Fragment książki

52 minuty czytania

Rozdział 1
POD KSIĘŻYCEM DEMONA (I)

1

Miasteczko Candleton, choć zrujnowane i zatrute promieniowaniem, nie było bynajmniej martwe. Po wielu, wielu stuleciach wciąż kołatało się w nim życie: życie żuków wielkości żółwi, ptaków przypominających miniaturowe, zdeformowane smoki, i kilku zataczających się robotów, wchodzących i wychodzących z walących się budynków, niczym żywe trupy z nierdzewnej stali, zgrzytających stawami i nieprzytomnie mrugających atomowymi oczami.

– Pokaż przepustkę, przyjacielu – pokrzykiwał jeden z nich, od dwustu trzydziestu czterech lat zabłąkany w kącie sali recepcyjnej Travellers Hotel. W zardzewiałą, kanciastą głowę wpuszczoną miał sześcioramienną gwiazdę. Udało mu się wyżłobić płytkie wgłębienie w zastawiającej mu drogę, obitej stalowymi płytami ścianie, i był to jego jedyny sukces. – Pokaż przepustkę, przyjacielu! Na południe i wschód od miasta możliwy wzrost promieniowania. Pokaż przepustkę, przyjacielu! Na południe i wschód od miasta możliwy wzrost promieniowania.

Opasły szczur, ślepy, wlokący flaki za sobą w worku jak zgniłe łożysko, przepełzł z wysiłkiem koło nóg robota. Robot-Szeryf nie zwrócił na niego uwagi, walił głową w ścianę i powtarzał: „Pokaż przepustkę, przyjacielu. Na południe i wschód od miasta możliwy wzrost promieniowania!”. Za jego plecami, na barze, czaszki mężczyzn i kobiet, którzy przyszli tu kiedyś na ostatniego w życiu drinka i których kataklizm tu właśnie dopadł, szczerzyły zęby, jakby ludzie ci umarli z uśmiechem na ustach. Być może niektórzy mieli tyle szczęścia.

Kiedy Blaine Mono przeleciał nad miastem z prędkością kuli wylatującej z lufy karabinu, pękły okna i uniósł się kurz, a kilka czaszek na barze rozpadło się niczym antyczne wazy. Radioaktywny huragan przemknął nad ulicą i koniowiąz przed restauracją Elegant Beef and Pork uniósł się w powietrze, wessany pędem niczym pasmo dymu. Stojąca na miejskim placu fontanna pękła na dwie części, plując nie wodą, lecz kurzem, wężami, zmutowanymi skorpionami i kilkoma kręcącymi się w kółko żukami-żółwiami.

Cień, który zakłócił spokój miasta, znikł tak szybko, jak się pojawił. Candleton uspokoiło się, lecz nim znów się zaczęło rozkładać (rozkład ten przez dwa i pół wieku zastępował mu życie), po raz pierwszy od ośmiu lat uderzyła weń fala dźwiękowa. Od spowodowanych nią wibracji rozleciał się stojący na placu z fontanną sklep. Robot wypowiedział swe sakramentalne ostrzeżenie: „Wzrost pro…” i zamarł. Stał w kącie, twarzą do ściany, niczym ukarane za złe zachowanie dziecko.

Dwieście do trzystu kół za Candleton, oceniając według ścieżki Promienia, poziom promieniowania i zawartość DEP3 w ziemi gwałtownie spadały. Szyna Blaine’a schodziła tu do wysokości niespełna dziesięciu stóp nad ziemią… i to tu właśnie, z sosnowego lasu, wyszła zgrabna sarna, by napić się ze strumienia, którego woda była już w trzech czwartych oczyszczona.

Sarna nie była normalna: z jej brzucha zwisała piąta noga, chwiejąca się bezwładnie w rytm kroków, a po lewej stronie głowy miała trzecie, ślepe, oko, lecz mogła rodzić potomstwo i jej DNA wyglądało nieźle jak na mutanta w dwunastym pokoleniu. W swym sześcioletnim życiu urodziła trzy żywe jelonki. Dwa z nich były najzupełniej normalne – Ciotka Talitha z River Crossing powiedziałaby o nich: rozpłodowe – trzeciego, pozbawionego skóry potwora, zabił ojciec.

Świat, a przynajmniej ta część świata, powoli zaleczał rany.

Sarna zaczęła pić i nagle poderwała łeb, spojrzała dookoła szeroko rozwartymi ślepiami. Gdzieś z daleka dobiegł ją przenikliwy szum; po chwili, krótkiej jak mgnienie oka, dojrzała oślepiający błysk światła. Poczuła strach, lecz choć reagowała błyskawicznie, a światło oddalone było o wiele kół martwego świata, nie miała najmniejszej szansy na ucieczkę. Nim zdążyła naprężyć mięśnie, drobna iskierka była tuż-tuż, zalewając polanę i strumień upiornym blaskiem. Powietrze rozdarł ogłuszający szum turbin pracujących z pełną mocą. Betonowy pas, na którym wspierała się szyna, zabarwił się na różowo, w powietrze wzleciały: pył, kamienie, rozerwane ciała mniejszych zwierząt, liście i igły drzew. Sarna zginęła na miejscu, zabita siłą podmuchu, który wywołał przejeżdżający Blaine. Była za ciężka, by porwał ją wicher, ale przeleciała w powietrzu niemal siedemdziesiąt jardów, chlapiąc wodą z kopyt i pyska. Zdarta skóra i piąta noga wessane zostały przez wir.

Zapadła cisza, cienka jak warstewka lodu na stawie w Końcu Roku, po czym huknął pędzący za pociągiem grzmot, zabijając unoszącego się nad lasem zmutowanego ptaka, zapewne kruka. Bezwładne ciało z pluskiem wpadło do strumienia.

Tylne czerwone światełko Blaine’a rozpłynęło się w ciemności.

Zza cienkiej zasłony chmur wychynął księżyc w pełni, malując strumień i polanę srebrem tandetnej biżuterii. Na jego powierzchni widać było twarz, nie taką jednak, jaką chcieliby oglądać kochankowie, lecz maskę trupiej czaszki, jak te na barze w Travellers Hotel, z rozbawieniem groźnego szaleńca wpatrzoną w istoty próbujące przeżyć na jałowej ziemi. W Gilead, nim świat poszedł naprzód, pełnię Końca Roku nazywano Księżycem Demona. I uważano, że spojrzenie w jego twarz przynosi nieszczęście.

Dziś jednak nie miało to wielkiego znaczenia. Dziś demony spotykało się wszędzie.

2

Susannah spojrzała na plan trasy. Zielona kropka oznaczająca ich pozycję znajdowała się już w połowie drogi między Candleton i Rileą, następną stacją Blaine’a. Kto chciałby na niej wysiąść? – pomyślała.

Przeniosła spojrzenie na Eddiego, który siedział nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w dachu Kabiny Baronów. Podniosła spojrzenie i dostrzegła klapę (tylko że w takim futurystycznym gównie jak Blaine nie było chyba klap, lecz wyłącznie luki albo coś jeszcze bardziej niesamowitego), na której narysowany był wychodzący na zewnątrz człowieczek. Spróbowała wyobrazić sobie, co się stanie z człowiekiem wychylającym się z pociągu przy prędkości ośmiuset mil na godzinę, i ujrzała jasny obraz głowy zerwanej z ramion, niczym kwiat z łodyżki, lecącej wzdłuż wagonu, może nawet odbijającej się od niego i niknącej w ciemności; szeroko rozwarte oczy, powiewające włosy.

Spróbowała wymazać z pamięci ten obraz tak szybko, jak to tylko możliwe. Zresztą klapa z pewnością była zamknięta. Blaine Mono nie miał zamiaru ich wypuścić. Może i uda im się wygrać, ale nie sądziła, by Blaine uwolnił ich tak po prostu, nawet gdyby zdołali pokonać go na zagadki.

Przykro mi to mówić, ale myślisz jak pieprzony białas, skarbie – powiedziała do siebie; jej głos niezbyt już przypominał głos Detty Walker. Nie ufam twojej mechanicznej dupie. Założę się, że pokonany będziesz bardziej niebezpieczny niż ze wstążką zwycięzcy, przypiętą do modułów pamięci czy gdziekolwiek.

Jake wyciągnął rękę; podawał Rolandowi oberwaną książeczkę z zagadkami, jakby bał się odpowiedzialności. Susannah wiedziała, jak musi się czuć chłopiec; życie ich wszystkich mogło zależeć od słów wypisanych na tych brudnych, pogniecionych kartkach.

– Rolandzie, chcesz?

– Eee! – Ej spojrzał na rewolwerowca. – Olant-ooo-ie! – Wziął książkę w zęby, zabrał ją Jake’owi i wyciągnął swą nieproporcjonalnie długą szyję do Rolanda, podając mu Zagadeczki! Łamigłówki dla wszystkich!

Roland przyglądał się im przez chwilę. Twarz miał skupioną, wzrok wpatrzony w przestrzeń. Pokręcił głową, jakby mówił: „Nie, jeszcze nie”, i zerknął na plan trasy. Blaine nie miał twarzy, punktem odniesienia mogła być dla nich tylko mapa. Zielony migający punkt wyraźnie zbliżał się do napisu Rilea. Susan zastanowiła się przelotnie, jak też wygląda krajobraz za oknem, i zdecydowała, że wcale nie chce wiedzieć. Nie po tym, co widziała po wyjeździe z Ludu.

– Blaine! – krzyknął Roland.

– TAK?

– Czy możesz nas opuścić? Chcemy porozmawiać.

Jeśli myślisz, że to zrobi, musisz być szalony, pomyślała Susannah, ale Blaine odpowiedział natychmiast i jakoś tak bardzo chętnie.

– OCZYWIŚCIE, REWOLWEROWCZE. WYŁĄCZĘ WSZYSTKIE SENSORY W KABINIE BARONÓW. KIEDY SKOŃCZYCIE ROZMOWĘ I ZDECYDUJECIE SIĘ ZACZĄĆ ZADAWAĆ ZAGADKI, WRÓCĘ.

– Aha! Ty i generał MacArthur – burknął Eddie.

– CO POWIEDZIAŁEŚ, EDDIE Z NOWEGO JORKU?

– Nic. Mówię do siebie, to wszystko.

– BY MNIE WEZWAĆ, DOTKNIJCIE PLANU TRASY. GDY ŚWIECI SIĘ NA CZERWONO, SENSORY SĄ WYŁĄCZONE. DO WIDZENIA ŚLEPA GIENIA, KARALUCHY POD PODUCHY. PISZCIE DŁUGIE LISTY. – Blaine przerwał i dodał po chwili: – OLEJ Z OLIWEK, BYLE NIE BOBROWY.

Prostokąt mapy w przedniej ścianie rozjarzył się nagle czerwienią tak intensywną, że Susannah musiała zmrużyć oczy.

– Olej z oliwek, byle nie bobrowy? – zdumiał się Jake. – Co to właściwie miało znaczyć?

– Obojętne – odezwał się Roland. – Nie mamy czasu. Mono zmierza do celu równie szybko, niezależnie od tego czy Blaine jest z nami, czy nie.

– Nie wierzysz chyba, że on naprawdę się wyłączył? – spytał Eddie. – Taki oślizgły robal? Daj spokój, oprzytomniej. Gwarantuję ci, że nas podgląda i podsłuchuje.

