów wystawały setki zapisanych kartek. Już od lat zbierał materiały: poradniki, wykresy, tabelki, przeróżne kompendia, encyklopedie. W tej właśnie chwili zapatrzył się w poszeregowane według kolejności wysyłki kopie diagramów sporządzone na przezroczystej folii. Przesuwał je tak długo, aż otrzymywał coś, co nazywał wzorem. Margo już parę razy próbowała się zorientować, na czym polega ta metoda, lecz nigdy jej się to nie udało. I dlatego nigdy nie wygrała.

– Daleko już zaszedłeś?

– Właśnie ustaliłem czas. Czwarta po południu. Teraz muszę jeszcze… – skrzywił się – ustalić współrzędne.

Na długim kawałku dykty rozłożył papiery z dzisiejszym zadaniem podanym w porannej gazecie. Setki malutkich, chaotycznie ponumerowanych kwadratów Ragle znalazł element określający czas, oznaczony kratką z liczbą 344. Widziała szpilkę z czerwoną główką. Ale miejsce… Najwyraźniej było to dużo trudniejsze do rozwiązania.

– Daj sobie spokój na parę dni – usiłowała go przekonać. – Przez ostatnie dwa miesiące ciężko pracowałeś i zasłużyłeś na jakiś wypoczynek.

– Jeśli przerwę, wypadnę z rytmu. Stracę wszystko. – Wzruszył ramionami. – Wszystko, co już wygrałem od piętnastego stycznia. – Posiłkując się suwakiem logarytmicznym, znalazł punkt przecięcia kilku linii.

Każdą wysyłkę, wyjaśniał siostrze, opatrywał datą, kopię zaś składał w archiwum. Dzięki temu rosły szanse na zagarnięcie najwyższej stawki. Im dłuższą miał praktykę i więcej danych, tym prostsza stawała się cała ta zabawa. Takie przynajmniej wnioski należało wysnuć, beznamiętnie obserwując grę, lecz ostatnio wydawało mu się, że odnajdywanie właściwych liczb i miejsc staje się coraz trudniejsze.

– Dlaczego? – zapytała go pewnego razu, widząc, jak marnieje w oczach.

– Ponieważ nie mogę sobie pozwolić na przegraną – wyjaśnił. – Im częściej trafiam, tym więcej pracy muszę wkładać w to, aby ciągle być bezbłędnym.

Konkurencja deptała mu po piętach. Zapewne już dawno stracił trzeźwy osąd zysków i strat. Zwyciężał zawsze. Miał talent i umiał go właściwie używać. Lecz to, co rozpoczął kiedyś jako niewinną zabawę w rozwiązywanie wyrafinowanych zagadek, z biegiem lat stało się codziennym przykrym obowiązkiem lub, w najlepszym razie, zajęciem pozwalającym zarobić parę dolarów. Teraz nie potrafił już przestać.

Pewnie na tym polega cała ta sztuczka, myślała Margo: wyślesz raz i już wpadłeś, znęcony nagrodą, której pewnie nie odbierzesz, bo w życiu nie uzbierasz tylu punktów.

Lecz nie – Ragle często odbierał wygraną, gazeta sumiennie wywiązywała się z zobowiązań. Margo nie miała pojęcia, jak wysokie mogą być to sumy, lecz najwidoczniej sięgały co najmniej stu dolarów tygodniowo. W każdym razie wynosiły tyle, że mógł się z nich utrzymać.

Pracował jednak zbyt dużo. Więcej, niż gdyby miał jakąś stałą pracę. Od ósmej rano, gdy chłopak rzucał gazety na werandę, aż do dziewiątej lub dziesiątej w nocy. Nieustanne poszukiwania. Doskonalenie metod. A przede wszystkim – stała obawa przed popełnieniem błędu. Jeden jedyny błąd i wszystko przepadnie. Wcześniej czy później ta chwila i tak nadejdzie. Oboje o tym wiedzieli.

– Przynieść ci kawę? – zapytała Margo. – Zanim wyjdę, zrobię ci kanapkę. Przecież nie jadłeś obiadu…

Kiwnął głową, błądząc myślami gdzieś daleko.

Zdjęła płaszcz, odłożyła torebkę i poszła do kuchni. Otworzyła lodówkę, wypatrując czegoś, co szybko można by podać na stół. Gdy stawiała talerz, skrzypnęły drzwi wejściowe i w progu stanął Sammy z psem sąsiadów; obaj z trudem łapali oddech.