– Bardzo w to wątpię – odparł Roland i Susannah z nim się zgodziła, przynajmniej na razie. – Słyszałeś chyba, jak bardzo był podniecony perspektywą gry w zagadki po wszystkich tych latach. I…

– I jest pewny siebie – dodała Susannah. – Nie spodziewa się kłopotów. Nie z nami.

– A będzie miał z nami kłopoty? – spytał rewolwerowca Jake. – Będzie?

– Nie wiem – odparł Roland. – Nie chowam asa w rękawie, jeśli o to ci chodzi. Gra będzie uczciwa… ale jest to przynajmniej taka gra, w którą kiedyś grałem. W którą wszyscy kiedyś graliśmy… do pewnego stopnia. O to właśnie chodzi. – Skinieniem głowy wskazał książeczkę, którą Jake odebrał Ejowi. – Działają tu różne siły… wielkie… siły, i nie wszystkie próbują powstrzymać nas na drodze do Mrocznej Wieży.

Susannah słuchała jego słów, ale myślała o Blainie… Blainie, który pozostawił ich samym sobie, jak grzeczne dziecko posłusznie zakrywające oczy, liczące i czekające, aż jego kumple pochowają się i będzie mogło zacząć ich szukać. Czyżby tym się stali? Kumplami Blaine’a? Ta myśl wydała się jej w jakiś sposób gorsza nawet od obrazu otwieranej klapy i urywanej przez pęd powietrza głowy.

– Więc co robimy? – spytał Eddie. – Musisz mieć jakiś pomysł, inaczej byś go nie odesłał.

– Wielka inteligencja Blaine’a, w połączeniu z długą samotnością i okresem wymuszonej bezczynności, mogła sprawić, że jest bardziej ludzki, niż mu się wydaje. W każdym razie taką mam nadzieję. Po pierwsze musimy zbadać jego… jakby to powiedzieć… geografię? Jeśli tylko się uda, powinniśmy określić, gdzie jest silny, a gdzie słaby, kiedy jest absolutnie pewien siebie, a kiedy już nie tak absolutnie. W takim turnieju nie chodzi tylko o spryt zadającego zagadki, w żadnym razie nie wolno wam dać się zwieść. Chodzi też o ustalenie słabych punktów odpowiadającego.

– A on ma jakieś słabe punkty? – zdziwił się Eddie.

– Jeśli nie ma – odparł spokojnie Roland – zginiemy w tym pociągu.

– Godne podziwu, jak potrafisz pocieszyć nas w najtrudniejszych chwilach. – Eddie uśmiechnął się z wysiłkiem. – Z pewnością dodaje ci to wdzięku.

– Na początek zadamy mu cztery zagadki. Łatwą, trudniejszą, trudną i najtrudniejszą. Nie wątpię, że odpowie na wszystkie; naszym zadaniem będzie słuchać, jak odpowiada.

Eddie skinął głową, a Susannah pozwoliła sobie na odrobinę, choć tylko odrobinę, nadziei. Ta taktyka wydała się jej dobra.

– Potem odeślemy go i znów odbędziemy rozmowę – mówił dalej Roland. – Być może będziemy już wiedzieli, w którą stronę skierować konie. Te pierwsze zagadki mogą pochodzić skądkolwiek, ale… gestem głowy wskazał książeczkę… biorąc pod uwagę opowieść Jacka o księgarni, odpowiedź, której naprawdę potrzebujemy, jest tam, a nie we wspomnieniach dotyczących zagadek na Dni Świąteczne. Musi tam być.

– Pytanie – poprawiła go Susannah.

Roland spojrzał na nią, unosząc brwi nad spłowiałymi, lodowato niebieskimi oczami.

– Szukamy pytań, nie odpowiedzi. Tym razem to odpowiedzi mogą nas zabić.

Rewolwerowiec skinął głową. Wyglądał na zagubionego, beznadziejnie zagubionego; nie był to wyraz, który Susannah pragnęła widzieć na jego twarzy. A jednak, gdy Jake znów podał mu książkę, wziął ją i trzymał przez chwilę; spłowiała, lecz wesoła, czerwona okładka dziwnie wyglądała w jego opalonych dłoniach, zwłaszcza w prawej, u której brakowało dwóch palców. Następnie przekazał ją Eddiemu.

– Ty jesteś ta łatwa – powiedział do Susannah.

– Może? – Susannah uśmiechnęła się lekko. – Ale nie wypada mówić takich rzeczy damie. To bardzo nieuprzejmie.

Rewolwerowiec spojrzał na Jake’a.

– Zadasz zagadkę jako drugi. Niech będzie trochę trudniejsza. Ja będę trzeci, ty ostatni, Eddie. Wybierz z książki którąś, która wyda ci się najtrudniejsza…

– Trudne są na końcu – podpowiedział Jake.

– …i zapomnij o tych swoich głupich żartach, proszę. To jest gra na śmierć i życie. Czas głupich żartów minął.

Eddie spojrzał na Rolanda: wysokiego, chudego i brzydkiego. Spojrzał na człowieka, który dokonał Bóg wie jak ohydnych czynów w imię dotarcia do tej swojej Wieży… i zastanawiał się, czy Roland wie, jak boleśnie go zranił tą rzuconą niedbale przestrogą przed dziecinnym zachowaniem, uśmiechem, niemądrym żartem.

Nie teraz, Eddie. Nie teraz, gdy zagrożone jest życie.

Otworzył usta, by coś powiedzieć, coś swojego, własnego i specjalnego, śmiesznego i złośliwego zarazem; coś takiego, co zawsze doprowadzało do furii jego brata Henry’ego… i zamknął je, nie mówiąc nic. Bo może wielki, chudy i brzydki tym razem miał rację? Może pora odłożyć na bok tanie dowcipy i głupie żarty. Może czas wreszcie dorosnąć?

3

Po kilku minutach cichych konsultacji i szybkim przejrzeniu książki Jake’a (przez Eddiego i Susannah; chłopiec oznajmił, że wie, jaką zagadkę zada jako pierwszą), Roland podszedł do przedniej ściany wagonu i położył dłoń na pulsującym krwawą czerwienią prostokącie. Plan pojawił się natychmiast i choć w zamkniętym wagonie nie odczuwało się ruchu, zielona kropka była już bardzo blisko oznaczenia Rilea.

– A WIĘC, ROLANDZIE, SYNU STEVENA – krzyknął Blaine głosem, który Eddiemu wydał się pogodny, wręcz wesoły. – CZY TWOJE KA-TET MOŻE JUŻ ZACZYNAĆ?

– Tak. Rundę rozpocznie Susannah z Nowego Jorku. – Rewolwerowiec odwrócił się do niej i zniżając głos (choć oczywiście wiedział, że gdyby chciał, Blaine mógłby ich spokojnie podsłuchać), powiedział: – Nie musisz wstawać jak my, z powodu nóg, ale zwracaj się do niego uprzejmie, za każdym razem zaczynając od imienia. Jeśli… kiedy prawidłowo odpowie na twoją zagadkę, powiedz: „Dzięki ci, Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie”. Po tobie w przejściu stanie Jake i zada swoją zagadkę. Rozumiesz?

– A jeśli odpowie źle albo nie odpowie?

Roland uśmiechnął się ponuro.

– Sądzę, że o to nie musimy się martwić, przynajmniej na razie. – Podniósł głos. – Blaine?

– TAK, REWOLWEROWCZE?

– Zaczynamy. – Roland odetchnął głęboko.

– DOSKONALE!

Rewolwerowiec skinął na Susannah, Eddie uścisnął jej dłoń, Jake poklepał drugą. Ej przyglądał się jej w napięciu, oczkami w złotych obwódkach.

Susannah uśmiechnęła się nerwowo i spojrzała na plan trasy.

– Cześć, Blaine.

– JAK CI LECI, SUSANNAH Z NOWEGO JORKU?

Czuła, jak mocno wali jej serce. Pociła się. Nagle przypomniała sobie szkołę i odkrycie, które zrobiła już w pierwszej klasie: najtrudniej jest zacząć – jako pierwsza zaśpiewać piosenkę, opowiedzieć żart, przeczytać wypracowanie o wakacjach… albo, skoro już przy tym jesteśmy, zadać zagadkę. Ta, którą wybrała, pochodziła ze zwariowanego wypracowania Jake’a, które chłopiec wyrecytował im z pamięci po długiej rozmowie ze starymi ludźmi z River Crossing. Wypracowanie pod tytułem: „Moje pojmowanie prawdy” zawierało dwie zagadki, jedną z nich wykorzystał już Eddie.

– SUSANNAH? JESTEŚ TAM, MOJA MAŁA KOWBOJKO?

Kolejna uszczypliwość, ale tym razem lekka, niezłośliwa, dobroduszna. Wręcz wesoła. Blaine potrafił być czarujący… pod warunkiem że dostał, czego chce. Jak niektóre znane jej rozpuszczone dzieciaki.

– Tak, Blaine, jestem tutaj, a oto moja zagadka: „Co jest czarno-białe i całe czerwone”?

Rozległ się dziwny dźwięk, jakby Blaine parodiował człowieka klikającego językiem. Potem nastąpiła krótka, lecz zauważalna przerwa, a kiedy Blaine odezwał się wreszcie, jego głos nie był już tak pogodny.

– ZARUMIENIONA ZEBRA. DZIECINNY ŻART. JEŚLI RESZTA WASZYCH ZAGADEK NIE BĘDZIE LEPSZA, POŻAŁUJĘ, ŻE OCALIŁEM WAM ŻYCIE CHOĆBY NA KRÓTKĄ CHWILĘ.

Prostokąt mapy znów się rozświetlił, nie na czerwono jednak, lecz różowo.

Nie złośćcie go – poprosił Mały Blaine. Ilekroć przemawiał, Susannah wyobrażała sobie spoconego, małego łysego człowieczka, kurczącego się przy każdym kroku. Głos Dużego Blaine’a dobiegał ich zewsząd (niczym głos Boga w filmach Cecila B. DeMille’a), głos Małego jedynie z głośniczka nad ich głowami. – Proszę, nie złośćcie go, przyjaciele, już rozpędził pociąg powyżej maksymalnej szybkości, kompensatory szyny z trudem ją wytrzymują. Tor jest w stanie znacznie gorszym, niż kiedy jechaliśmy tędy poprzednio.

Susannah, która w swym krótkim życiu sporo czasu spędziła w trzęsących się i kiwających trolejbusach i wagonach metra, nie czuła nic, pociąg jechał równie gładko jak wówczas, gdy opuszczał Kolebkę Ludu, wierzyła jednak Małemu Blaine’owi. Przypuszczała, że jeśli poczują wstrząs, będzie to ostatnia rzecz, jaką poczuli w życiu.

Roland trącił ją łokciem w bok, przywołując do rzeczywistości.

– Dzięki. – Trzy razy uderzyła się palcami prawej ręki po gardle, powtarzając gest Rolanda z pierwszej rozmowy z Ciotką Talithą.

– DZIĘKUJĘ CI ZA GRZECZNOŚĆ – powiedział Blaine. Znów sprawiał wrażenie rozbawionego; zapewne powinna się z tego cieszyć, jeśli nawet bawił się jej kosztem. – NIE JESTEM JEDNAK KOBIETĄ. JEŚLI W OGÓLE MAM PŁEĆ, JEST TO PŁEĆ MĘSKA.

Susannah popatrzyła na Rolanda, zdziwiona.

– Lewa ręka dla mężczyzn – wyjaśnił rewolwerowiec. – Na mostku. – Pokazał jej, jak powinien wyglądać właściwy gest.

– Och!

Roland spojrzał na Jake’a. Chłopiec wstał, położył Eja na siedzeniu, co zresztą na nic się nie zdało, bumbler bowiem natychmiast zeskoczył na podłogę i pospieszył za panem stojącym w przejściu, twarzą do mapy.

– Cześć, Blaine, to ja, Jake. No, wiesz, syn Elmera.

– ZADAJ MI ZAGADKĘ.

– Szedł brat i siostra, i mąż z żoną, znaleźli cztery jabłka pod jabłonią. Po jabłku sobie wzięli i jedno zostało, jak to się stało?

– NIEŹLE! MOŻNA TYLKO MIEĆ NADZIEJĘ, ŻE SUSANNAH NAUCZY SIĘ CZEGOŚ NA TWOIM PRZYKŁADZIE. ODPOWIEDŹ JEST OCZYWISTA DLA KAŻDEGO, KTO DYSPONUJE CHOĆ ODROBINĄ INTELIGENCJI; JABŁKA WZIĘLI: MĘŻCZYZNA, JEGO ŻONA I SIOSTRA. MIMO WSZYSTKO DOBRZE SIĘ POSTARAŁEŚ.

– Dzięki ci, Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie. – Jake uderzył się trzykrotnie złączonymi palcami lewej dłoni po mostku i wrócił na miejsce. Susannah przytuliła go mocno. Spojrzał na nią z wdzięcznością.

Przyszła kolej Rolanda.

Hile, Blaine.

HILE, REWOLWEROWCZE. – I znów w głosie Blaine’a brzmiało rozbawienie wywołane chyba pozdrowieniem, którego Susannah nie słyszała nigdy przedtem. Heil co? – pomyślała. Przypomniała sobie Hitlera, a potem oczywiście samolot, który rozbił się pod miastem Lud. Focke-Wulf, tak powiedział Jake. Nie znała się na tym, wiedziała jednak, że za sterami siedział martwy bandyta, trup za stary nawet, by cuchnąć. – POWIEDZ SWOJĄ ZAGADKĘ, ROLANDZIE. NIECH BĘDZIE DOBRA.

– Dobro każdy widzi inaczej. A oto zagadka: „Co ma cztery nogi rano, dwie po południu, a trzy wieczorem?”.

– TO NAPRAWDĘ DOBRA ZAGADKA – ucieszył się Blaine. – PROSTA, ALE DOBRA. ODPOWIEDŹ BRZMI: CZŁOWIEK, KTÓRY W DZIECIŃSTWIE RACZKUJE, JAKO DOROSŁY CHODZI NA DWÓCH NOGACH, A W STAROŚCI PODPIERA SIĘ LASKĄ.

Blaine wydawał się wręcz zachwycony sobą, a Susannah odkryła nagle rzecz całkiem interesującą: nienawidziła tego pyszałkowatego mordercy. Maszyna czy nie maszyna, „to” czy „on”, po prostu nienawidziła Blaine’a. Była niemal pewna, że czułaby to samo, gdyby nawet nie zmusił ich do głupawej gry w zagadki, gry, w której stawką było życie.

Roland wydawał się jednak nieporuszony.

– Dzięki, Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie – powiedział i stuknął się w pierś. Spojrzał na Eddiego.

Eddie wstał i stanął w przejściu.

– Co u ciebie, Blaine, przyjacielu? – spytał.

Roland skrzywił się i pokręcił głową. Okaleczoną prawą ręką osłonił oczy.

Cisza.

– Blaine? Jesteś tam?

– JESTEM, ALE NIE MAM NASTROJU NA GŁUP-STWA, EDDIE Z NOWEGO JORKU. ZADAJ ZAGADKĘ. PODEJRZEWAM, ŻE BĘDZIE TRUDNA MIMO TWEGO IDIOTYCZNEGO ZACHOWANIA. CZEKAM NA NIĄ Z NIECIERPLIWOŚCIĄ.

Eddie zerknął na rewolwerowca, który machnął na niego – „zaczynaj, na miłość ojca” – i spojrzał na plan trasy. Zielona kropka właśnie minęła Rileę. Susannah uświadomiła sobie, że Eddie podejrzewał coś, czego sama była niemal pewna: Blaine wiedział, że kolejne zagadki mają sprawdzić zakres jego możliwości. Wiedział… i cieszył się tym.

Z ciężkim sercem przyjęła do wiadomości prosty fakt: nadzieja na znalezienie łatwego wyjścia z trudnej sytuacji rozwiała się jak dym.

4

– No cóż – powiedział swobodnie Eddie – nie wiem, co o niej powiesz, ale mnie ta zagadka wydawała się trudna. – I nie znał prawidłowego rozwiązania, część z odpowiedziami wyrwana została z książki Jake’a. Skądinąd nie miało to żadnego znaczenia, nikt nie powiedział przecież, że muszą znać odpowiedzi na własne zagadki.

– CZEKAM. I ODPOWIEM.

– Dwa listki czerwone, raz się rozchylają, to znów zamykają. Co to jest?

– USTA. SUGERUJĘ, BYŚ SWOICH LISTKÓW NIE ROZCHYLAŁ. – Tym razem Blaine odpowiedział natychmiast i Eddie mocno się rozczarował. Nie musiał konsultować się z przyjaciółmi, odpowiedź wydawała się oczywista. A najgorsze było to, że padła tak szybko. Eddie nigdy by się do tego nie przyznał, ale w sercu piastował nadzieję, ba, nawet pewność, że pokona Blaine’a jedną zagadką. Ba, bach! Wszystkie konie króla, wszyscy ludzie króla. Tę samą pewność miał, ilekroć ujmował kości podczas gry w sypialni jakiegoś oszusta, ilekroć dobierał do siedemnastki w blackjacku. Pewność, że nie może się nie udać, bo ty jesteś ty, najlepszy i jedyny w swoim rodzaju.

– Jasne – westchnął. – Powinienem zamknąć sobie gębę na kłódkę. Dzięki, Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie.

– MAM NADZIEJĘ, ŻE DOWIEDZIELIŚCIE SIĘ CZEGOŚ, CO WAM POMOŻE – oznajmił Blaine, a Eddie pomyślał: Ty pieprzony mechaniczny łgarzu. Jakim cudem maszyna potrafi wyrazić tak wiele różnych emocji? Czy Wielcy Dawni, którzy ją skonstruowali, wbudowali je w komputer, czy też w którymś momencie on sam wykreował je dla siebie? Mała dipolarna ślicznotka, z którą można było przeżyć dziesięciolecia, potem stulecia. – CZY MAM ODEJŚĆ, ŻEBYŚCIE MOGLI SIĘ ZNÓW NARADZIĆ?

– Tak – powiedział Roland.

Plan trasy rozbłysnął czerwienią, a Eddie spojrzał na rewolwerowca, nim ten zdążył zapanować nad twarzą, i dostrzegł coś przerażającego: bezradność. Czegoś takiego nie widział na jego twarzy nawet wówczas, gdy Roland umierał od jadu homarokoszmarów, gdy on sam mierzył do niego z jego własnego rewolweru, a nawet gdy Gasher porwał Jake’a i znikł z nim w czeluściach Ludu.

– I co teraz? – spytał chłopiec. – Kolejna runda czterech zagadek?

– Sądzę, że na nic się to nie przyda – stwierdził Roland. – Blaine z pewnością zna tysiące, być może nawet miliony zagadek, a to już jest niedobrze. Co gorsze jednak, znacznie gorsze, wie, jak je rozwiązywać… zna to miejsce w umyśle, do którego trzeba dotrzeć, by znaleźć odpowiedź. – Spojrzał na Eddiego i Susannah, obejmujących się nawzajem. – Czy mam rację? – spytał. – Czy się ze mną zgadzacie?

– Tak – przyznała Susannah, a Eddie niechętnie skinął głową. Nie chciał przyznać Rolandowi racji… ale nie mógł mu jej odmówić.

– Więc? – zaniepokoił się Jake. – Co my teraz zrobimy, Rolandzie! Przecież musi być jakieś wyjście z tej pułapki, musi, prawda?

Zełgaj, sukinsynu, pomyślał z wściekłością Eddie. Być może Roland przechwycił jego myśl, bo zrobił, co mógł. Okaleczoną ręką zmierzwił chłopcu włosy.

– Wierzę, że zawsze jest jakaś odpowiedź, Jake. Nie wiemy tylko, czy starczy nam czasu na znalezienie właściwej zagadki. Blaine twierdził, że przejeżdża tę trasę w prawie dziewięć godzin…

– Osiem godzin czterdzieści pięć minut – podpowiedział Jake.

– A to nie jest wiele. Jedziemy już niemal godzinę…

– Według mapy jesteśmy w połowie drogi do Topeki – przerwała mu Susan. Głos miała napięty. – Może nasz mechaniczny przyjaciel zełgał w sprawie czasu przejazdu? Może szachruje?

– Może – zgodził się z nią Roland.

– Więc co robimy? – spytał Jake.

Roland zaczerpnął powietrza, przytrzymał je w płucach i wypuścił z głośnym westchnieniem.

– Pozwólcie, że teraz ja będę mu zadawał zagadki. Wybiorę te najtrudniejsze z zadawanych w Dni Świąteczne w czasach mej młodości. Potem, jeśli dotrzemy do punktu… jeśli zbliżymy się do Topeki z tą samą prędkością i nie pokonamy Blaine’a, sądzę, że ty, Jake, powinieneś zadać mu kilka zagadek z książki. Tych najtrudniejszych. – Machinalnie potarł policzek i spojrzał na rzeźbę z lodu. Jego podobizna stopniała i nie przypominała już niczego. – W dalszym ciągu wierzę, że odpowiedź musi być gdzieś w tej książeczce, bo dlaczego przyciągnęła twoją uwagę, nim przebyłeś do tego świata?

– A my? – spytała Susannah. – Co mamy robić?

– Myślcie! Myślcie, na miłość waszych ojców.

– Nie strzelam dłonią – powiedział Eddie. Nagle poczuł się tak, jakby był bardzo daleko stąd, jakby stał się obcy samemu sobie. Identyczne uczucie ogarnęło go, kiedy w kawałkach drewna zobaczył najpierw procę, a potem klucz, czekające, by to on je uwolnił… a jednak wcale nie było ono aż tak identyczne.

Roland spojrzał na niego dziwnie.

– Tak, Eddie. Powiedziałeś prawdę. Rewolwerowiec strzela myślą. O czym ty myślałeś?

– Nie, o niczym. – Mógłby powiedzieć więcej, lecz nagle wyobraźnia podsunęła mu dziwne obrazy… dziwne wspomnienia… Roland i Jake podczas jednego z noclegów po drodze do miasta Lud. Stos drewna. Kolejna z niekończących się lekcji rewolwerowca. Dziś kolej Jake’a. Jake z krzemieniem i kawałkiem stali, próbujący rozpalić ognisko. Iskry rozbłyskujące i gasnące w powietrzu. Roland mówi Jake’owi, że to głupie, że chłopiec… że chłopiec głupio się zachowuje.

– Nie! – powiedział głośno Eddie. – On tego wcale nie powiedział. A już z całą pewnością nie chłopcu.

– Eddie? – Susannah spojrzała na niego zaniepokojona, niemal przerażona.