– Pewnie słyszałeś, jak otwierałam lodówkę?

– Jestem strasznie głodny – powiedział Sammy. – Czy dostanę mrożonego hamburgera? Nie musisz odgrzewać, zjem zimnego. Taki jest lepszy. Je się dłużej!

– Wsiadaj do samochodu. Zaraz zrobię kanapkę dla wujka Ragle’a i pojedziemy do supermarketu po ojca. Przy okazji zabierz stąd tego psa. To nie jego dom.

– W porządku – powiedział Sammy. – Założę się, że w sklepie dostanę coś do jedzenia.

Trzasnęły drzwi.

– W końcu się znalazł. – Postawiła przed bratem talerz i szklankę soku jabłkowego. – Już nie musisz zaprzątać sobie nim głowy. Biorę go ze sobą.

Ragle wziął kanapkę.

– Wiesz, myślę, że byłoby lepiej, gdybym zaczął grać na wyścigach konnych.

Uśmiechnęła się.

– Nic byś nie wygrał.

– Kto wie…

Już od godziny pociąga ciepłe piwo. Jak on może zajmować się tymi skomplikowanymi rachunkami, pijąc ciepłe piwo? – zastanawiała się, biorąc płaszcz i torebkę. Wyszła z domu, kierując się do samochodu. Przecież to działa jak narkoza. Minęła rabatki, pchnęła furtkę, podeszła do wozu. Przyzwyczaił się pewnie w wojsku. Razem z kolegą stacjonował przez dwa lata na małym atolu na Pacyfiku, obsługując stację meteorologiczną i przekaźnik radiowy.

Popołudniowy ruch był jak zwykle duży. Volkswagen jednak zręcznie lawirował między pojazdami i parł naprzód. Większe, niezgrabne auta stały w miejscu niczym żółwie na plaży. To nasz najlepszy nabytek, pomyślała. Mały zagraniczny samochód. Bardzo praktyczny. Nie do zdarcia. Ci Niemcy mają wyczucie. Budują niezwykle precyzyjnie. Tylko skrzynia biegów trochę nie pasuje do wzorca idealnego samochodu… ale po piętnastu tysiącach mil na liczniku… Świat też nie jest bez skazy. Bomby wodorowe, Rosja, wzrost cen…

Sammy, z nosem przylepionym do szyby, przerwał te rozmyślania:

– Dlaczego nie mamy mercedesa? Czemu ciągle jeździmy tym śmiesznym wózkiem, co wygląda jak chrabąszcz?

Oto, czego się doczekała. Własną piersią wykarmiła zdrajcę.

– Posłuchaj, młody człowieku. Nie znasz się na samochodach. Nie płacisz podatku drogowego, nie musisz się przeciskać zatłoczonymi ulicami i nie myjesz wozu. A skoro tak, to możesz zatrzymać te opinie dla siebie.

Sammy skrzywił się pogardliwie.

– Taka zabawka, zupełnie jak samochód dla dzieci…

– Powiedz to ojcu!

– Mam stracha.

Patrząc na chłopaka, nie zauważyła nadjeżdżającego z naprzeciwka autobusu. Zatrąbił. Przeklęte pudło. Zręcznie wyminęła olbrzyma, przejechała przez chodnik obok neonu Lucky Penny Supermarket i zaparkowała pod wejściem.

– Jesteśmy. – Odwróciła się do syna. – Mam nadzieję, że nie minęliśmy się z ojcem.

– Chodźmy do środka! – zawołał.

– Nie, poczekamy tutaj.

Obserwowali długą kolejkę wolno przeciągającą przed kasami. Ostatnie chwile robienia zakupów. Klienci, pchając załadowane po brzegi wózki, wychodzili na parking.

Automatyczne drzwi otwierały się i zamykały. Słychać było warkot uruchamianych silników, trzaskały klapy bagażników.

Przed garbusem majestatycznie przepłynęła lśniąca czerwona limuzyna. Oboje przypatrywali się jej z podziwem.

– Zazdroszczę tej kobiecie – westchnęła Margo.

Czerwony tucker sedan, przepięknie zaprojektowany w tym samym czasie co jej volkswagen, był równie niezwykłym wozem. Ale oczywiście zbyt wielkim, aby mógł być praktyczny. Chociaż…

Być może w przyszłym roku będzie okazja, żeby wymienić garbusa na nowe auto. Na szczęście używane volkswageny są ostatnio w cenie. Koszty prawie się zwrócą…

Czerwony krążownik szos płynnie włączył się w sznur samochodów.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...