Dlaczego nie zapytasz go, co powiedział Jake’owi? – odezwał się w głowie Eddiego głos Henry’ego, wielkiego mędrca i wybitnego ćpuna. Przemówił po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Zapytaj go, przecież siedzi tuż obok ciebie, więc dlaczego nie miałbyś zapytać go, co właściwie powiedział? Przestań wiercić się jak dzieciak, który właśnie narobił w pieluchę.

Tylko że nie był to dobry pomysł i świat Rolanda wcale nie działał w ten sposób. W świecie Rolanda wszystko było zagadką, nie strzelałeś dłonią, lecz myślą, pieprzoną myślą. I co mówiło się komuś, kto nie potrafił rozpalić ogniska? Krzesz iskry bliżej drewna… i to właśnie powiedział Roland: Przysuń bliżej krzemień i mocno go trzymaj.

Tylko że wcale nie o to tu chodziło. Blisko, blisko, ale, jak mawiał Henry, wielki mędrzec i wybitny ćpun, blisko liczy się tylko przy rzucaniu podkową. Pamięć Eddiego zawodziła, bo Roland uraził go… zawstydził… ośmielił się z niego zażartować. Zapewne nie zrobił tego umyślnie, lecz było coś… coś, przez co poczuł się jak zawsze w towarzystwie Henry’ego, oczywiście, z jakiego innego powodu Henry miałby się objawić w jego głowie po tak długiej przerwie?

Wszyscy na niego patrzyli. Nawet Ej.

– Mów – powiedział do Rolanda, jakby nieco z góry. – Chciałeś, żebyśmy myśleli, więc myślimy. – Sam myślał tak intensywnie,

(strzelam myślą)

że mózg niemal mu się zagotował. Tego jednak nie miał zamiaru powiedzieć staremu, wielkiemu i brzydkiemu. – Podobno miałeś zadawać Blaine’owi jakieś zagadki. Rób, co do ciebie należy.

– Jak sobie życzysz, Eddie. – Roland wstał, podszedł do czerwonego prostokąta i położył na nim dłoń. Plan trasy pojawił się natychmiast. Zielona kropka przesunęła się za Rileę, ale było jasne, że pociąg zdecydowanie zwolnił; albo dostosowując się do wprowadzonego przed wiekami programu, albo dlatego, że Blaine nie chciał za wcześnie kończyć dobrej zabawy.

– CZY WASZE KA-TET JEST GOTOWE DO KONTYNUOWANIA TURNIEJU, ROLANDZIE, SYNU STEVENA?

– Owszem, Blaine – odparł rewolwerowiec. W uszach Eddiego jego głos zabrzmiał zbyt poważnie, zbyt ciężko. – Teraz ja będę zadawał ci zagadki. Nie masz nic przeciwko temu?

– JAKO DINH I OJCIEC WASZEGO KA-TET MASZ TAKIE PRAWO. CZY BĘDĄ TO ZAGADKI Z DNI ŚWIĄTECZNYCH?

– Tak.

– ŚWIETNIE! – W głosie Blaine’a zabrzmiało to nienawistne zadowolenie. – CHĘTNIE POZNAM ICH WIĘCEJ.

– W porządku. – Roland odetchnął głęboko. – Syć mnie, a będę żył, napój mnie, a umrę. Kim jestem?

– OGNIEM. – Bez najmniejszego wahania. I ten głos, w którym wyczuwało się niedopowiedziane: Ta zagadka była stara w młodości twojej babci, ale próbuj, próbuj. Od wieków nie bawiłem się tak dobrze.

– Pomykam pod słońcem, lecz nie rzucam cienia. Kim jestem?

– WIATREM. – Ani śladu wahania.

– Odpowiedziałeś prawdziwie, sai. Następne pytanie: „Lekkie jak piórko, lecz nikt nie utrzyma go długo?”.

– ODDECH. – Bez wahania.

Ale przecież on raz się zawahał, pomyślał nagle Eddie. Jake i Susannah patrzyli na Rolanda z rozpaczliwą nadzieją i zaciśniętymi pięściami, jakby siłą woli mogli sprawić, że zada Blaine’owi tę jedną, właściwą zagadkę, strzał w dziesiątkę, ciasteczko z obietnicą: „Wypieprzajcie z więzienia, panie, panowie i dzieci”. Eddie nie potrafił patrzyć na nich, zwłaszcza na Suze, i myśleć jednocześnie, więc opuścił wzrok i ze zdziwieniem zauważył, że on też z całej siły splótł dłonie. Spróbował je rozluźnić, ale było to zdumiewająco trudne zadanie. Roland tryskał złotymi przebojami młodości, niczym szafa grająca.

– Posłuchaj, Blaine:

Kobietą jest z natury, w łonie chowa dzieci

Nieme, głos ich za lądy i za morza leci,

Usłyszy go jedynie ten, komu pozwolą

Inaczej nic najbliżsi usłyszeć nie zdolą.

Susannah wstrzymała oddech i choć Eddie wciąż wpatrywał się w swoje stopy, wiedział, że myśli to co i on: dobra, cholernie dobra zagadka, może to właśnie…

– LIST – powiedział Blaine, ponownie bez śladu wahania. – ZAGADKA TA W DUŻEJ MIERZE OPARTA JEST NA METAFORZE ODWOŁUJĄCEJ SIĘ DO LUDZKIEJ FIZJOLOGII. ZDUMIEWAJĄCE, W JAKIM STOPNIU LUDZIE ODWOŁUJĄ SIĘ DO TOPOSÓW ZWIĄZANYCH Z PRZETRWANIEM GATUNKU I MIŁOŚCI, NAKAZUJĄCEJ KOMUNIKACJĘ Z KOCHANYMI. ALE PRZECIEŻ MIŁOŚĆ JEST STAŁĄ NA WSZYSTKICH POZIOMACH WIEŻY, NAWET W NASZYCH, ZDEGENEROWANYCH CZASACH. PROSZĘ DALEJ, ROLANDZIE Z GILEAD.

Susannah odetchnęła głęboko. Eddie zapragnął znów zacisnąć dłonie, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. Przysuń krzemień bliżej, pomyślał głosem Rolanda. Przysuń krzemień bliżej, na miłość ojca.

Blaine Mono pędził na południowy wschód pod złowrogim Księżycem Demona.

Rozdział 2
WODOSPADY OGARÓW

1

Jake nie wiedział oczywiście, co Blaine powie o ostatnich dziesięciu zagadkach z książki, ale jemu wydawały się piekielnie trudne. Rozumiał, że nie jest myślącą maszyną wielkości dużego miasta i nie może korzystać z modułów pamięci gigantycznych komputerów. Mógł tylko podjąć walkę, pamiętając o dobrym powiedzeniu Eddiego: „Bóg nienawidzi tchórzy”. Jeśli ostatnie dziesięć zagadek z książki nie przyniosłoby rozstrzygnięcia, spróbuje zagadki Samsona, którą podpowiedział mu Aaron Deepneau (z tego, który pożera, wyszło to, co się spożywa i tak dalej). Jeśli i ona nie zadziała, prawdopodobnie… kurka, nie wiedział, co zrobi, nie wiedział nawet, jak się będzie czuł. Prawdę mówiąc, pomyślał Jake, jestem ugotowany.

I niby czemu nie miałby się czuć właśnie tak? W ciągu ostatnich ośmiu godzin zaliczył prawdziwą emocjonalną huśtawkę. Najpierw był strach i pewność, że wraz z Ejem spadną z mostu wprost do rzeki Send, potem wyścig w szalonym labiryncie Ludu, w towarzystwie oszalałego Gashera, oczy Tik-Taka, zielone i straszne, i pytania o czas, o faszystów oraz właściwości układów bipolarnych, pytania, na które nie ma odpowiedzi. Pytania Tik-Taka do złudzenia przypominały zdawanie matury w piekle.

Potem była nagła radość, gdyż Roland zdołał go ocalić (i Ej, gdyby nie Ej, dziś byłaby z niego co najwyżej grzanka), cud tego, co kryło się w podziemiach Ludu, radosne zdumienie łatwością, z jaką Susannah rozwiązała pierwszą zagadkę Blaine’a, i szalony bieg do pociągu: wyścig ze śmiercią, gazem paraliżującym, którym Blaine zniszczył miasto.

Jake przeżył to… i nie tylko to. Był pewny, że nic więcej nie może mu zagrozić, że Roland powstrzyma Blaine’a, że Blaine dotrzyma słowa i spokojnie wysadzi ich w mieście – zwanym w tym świecie Topeką – że znajdą Mroczną Wieżę, zrobią, cokolwiek powinni zrobić, poprawią, co wymaga poprawienia, naprawią, co wymaga naprawienia… a potem? Potem będą żyli długo i szczęśliwie. Jak w baśni.

Tylko że…

Był pewien, że potrafią czytać nawzajem w swych myślach. Dzielenie khef było częścią ka-tet. A od Rolanda, który stał w przejściu i zadawał Blaine’owi zagadki z dawnych czasów, płynęło do Jake’a jedno: poczucie beznadziejności. Susannah wysyłała ten sam czarnogranatowy sygnał. Jedynie Eddie nie nadawał niczego, oddalił się gdzieś, pogrążył w myślach i być może mógł im pomóc, ale z drugiej strony…

Jake znów się bał. Gorzej nawet, przestał wierzyć. Był jak bezradne stworzenie, zatrzaskujące potrzask coraz mocniej w strachu przed bezlitosnym nieprzyjacielem. Zakrzywionymi palcami przeczesywał futro Eja, a gdy spojrzał na swe dłonie, stwierdził rzecz zdumiewającą: ręka, w którą wbił zęby bumbler, chroniąc się w ten sposób przed upadkiem z mostu, wcale go już nie bolała. Pozostały dziury po zębach, owszem, na nadgarstku i dłoni widać było ślady zaschniętej krwi, lecz ból niemal wcale mu nie dokuczał. Ostrożnie zacisnął dłoń w pięść. Poczuł jedynie ćmienie, niedokuczliwe i w gruncie rzeczy nieważne.

– Blaine, do jakich garnków nie można nalać wody?

– DO PEŁNYCH. – Odpowiedź była natychmiastowa. Jake też się nauczył nienawidzić pewności siebie, manifestowanej przez ich „gospodarza”.

– Dzięki ci, Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie. A teraz…

– Rolandzie?

Rewolwerowiec spojrzał na chłopca, odrobinę pogodniejszy i nie tak spięty. Nie, nie uśmiechnął się, ale prawie… prawie… Jake’owi sprawiło to w każdym razie wielką przyjemność.

– Co się stało?

– Moja ręka. Bolała, jak nie wiem co, ale przestała.

– NIECH MNIE DIABLI! – Blaine zręcznie użył głosu Johna Wayne’a. – I PIES ZE SKALECZONĄ ŁAPĄ NIE POWINIEN TAK CIERPIEĆ, ŻE NIE WSPOMNĘ JUŻ O TAK DZIELNYM MAŁYM KOWBOJU JAK TY. WYLECZYŁEM CI RĘKĘ.

– Jak?

– SPOJRZYJ NA OPARCIE FOTELA.

Na oparciu fotela widać było delikatną siatkę krzyżujących się linii, przypominającą głośnik tranzystorowego radyjka, które dostał, mając siedem, może osiem lat.

– KOLEJNY PLUS PODRÓŻOWANIA KABINĄ BARONÓW. – Blaine był bardzo zadowolony z siebie. Jake pomyślał nawet, że świetnie pasowałby do Piper School. Pierwszy w świecie dipolarny szkolny dupek, napędzany energią słoneczną. – WZMACNIACZ OBRAZU SKANERA DŁONI TO NARZĘDZIE DIAGNOSTYCZNE, UMOŻLIWIAJĄCE UDZIELENIE PIERWSZEJ POMOCY W PROSTYCH PRZYPADKACH, TAKICH JAK TWÓJ. DOSTARCZA TAKŻE ORGANIZMOWI SKŁADNIKÓW ODŻYWCZYCH, REJESTRUJE PRZEBIEG FAL MÓZGOWYCH, UMOŻLIWIA ANALIZĘ STRESU ORAZ WZMACNIA EMOCJE POPRZEZ NATURALNĄ STYMULACJĘ PRODUKCJI ENDORFIN. WZMACNIACZ OBRAZU SKANERA DłONI MOŻE TAKŻE TWORZYĆ BARDZO WIARYGODNE ILUZJE I HALUCYNACJE. CZY CHCIAŁBYŚ ROZPOCZĄĆ SWĄ EDUKACJĘ SEKSUALNĄ ZE SŁAWNYMI BOGINIAMI SEKSU NA TWYM POZIOMIE WIEŻY, JAKE’U Z NOWEGO JORKU? MARILYN MONROE? RAQUEL WELCH? EDITH BUNKER?

Jake roześmiał się serdecznie. Śmiech był zapewne ryzykowną reakcją na słowa Blaine’a, ale chłopiec po prostu nic nie mógł na to poradzić.

– Edith Bunker nie istnieje – wykrztusił. – To tylko postać z telewizyjnego serialu. Aktorka nazywa się… zaraz, zaraz… chyba Jean Stapleton. Bardzo przypomina panią Shaw, naszą gospodynię. Jest miła, lecz… wiesz… no, nie pierwszej już młodości.

Blaine zamilkł na bardzo długą chwilę, a kiedy przemówił, jego głos był zimny i nie pozostał w nim najmniejszy nawet ślad beztroskiej wesołości.

– BŁAGAM O WYBACZENIE, JAKE’U Z NOWEGO JORKU. WYCOFUJĘ TAKŻE PROPOZYCJĘ DOŚWIADCZENIA SEKSUALNEGO.

Nauczka dla mnie, pomyślał Jake. Uniósł dłoń do ust, ukrywając uśmiech, a głośno i, taką przynajmniej miał nadzieję, odpowiednio pokornie powiedział:

– Nic nie szkodzi, Blaine. Na to jestem chyba jeszcze odrobinę za młody.

Susannah i Roland spojrzeli na siebie znacząco. Susannah nie wiedziała, kim jest Edith Bunker; Wszystko w rodzinie pojawiło się w telewizji po jej „niegdyś”, ale nie przeszkodziło jej to pojąć istoty sytuacji. Jake dostrzegł, jak porusza ustami, odczytał słowo, które wysłała rewolwerowcowi niczym postać z komiksu dymkiem nad głową: było to słowo „błąd”.

Oczywiście. Blaine popełnił błąd. Co więcej: przyłapał go na nim Jake Chambers, jedenastoletni chłopiec. A jeśli Blaine pomylił się raz, mógł pomylić się powtórnie. Istniała więc być może jakaś nadzieja.

Jake postanowił, że potraktuje tę nadzieję tak, jak potraktował graf w River Crossing. Pozwoli sobie na odrobinę, maleńką odrobinę.

2

Roland niemal niezauważalnie skinął głową Susannah, a następnie ruszył w stronę przedniej ściany wagonu, prawdopodobnie po to, by wrócić do zadawania zagadek, nim jednak zdążył otworzyć usta, Jake poczuł szarpnięcie. Głowa poleciała mu do przodu. Zabawne, gdy pociąg pędził z największą szybkością, nie czuło się nic, ale kiedy zaczynał zwalniać…

– JEST COŚ, CO NAPRAWDĘ POWINNIŚCIE ZOBACZYĆ – oznajmił Blaine. Jego głos znów brzmiał pogodnie. Jake najmniej ufał pogodnemu Blaine’owi Mono. Zdarzało mu się słyszeć ojca zaczynającego rozmowę tym tonem (zazwyczaj wówczas, gdy komuś zdarzyło się „s.s.”, czyli spieprzył sprawy); kończył ją na stojąco, pochylony, jakby złapały go kurcze żołądka, z policzkami w kolorze pomidorów i fioletowymi sińcami pod oczami. – I TAK CZEKA NAS POSTÓJ; MUSZĘ ZATRZYMAĆ SIĘ TU, PRZEŁĄCZYĆ NA ZASILANIE AKUMULATOROWE, AKUMULATORY ZAŚ MUSZĘ NAŁADOWAĆ.

Pociąg zatrzymał się z zaledwie wyczuwalnym szarpnięciem. Ściany wagonu zbladły i znów stałe się przezroczyste. Susannah aż westchnęła ze strachu… i zachwytu. Roland przesunął się w lewo, wymacał dłonią ścianę wagonu, by nie uderzyć się w głowę, pochylił się, oparł dłonie na kolanach i spojrzał przed siebie zwężonymi oczami. Ej zaczął szczekać. Jedynie Eddiego nie poruszył wspaniały widok dostarczony przez wizualne możliwości Kabiny Baronów. Rozejrzał się tylko, zajęty czymś i najwyraźniej zamyślony, a potem znów zapatrzył się w swoje ręce. Jake zerknął na niego, zdziwiony, i wrócił do podziwiania krajobrazu.

Znajdowali się nad przepaścią, mniej więcej w połowie jej szerokości, i mieli wrażenie, że wiszą w powietrzu prześwietlonym srebrzystymi promieniami księżyca. W dole Jake dostrzegł pieniącą się rzekę. Nie Send, chyba że rzeki w świecie Rolanda mogły płynąć w różne strony na różnych odcinkach biegu (nie wiedział aż tyle o Świecie Pośrednim, by całkowicie wykluczyć taką możliwość); poza tym ta rzeka nie płynęła spokojnym, szerokim nurtem, ale kotłowała się i pieniła, szalała niczym silny mężczyzna, wkurzony do granic możliwości i szukający okazji do bójki.

Jake najpierw przyjrzał się drzewom porastającym strome zbocza otaczających rzekę wzgórz i z ulgą stwierdził, że wyglądają niemal normalnie, niczym jodły w Kolorado albo Wyoming, a potem jego wzrok przyciągnęła krawędź przepaści. Nurt rzeki rozdzielał się tu i spadał wodospadem tak szerokim i wysokim, że Niagara, którą oglądał z rodzicami (podczas jednej ze wszystkich trzech rodzinnych wakacyjnych wycieczek, z których dwie zakończyły się wcześniej, przerwane telefonami z Sieci ojca), nagle wydała mu się kopią z trzeciorzędnego parku rozrywki. Powietrze wokół półkolistej krawędzi kaskady było gęste od mgły przypominającej parę; promienie słońca załamywały się w niej, tworząc przecinające się tęcze: diademy z pięknego snu, podobne do splecionych kół, symbolu igrzysk olimpijskich.

Ze środka wodospadu, jakieś dwieście stóp poniżej jego krawędzi, sterczały dwie wielkie skały. To, że jakimś cudem rzeźbiarz, czy raczej grupa rzeźbiarzy, zdołał się na nie dostać, zakrawało na cud, a działanie erozji można było spokojnie wykluczyć; w każdym razie skały te miały formę wielkich łbów warczących psów, ogarów.

Wodospady Ogarów, pomyślał Jake. Następna stacja: Dasherville, a potem już Topeka. Koniec trasy.

– PROSZĘ CHWILĘ ZACZEKAĆ. DOSTOSUJĘ POZIOM DŹWIĘKU, BYŚCIE MOGLI W PEŁNI CIESZYĆ SIĘ EFEKTEM WODOSPADU.

Usłyszeli cichy, niski dźwięk, rodzaj mechanicznego chrząknięcia, a potem potężny huk spadających w przepaść głęboką na nie mniej niż dwa tysiące stóp, lądujących w skalnym zbiorniku miliardów galonów wody. Pasma mgły wirowały wokół brutalnych psich pysków, jakby w piekle otwarły się zawory bezpieczeństwa. Poziom dźwięku wznosił się, Jake czuł, jak głowa zaczyna mu wibrować. Zasłonił uszy dłońmi, zobaczył, że Susannah, Eddie i Roland powtarzają jego gest. Ej szczekał, ale nie sposób go było usłyszeć, wargi Susannah poruszały się, wykrzykując jedno słowo: „Przestań!”, lecz i ten krzyk, niewątpliwie najgłośniejszy, jaki były w stanie wydać jej płuca, pozostał niemy.

A ryk wodospadu stawał się coraz przeraźliwszy. Jake miał wrażenie, że oczy lada chwila wypadną mu z oczodołów, a uszy trzasną jak przeciążone kolumny głośnikowe.

I nagle wszystko się skończyło. W dalszym ciągu wisieli nad srebrzystym w świetle księżyca wodospadem, tęcze wciąż wirowały sennie przed kurtyną wody, wyszczerzone psie pyski nie znikły bynajmniej sprzed ich oczu, ale niesamowity, nieopisany ryk umilkł jak ucięty nożem.

Jake był pewny, że stało się najgorsze, że rzeczywiście ogłuchł, lecz po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że słyszy szczekanie Eja i płacz Susannah, początkowo słabe i płaskie, jakby ktoś napchał mu do uszy okruchy krakersów, potem głośniejsze i bardziej dźwięczne.

Eddie przytulił Susannah. Spojrzał na plan trasy.

– Miły z ciebie facet, Blaine. Bez dwóch zdań – prychnął.

– JA TYLKO POMYŚLAŁEM, ŻE SPODOBA SIĘ WAM GRZMOT WODOSPADU W CAŁYM JEGO NATURALNYM MAJESTACIE. – Blaine sprawiał wrażenie jednocześnie rozbawionego i urażonego. – I ŻE ZATRZE ON W WASZEJ PAMIĘCI MOJĄ POŻAŁOWANIA GODNĄ POMYŁKĘ W SPRAWIE EDITH BUNKER.

Wszystko przeze mnie, pomyślał Jake. Blaine może sobie być maszyną, i w dodatku samobójczą, ale ciągle nie lubi, żeby się z niego śmiać.

Dosiadł się do Susannah i, jak Eddie, objął ją mocno. Ciągle słyszeli szum wodospadu, cichy jednakże i bardzo daleki.

– I co teraz? – spytał Roland. – Jak ładujesz baterie?

– DOWIESZ SIĘ WKRÓTCE, REWOLWEROWCZE. TERAZ URADUJ MNIE ZAGADKĄ.

– Dobrze, Blaine. Będzie to zagadka wymyślona przez Corta. W swoim czasie pokonał dzięki niej wielu współzawodników.

– Oczekuję z wielkim zainteresowaniem.

Roland milczał przez chwilę, zapewne zbierając myśli. Podniósł wzrok; tam gdzie przed chwilą był dach wagonu, teraz świeciły jasne gwiazdy. Jake rozpoznał Apona i Lydie, Starą Gwiazdę i Starą Matkę; pocieszyło go jakoś to, że ciągle patrzą na siebie ze swych zwykłych miejsc.

– Pośród świata dąb stoi, a do każdej chaty gałązki jego sięgają.

– SŁOŃCE – odpowiedział Blaine bez żadnego zauważalnego wahania, głosem – jak poprzednio – zbliżonym do śmiechu, głosem okrutnego dziecka, które obserwuje owady biegające rozpaczliwie po rozgrzewającym się piecu. – ZAGADKA TA ODWOŁUJE SIĘ DO OBRAZU ŚWIATA JAKO KOSMICZNEGO DRZEWA. NIE JEST TEŻ DZIEŁEM TWOJEGO NAUCZYCIELA, ROLANDZIE, ZNAM JĄ ZE STAROŻYTNEJ KSIĘGI HYMNÓW RIGWEDA, POWSTAŁEJ W INDIACH, KRAJU NALEŻĄCYM DO ŚWIATA, Z KTÓREGO POCHODZĄ TWOI PRZYJACIELE.

– Dzięki ci, Blaine – odezwał się Roland głosem brzmiącym jak westchnienie. – Odpowiedziałeś prawdziwie i niewątpliwie to, co powiedziałeś o pochodzeniu zagadki, także jest prawdziwe. Od dawna podejrzewałem, że Cort wiedział o innych światach. Sądzę, że odbywał długie rozmowy z manni mieszkającymi pod miastem.

– NIE OBCHODZĄ MNIE MANNI, ROLANDZIE Z GILEAD. CZŁONKOWIE TEJ SEKTY ZAWSZE BYLI GŁUPCAMI. SPRÓBUJ KOLEJNEJ ZAGADKI.

– Doskonale. Co…

– CHWILECZKĘ, CHWILECZKĘ. ZBIERA SIĘ MOC PROMIENIA. NIE PATRZCIE NA PSY, MOI JAKŻE INTERESUJĄCY NOWI PRZYJACIELE. OSŁOŃCIE OCZY!

Jake odwrócił wzrok od wielkich rzeźb w skale, ale za wolno uniósł dłoń. Kątem oka dostrzegł, jak w psich pyskach pojawiają się błyszczące, intensywnie niebieskie ślepia. Nagle psie ślepia strzeliły błyskawicami mknącymi w stronę pociągu. W następnej chwili Jake leżał na miękkim dywanie wagonu, wpychając nasady dłoni w oczy, słysząc piskliwe szczekanie Eja oraz trzaski elektrycznej burzy szalejącej wokół pociągu.

Gdy ośmielił się rozchylić powieki, nie dostrzegł już Wodospadów Ogarów. Blaine wyłączył moduł wizji. Wciąż jednak słyszał trzask potężnych wyładowań elektrycznych, w jakiś sposób ściągniętych z Promienia i poprzez psie oczy skierowanych do akumulatorów Blaine’a. Ruszymy na własnym napędzie, pomyślał. Zerwiemy ostatnią więź z miastem Lud. I dobrze.

– Blaine? W jaki sposób moc Promienia magazynowana jest w tym miejscu? – spytał Roland. – Co sprawia, że dobywa się z oczu tych kamiennych świątynnych psów? Jak jej używasz?

Cisza.

– Kto je wyrzeźbił? – spytał Eddie. – Wielcy Dawni? Nie, to nie oni, prawda? Więc przed nimi żyli tu ludzie… a może wcale nie byli to ludzie?

Blaine milczał. Może to i dobrze, pomyślał Jake. Wcale nie był pewien, czy chce dowiedzieć się więcej o Wodospadach Ogarów i o tym, co się dzieje pod nim. Poznał już najciemniejsze strony świata Rolanda, widział wystarczająco wiele, by mieć pewność, że to, co się pod nimi kryje, nie jest ani dobre, ani bezpieczne.

Lepiej go o nic nie pytać – rozległ się nad ich głowami cichy głos Małego Blaine’a. – Bezpieczniej.

– Nie zadawaj mi głupich pytań, nie gram w żadne głupie gry – powiedział Eddie. Na twarzy znów miał ten nieprzytomny, rozmarzony wyraz, a kiedy Susannah zwróciła się do niego po imieniu, nie zareagował, jakby w ogóle jej nie słyszał.

3

Roland usiadł naprzeciw Jake’a. Prawą dłonią głaskał porośnięty krótką brodą policzek, w nieświadomym geście, oznaczającym u niego zmęczenie lub powątpiewanie.

– Zaczyna brakować mi zagadek – oznajmił.

Jake spojrzał na niego, zaskoczony. Co prawda rewolwerowiec zadał ich Blaine’owi około pięćdziesięciu, zapewne sporo do przytoczenia od tak, z pamięci, ale jeśli weźmie się pod uwagę, że turnieje zagadek były bardzo ważne w jego ojczyźnie…

Roland musiał czytać w myślach chłopca, bo w kącikach jego ust pojawił się cień gorzkiego uśmiechu. Skinął głową, jakby odpowiadał na pytanie.

– Ja też tego nie rozumiem. Gdybyście spytali mnie wczoraj czy przedwczoraj, powiedziałbym wam, że zachowałem w zaśmieconym umyśle tysiąc zagadek… a może nawet dwa tysiące. Lecz… – wzruszył jednym ramieniem, potrząsnął głową, znów potarł dłonią policzek. – To wcale nie jest tak, jakbym je zapomniał, raczej tak, jakbym nigdy ich nie znał. Zdaje się, że dzieje się ze mną to, co z resztą świata.

– Poszedłeś naprzód – powiedziała Susannah i spojrzała na rewolwerowca wzrokiem, którego nie mógł znieść, jak gdyby jej litość paliła go żywym ogniem. – Jak wszystko.

– Tego właśnie się obawiam. – Roland popatrzył na Jake’a bystro, z powagą. – Czy będziesz gotów ze swoją książką, gdy zabraknie mi zagadek?

– Będę gotów.

– Doskonale. I włóż w to serce. Nasz koniec jeszcze nie nadszedł.

Trzask otaczającej pociąg elektryczności umilkł nagle.

– NAŁADOWAŁEM AKUMULATORY. WSZYSTKO JEST W NAJLEPSZYM PORZĄDKU – oznajmił Blaine.

– Cudownie – odparła sucho Susannah.

– Ownie – powtórzył Ej, doskonale naśladując sarkastyczny ton jej głosu.

– MUSZĘ TERAZ PRZEŁĄCZYĆ MECHANIZMY. PROCEDURA TA ZAJMIE OKOŁO CZTERDZIESTU MINUT I JEST NIEMAL CAŁKOWICIE ZAUTOMATYZOWANA. W TYM CZASIE NASZ TURNIEJ MOŻE TOCZYĆ SIĘ DALEJ. SPRAWIŁ MI ON DO TEJ PORY WIELE RADOŚCI.

– To tak, jak w pociągu do Bostonu, kiedy zmienia się elektrowóz na lokomotywę spalinową – powiedział nagle Eddie. W dalszym ciągu sprawiał wrażenie nieobecnego duchem. – W Hartfordzie, New Haven czy jakiejś innej pipidówie; żeby w niej mieszkać, trzeba mieć nasrane we łbie.

– Eddie? – zdziwiła się Susannah. – O czym ty…

Roland dotknął jej ramienia i pokręcił głową.

– NIE PRZEJMUJCIE SIĘ EDDIEM Z NOWEGO JORKU – poradził im Blaine tym swoim nieznośnym, nieco mentorskim, lecz już o wiele bardziej rozbawionym głosem.

– Właśnie – potwierdził Eddie. – Nie przejmujcie się Eddiem z Nowego Jorku.

– ON NIE ZNA ŻADNYCH DOBRYCH ZAGADEK, ALE TY ZNASZ ICH WIELE, ROLANDZIE Z GILEAD. ZADAJ MI KOLEJNĄ.

Roland przytoczył zagadkę, a Jake przypomniał sobie swoje szkolne wypracowanie. „Blaine jest cierpieniem”, napisał w nim. „Blaine jest cierpieniem i to jest prawdą”.

Jest prawdą. Najprawdziwszą prawdą.

Po niespełna godzinie Blaine ruszył w dalszą drogę.

4

Zafascynowana i jednocześnie przerażona Susannah patrzyła, jak migająca kropka mija Dasherville i przechodzi na ostatni odcinek drogi. Przesuwała się wolniej, a więc zasilany z akumulatorów Blaine nie pędził tak szybko jak poprzednio, ale nie sądziła, by miało to sprawiać jakąś różnicę. Może i dojadą na stację w Topece z prędkością sześciuset, a nie ośmiuset mil na godzinę, lecz, tak czy inaczej, będą po tym wyglądali jak wyciśnięta z tubki pasta do zębów.

Roland także mówił coraz wolniej. Trudno mu było wygrzebywać zagadki z umysłowego śmietnika, o którym wspominał. Mimo to jakoś sobie radził i nie miał najmniejszego zamiaru przestać. Parł przed siebie, jak zawsze. Od czasu gdy zaczął uczyć ją strzelać, Susannah czuła do niego coś w rodzaju niechętnej miłości, składającej się z podziwu, strachu i litości, mniej więcej w równych proporcjach. Nie wierzyła, by była w stanie polubić Rolanda z Gilead (a to, co pozostało w niej z Detty Walker, miało go nienawidzić zawsze za to, że chwycił ją tak mocno i tak bezlitośnie wystawił na światło dzienne), lecz mimo to jej uczucie było mocne i trwałe. Rewolwerowiec ocalił przecież życie i duszę Eddiego Deana, uratował jej ukochanego. Jeśli już za nic innego, godny był jej miłości przynajmniej za to, ale jeszcze mocniej kochała go dlatego, że nigdy, ale to nigdy się nie poddawał. Nie znał słowa „odwrót”, nie umiał zrezygnować nawet wówczas, gdy ogarniało go poczucie beznadziejności.

Jak teraz.

– Blaine, gdzie znajdziesz drogi bez wozów, lasy bez drzew, miasta bez domów?

– NA MAPIE.

– Odpowiedziałeś prawdziwie, sai. Słuchaj więc dalej:

Rzecz zła okrutnie, lecz potrzebna czasem,

Choć jest ustawnym człekowi niewczasem,

Za jedną krztynę jakiejsi słodyczy,

Smutne dni, lata, smutne chwile liczy.

– ŻONA. TA ZAGADKA MA WIELE WERSJI, ZNASZ JEDNĄ Z NAJLEPSZYCH POD WZGLĘDEM LITERACKIM.

Roland zignorował jego uwagę.

– Taka mała, a brzęczy, jednych trapi i męczy, inni mają tego bez liku? Co to jest, Blaine?

– MONETA.

– Dziękuję ci, odpowiedziałeś prawdziwie. – Okaleczona ręka powędrowała do szorstkiego policzka, który zaszeleścił pocierany twardymi palcami i dźwięk ten przejął Susannah dreszczem. Jake siedział w przejściu, ze skrzyżowanymi nogami, wpatrując się w rewolwerowca z napięciem.

– Czy to w doli, czy w niedoli – człowiekowi służy, nie jest żadnym ogniem, a jednak się kurzy? Co to jest, Blaine?

– HERBATA.

– Cholera! – syknął Jake, zaciskając wargi.

Susannah spojrzała na Eddiego i poczuła nagły przypływ gniewu. Wydawało się, że Eddie stracił zainteresowanie realnym światem, „odleciał” w tym swoim przedziwnym slangu lat osiemdziesiątych. Miała ochotę szturchnąć go łokciem w żebra, otrzeźwić choć trochę, ale powstrzymała się; w ostatniej chwili przypomniała sobie, jak poprzednim razem, widząc jej ruch, Roland pokręcił głową. Biorąc pod uwagę pusty, bezmyślny wyraz twarzy, trudno było podejrzewać, że Eddie myślał, a jednak może… może…

Jeśli myślisz, to lepiej pospiesz się odrobinę, skarbie. Kropka na mapie była jeszcze bliżej Dasherville niż Topeki, lecz za jakieś piętnaście minut miała znaleźć się w połowie drogi między tymi miastami.

Turniej trwał. Roland serwował zagadki, Blaine odpowiadał mocnym returnem, błyskawicznie, celnie, bezbłędnie.

– Gdy go wieczorem naładujesz, na rano jest pusty, ale nosi go ze sobą i chudy, i tłusty?

– ŻOŁĄDEK.

– Dzięki, sai. Gdy podnosi suknię w górę – nie trzeba się wstydzić, lecz tak się obrócić, żeby lepiej widzieć. Co to jest?

– KURTYNA.

– Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie. Nie mam duszy, ale mam serce i nie jestem w poniewierce, czy to w szkole, czy w kościele głos swój wydobywam śmiele. Kim jestem?

– DZWONKIEM.

– Dzięki, sai.

Zagadki płynęły niekończącym się szeregiem, ale nie bawiły już Susannah i nie wprawiały jej w podziw. Czy tak samo było w czasach młodości Rolanda, na turniejach podczas Świąt Pełnej Ziemi i Szerokiej Ziemi, gdy wraz z przyjaciółmi (choć miała nieodparte wrażenie, że nie wszyscy byli jego przyjaciółmi, o nie!) walczyli o świąteczną gęś? Jej zdaniem odpowiedź brzmiała: „tak”. Zapewne zwyciężał ten, kto dłużej zachowywał przytomność umysłu, umiał jakoś przetrwać burzę mózgów.

Najgorsze było to, że Blaine za każdym razem odpowiadał natychmiast. Niezależnie od tego jak trudna wydawała się jej zagadka, Blaine znajdował odpowiedź natychmiast – return, ba-bam, kolejny gem.

– Blaine, kto ma oczy, a nie widzi?

– NA TĘ ZAGADKĘ SĄ CZTERY ODPOWIEDZI: IGŁY, CYKLONY, ZIEMNIAKI I ZAKOCHANI DO SZALEŃSTWA.

– Dzięki ci, odpowiedziałeś…

– POSŁUCHAJ MNIE, ROLANDZIE Z GILEAD, I WY, JEGO KA-TET, SŁUCHAJCIE TAKŻE.

Roland zamilkł, lekko przechylił głowę, oczy mu się zwęziły.

– ZA CHWILĘ USŁYSZYCIE, JAK PRZYSPIESZAJĄ MOJE SILNIKI. ZNAJDUJEMY SIĘ DOKŁADNIE SZEŚĆDZIESIĄT MINUT DROGI OD TOPEKI…

– Jeśli jechaliśmy siedem godzin, urodziłem się wczoraj – przerwał mu Jake.

Susannah rozejrzała się dookoła zaniepokojona, spodziewając się po Blainie czegoś przerażającego albo może jakiegoś aktu dziecinnego okrucieństwa, ale Blaine tylko zachichotał. Przemówił po chwili głosem Humphreya Bogarta:

– CZAS BIEGNIE TU INACZEJ, MÓJ MAŁY, O CZYM POWINIENEŚ JUŻ WIEDZIEĆ. NIE OBAWIAJ SIĘ JEDNAK, PEWNE RZECZY NIE ZMIENIAJĄ SIĘ WRAZ Z CZASEM. CZY MÓGŁBYM CI SKŁAMAĆ?

– A pewnie – burknął Jake.

Blaine Mono potraktował jego słowa jak doskonały żart i roześmiał się szalonym, mechanicznym śmiechem, który skojarzył się Susannah z wymyślnymi wesołymi miasteczkami i przydrożnymi festynami. Światła zaczęły pulsować w rytm jego śmiechu. Zamknęła oczy, zakryła uszy dłońmi.

– Przestań, Blaine! Przestań natychmiast!

– NIECHŻE MI PANI WYBACZY – rozległ się swobodny, niedbały głos Jimmiego Stewarta. – STRASZNIE MI PRZYKRO, ŻE MÓJ ŚMIECH URAZIŁ PANI USZKA…

– Uraź to! – Jake zademonstrował pięść z wyprostowanym środkowym palcem.

Susannah spodziewała się śmiechu Eddiego, którego niesłychanie bawił każdy objaw wulgarności – pod tym względem zawsze można było na niego liczyć – ale Eddie siedział nieruchomo, wpatrzony we własne kolana. Czoło miał zmarszczone, oczy puste, usta lekko rozchylone. Za bardzo przypominał wioskowego idiotę, by natchnąć przyjaciół otuchą i przekonaniem, że kto jak kto, ale on z pewnością uratuje ich od śmierci. Susannah ponownie, w ostatniej chwili, powstrzymała się przed szturchnięciem go, zmazaniem z jego twarzy tego wyrazu doskonałej głupoty. Nie miała jednak zamiaru powstrzymywać się do końca; gdyby przyszło im zginąć, chciałaby czuć wokół siebie ramiona Eddiego, patrzącego na nią i do ostatnich chwil myślącego o niej.

Ale pośpiechu nie było. Jeszcze nie.

– W TYM MIEJSCU – mówił dalej Blaine swym normalnym głosem – ZAMIERZAM ROZPOCZĄĆ COŚ, O CZYM MYŚLĘ JAKO O ATAKU KAMIKADZE. OCZYWIŚCIE SZYBKO WYCZERPIE ON AKUMULATORY, ALE SĄDZĘ, ŻE KONIECZNOŚĆ ICH OSZCZĘDZANIA ZNIKŁA. A WY JAK MYŚLICIE? W TRANSTALOWE SŁUPY NA KOŃCU TORÓW UDERZĘ Z PRĘDKOŚCIĄ PRZEKRACZAJĄCĄ DZIEWIĘĆSET MIL NA GODZINĘ. DOBRANOC, PCHŁY NA NOC, KARALUCHY POD PODUCHY. MÓWIĘ WAM TO PRZEPEŁNIONY DUCHEM FAIR PLAY, MOI INTERESUJĄCY NOWI PRZYJACIELE. JEŚLI ZACHOWYWALIŚCIE SWE NAJLEPSZE ZAGADKI NA KONIEC, POWINNIŚCIE ZADAĆ MI JE TERAZ.

W głosie Blaine’a słychać było pożądliwość nie do zamaskowania, szaloną wręcz ochotę usłyszenia najlepszych zagadek z ust tych, których skazał na śmierć. Susannah poczuła się naraz zmęczona i stara.

– Może zabraknąć mi czasu na zagadki najlepsze z najlepszych – stwierdził Roland spokojnie, tonem towarzyskiej rozmówki. – Szkoda by było, prawda?

Maszyna nie odpowiedziała od razu, przerwa była króciutka, ale dłuższa niż przy którejkolwiek z zagadek. Nagle zachichotała. Susannah szczerze nienawidziła tego szaleńczego śmiechu, dostrzegła w tym chichocie jednak coś, co zmroziło jej krew w żyłach. Może to, że był cyniczny, zmęczony i niemal normalny.

– GRATULUJĘ, REWOLWEROWCZE, ZACHOWAŁEŚ SIĘ MĄDRZE I DZIELNIE. LECZ NIE JESTEŚ SZEHEREZADĄ, NIE MAMY TEŻ PRZED SOBĄ TYSIĄCA I JEDNEJ NOCY NA DŁUGIE, BARDZO DŁUGIE OPOWIEŚCI.

– Nie rozumiem cię. Nie wiem nic o Szeherezadzie.

– NIE SZKODZI. JEŚLI NAPRAWDĘ CHCESZ SIĘ CZEGOŚ DOWIEDZIEĆ, SUSANNAH CI WSZYSTKO WYJAŚNI, A JAK NIE ONA, MOŻE NAWET EDDIE. CHODZI TYLKO O TO, ŻE NIE DAM SIĘ SKUSIĆ PERSPEKTYWĄ KOLEJNYCH ZAGADEK. WALCZYMY O GĘŚ. KTOKOLWIEK ZWYCIĘŻY, DOSTANIE JĄ W TOPECE. CZY MNIE ROZUMIESZ?

OKALECZONA RĘKA ZNÓW POWĘDROWAŁA DO POLICZKA, A SUSANNAH PONOWNIE USŁYSZAŁA ODGŁOS TWARDYCH PALCÓW PRZESUWAJĄCYCH SIĘ PO SZORSTKIM ZAROŚCIE.

– Zwycięzca bierze wszystko. Nikt nie prosi o litość.

– SŁUSZNIE. NIKT NIE PROSI O LITOŚĆ.

– W porządku, Blaine. Zwycięzca bierze wszystko, nikt nie prosi o litość. Oto następna zagadka.

– TAK JAK POPRZEDNICH, I TEJ OCZEKUJĘ Z PRZYJEMNOŚCIĄ.

Roland spojrzał na Jake’a.

– Przygotuj książkę. Moje zagadki zaraz się skończą.

Chłopiec tylko skinął głową.

Silniki mono przyspieszyły, paf, paf, paf; Susan nie tyle je słyszała, ile czuła w szczękach, skroniach, w pulsie bijącym w nadgarstkach.

Nic z tego nie będzie – pomyślała. Nic z tego nie będzie, chyba że w książce Jake’a znajdzie się jakaś rewelacja. Roland nie jest w stanie zaskoczyć Blaine’a i, moim zdaniem, dobrze o tym wie. Wie o tym już od godziny.

– Blaine, pojawiam się raz w minucie, dwa razy w momencie, ale ani razu w stu tysiącach lat. Kim lub czym jestem?

A więc turniej miał trwać, zorientowała się Susannah, Roland miał pytać, Blaine zaś odpowiadać z tym samym, przerażającym brakiem wahania, niczym wszechwiedzący, wszechmocny Bóg. Siedziała z dłońmi splecionymi na kolanach, przyglądając się migającej kropce pełznącej w stronę Topeki, miasta, gdzie kończą się tory, a ścieżka ich ka-tet miała zakończyć się na polanie. Myślała o Wodospadach Ogarów, o łbach wysuwających się z huczącej białej piany pod czarnym niebem usianym gwiazdami.

Myślała o oczach Ogarów. Oczach niebieskich jak łuk elektryczny.

Rozdział 3
ŚWIĄTECZNA GĘŚ

1

Eddie Dean, niemający zielonego pojęcia o tym, że Roland czasami myśli o nim jako o ka-mai, głupcu ka-tet, słyszał wszystko i nie słyszał niczego, widział wszystko i nie widział niczego. Od początku turnieju zagadek aż do tej chwili tylko jedna rzecz zwróciła jego uwagę: płomienie tryskające z kamiennych ślepi Ogarów. Dłonią osłonił oczy przed ową niekończącą się błyskawicą, myśląc o Bramie Promienia na Polanie Niedźwiedzia. Pamiętał, jak przyłożył do niej uszy i usłyszał daleki niczym ze świata snu szmer pracujących maszyn.

Patrząc na rozbłyskujące niebieską błyskawicą ślepia Ogarów, słuchając, jak Blaine czerpie z nich energię do akumulatorów, potrzebną mu na ostatni etap drogi przez Świat Pośredni, Eddie pomyślał: W korytarzach umarłych i w salach zniszczenia panuje cisza, ale nie jest to cisza absolutna. O, nie! Niektóre z maszyn pozostałych po Wielkich Dawnych w dalszym ciągu działają i to jest najstraszniejsze, prawda? Oczywiście, że prawda. Właśnie to jest najstraszniejsze.

Przez krótką chwilę tam, nad wodospadami, Eddie był z przyjaciółmi zarówno fizycznie, jak i umysłowo. A potem znów pogrążył się w myślach. Henry powiedziałby: Eddie odleciał. Dajcie mu spokój.

Oczami wyobraźni widział powracający raz za razem obraz: Jake uderzający krzemieniem w stal; pozwalał mu trwać przez kilka chwil, polatującemu jak pszczoła nad szczególnie słodkim kwiatem, a potem odlatywał dalej. Nie ten obraz był bowiem ważny, stanowił zaledwie drogę do tego, co istotne, był jak te drzwi na plaży Morza Zachodniego i te, które narysował w mówiącym kręgu, nim przywołali Jake’a, tylko że tym razem drzwi tkwiły w jego umyśle. Potrzebował tego, co się za nimi kryło, a to, co robił, było… jakby to powiedzieć… próbowaniem zamka.

Mówiąc językiem Henry’ego, Eddie odleciał.

Henry spędzał większość czasu, przywołując brata do porządku; robił to tylko dlatego, że bał się go i był o niego zazdrosny, co sam Eddie wreszcie sobie uświadomił, ale raz zdarzyło się, że Henry zaskoczył go śmiertelnie, mówiąc o nim coś dobrego, a nawet więcej niż dobrego: tak wspaniałego, że aż zakręciło mu się w głowie.

Siedzieli cała grupą w alejce za Dahlie’s, niektórzy jedli popsicle i hoodsie rockets, niektórzy palili kenty z paczki, którą Jimmie Polio zwędził z szuflady toaletki mamy; nazywali go Jimmim Polio, ponieważ chłopak był totalnie spieprzony: nosił ortopedyczny but. Henry oczywiście palił.

W gangu Henry’ego (którego Eddie, jako młodszy braciszek, był członkiem) o pewnych sprawach mówiło się w szczególny sposób; to ubogie ka-tet miało po prostu swój slang. W gangu Henry’ego nikogo się nie biło, lecz „wysyłało do domu z pieprzoną rupturą”. Nie miało się dziewczyny, lecz „pieprzyło laskę, aż się popłakała”. Nikt się nie zaprawiał, lecz „sukinsyn odlatywał jak bombowiec”. I nigdy nie walczyło się z innym gangiem, tylko „wpadało w wielkie gówno”.

Tego dnia dyskutowano o tym, kogo chciałoby się mieć u boku, gdyby wpadło się w wielkie gówno. Jimmie Polio (mówił pierwszy, ponieważ zaopatrywał ich w papierosy, które w gangu Henry’ego nazywało się „pieprzonymi rakotworami”) wskazał Skippera Braningana, gdyż jego zdaniem Skipper nie bał się niczego. Pewnego dnia, twierdził Jimmy, Skipper „wkurwił się” na nauczyciela (było to na piątkowych zabawach policyjnego klubu sportowego) i wybił z niego gówno. Pieprzoną przyzwoitkę wysłał do domu z pieprzoną rupturą, potraficie to, kurwa, przyswoić? Taki wspaniały jest Skipper Braningan.

Wysłuchano go w należytym skupieniu, liżąc lody i paląc kenty. Wszyscy wiedzieli, że Skipper Braningan to pieprzona cipa, a Jimmie ma nasrane w głowie, ale nikt nie powiedział tego głośno. Chryste, żadnych takich! Gdyby nie udawali, że wierzą w wołające o pomstę do nieba łgarstwa Jimmiego Polio, nikt przecież nie wierzyłby w ich łgarstwa!

Tommy Fredericks wymienił Johna Parellego, George Pratt Csabę Drabnika, znanego we właściwych kręgach pod ksywką Szalony Pieprzony Węgier. Frank Duganelli głosował na Larry’ego McCaina, mimo iż Larry odsiadywał wyrok w domu poprawczym. Zdaniem Franka pieprzony Larry trząsł światem.

Nadszedł czas Henry’ego Deana. Henry rozważył problem z należnym nabożeństwem, po czym nagle objął zdziwionego młodszego brata.

– Eddie – powiedział. – Mój mały braciszek. Jego chciałbym mieć przy sobie.

Kumple spojrzeli na niego zdumieni, a najbardziej zdumiony był sam Eddie. Szczęka opadła mu na kolana.

– Daj spokój, Henry, przestań pieprzyć. – Jimmy Polio pierwszy przerwał milczenie. – Przecież to poważna sprawa. Gdybyś wpadł w gówno, to kogo chciałbyś mieć za plecami?

– Sprawa jest poważna i ja jestem poważny – odparł Henry.

– Dlaczego właśnie on? – George Pratt zadał pytanie, które pragnął zadać sam Eddie. – Przecież twój brat nie wydostałby się o własnych siłach nawet z papierowej torby! Z mokrej papierowej torby! Dlaczego, do kurwy nędzy?!

Henry znów bardzo poważnie myślał nad tym pytaniem, nie dlatego bynajmniej, że nie znał na nie odpowiedzi, ale dlatego, że nie od razu udało mu się ująć ją we właściwe słowa. W końcu powiedział:

– Bo kiedy Eddie odleci, potrafiłby przekonać samego diabła, żeby podpalił sobie dupę.

Powrócił obraz Jake’a, jedno wspomnienie nałożone na drugie wspomnienie. Jake uderza stalą w krzemień, iskry skaczą w stronę szczapek na podpałkę, ale gasną, nim do nich dolecą.

Potrafiłby przekonać samego diabła, żeby podpalił sobie dupę.

Przesuń krzemień bliżej, powiedział Roland. Nagle pojawiło się trzecie wspomnienie: Roland w drzwiach, na które trafili przy końcu plaży, gorączkujący, bliski śmierci, trzęsący się jak osika, kaszlący, wpatrzony w Eddiego niebieskimi oczami bombardiera, mówiący: Podejdź bliżej, Eddie. Podejdź bliżej, na pamięć twojego ojca!

Chciał mnie chwycić, pomyślał Eddie. Usłyszał głos Blaine’a, tak słaby i cichy, jakby przedostawał się przez magiczne drzwi z jakiegoś innego świata, oznajmiający początek ostatniej rundy, zapraszający do zadania najlepszych zagadek, jeśli takie znają, bo do Topeki pozostała godzina drogi.

Godzina! Zaledwie godzina!

Wyobraźnia Eddiego próbowała zahaczyć się o ten straszny fakt, lecz Eddie odepchnął go od siebie. Coś działo się w jego głowie (a przynajmniej miał nadzieję, że się dzieje), odbywała się tam jakaś rozpaczliwa gra skojarzeń, nie mógł teraz pozwolić sobie na rozmyślania o ostatecznych terminach, konsekwencjach ich przekroczenia i w ogóle jakimś nic niewartym gównie; gdyby sobie na to pozwolił, straciłby tę szansę, którą być może ma i być może będzie w stanie wykorzystać. Było to trochę tak, jak ujrzeć w kawałku drewna coś, co można w nim wyrzeźbić: łuk, procę, może nawet klucz otwierający jakieś niewyobrażalne drzwi. Nie można patrzeć nań za długo, przynajmniej na początku; jeśli będziesz patrzył, zapomnisz, co widziałeś. Eddie pomyślał nawet, że najlepiej jest rzeźbić, odwracając się do dzieła… plecami.

Poczuł, jak silniki Blaine’a przyspieszyły. Oczami wyobraźni widział krzemień uderzający o stal, w uszach rozbrzmiewał głos Rolanda, który podpowiadał Jake’owi, by przysunął krzemień bliżej szczapek. I nie uderzaj w sam środek, Jake, tylko w bok.

Dlaczego jestem właśnie tu? Jeśli tego nie chcę, dlaczego wyobraźnią wracam do tego miejsca?

Dlatego że tylko tu mogę dotrzeć i nie cierpieć. Nie chodzi oczywiście o żadne wielkie cierpienie, ale wystarczająco silne, by przypomniało mi Henry’ego. I to, jak Henry mnie poniżał.

Henry powiedział, że jego mały braciszek byłby w stanie skłonić samego diabła, by podpalił sobie dupę.

Tak. Bardzo go za to pokochałem. Był wspaniały.

W tej chwili Eddie zobaczył Rolanda przesuwającego dłonie Jake’a – tę, w której trzymał krzemień, i tę, w której trzymał stal – bliżej szczapek. Jake denerwował się, to było widać, i Roland, chcąc uspokoić chłopca, sprawić, by zapomniał o odpowiedzialności…

Roland opowiedział mu zagadkę!

Eddie Dean dmuchnął w dziurkę od klucza do pamięci. I tym razem zamek się otworzył.

2

Zielona kropka zbliżała się do Topeki. Po raz pierwszy Jake poczuł wibrację, jakby tor pod pociągiem uszkodzony był w takim stopniu, że kompensatory Blaine’a nie potrafiły poradzić sobie z problemem. Wraz z wibracjami pojawiło się poczucie szybkości. Ściany i sufit wagonu pozostawały nieprzejrzyste, Jake stwierdził jednak, że nie potrzebuje widzieć krajobrazu za oknem, by wyobrazić sobie, jaki jest zamazany i jak szybko to, co pojawiło się przed nimi, znika za nimi. Blaine pędził z maksymalną szybkością, fala dźwiękowa przewalała się przez ziemie jałowe do miejsca, gdzie kończył się Świat Pośredni, nietrudno nawet było wyobrazić sobie transtalowe słupy na końcu toru. Z pewnością pomalowane są w skośne zielone i żółte pasy. Chłopiec nie wiedział, skąd to wie, ale co do pasów nie miał najmniejszej wątpliwości.

– DWADZIEŚCIA PIĘĆ MINUT – oznajmił Blaine, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. – CZY ZECHCESZ WYPRÓBOWAĆ MNIE JESZCZE RAZ, REWOLWEROWCZE?

– Raczej nie. – Głos Rolanda zdradzał, że rewolwerowiec jest kompletnie wyczerpany. – Skończyłem. Pokonałeś mnie. Jake?

Chłopiec wstał i stanął twarzą do planu trasy. Czuł, jak bije mu serce: powoli, lecz mocno; każde jego uderzenie było jak uderzenie pięści w bęben. Ej usiadł między jego stopami i z oddaniem wpatrywał się w twarz swego pana.

– Cześć, Blaine! – Chłopiec zwilżył wargi językiem.

– CZEŚĆ, JAKE’U Z NOWEGO JORKU. – Tym razem głos Blaine’a był miły, łagodny, tak mógłby przemawiać starszy dżentelmen, od czasu do czasu napastujący dzieci; te, które udało mu się zwabić w krzaki. – CZY ZAMIERZASZ ZADAĆ MI ZAGADKI ZE SWOJEJ KSIĄŻKI? WSPÓLNIE SPĘDZIMY JUŻ BARDZO NIEWIELE CZASU.

– Oczywiście. Będę ci zadawał zagadki. Czy wyjaśnisz mi swoje pojmowanie prawdy zawartej w każdej z nich?

– BARDZO UPRZEJME SŁOWA, JAKE’U Z NOWEGO JORKU. ZROBIĘ TO, O CO MNIE PROSISZ.

Jake otworzył książkę w miejscu, które zaznaczył palcem. Dziesięć zagadek… a właściwie jedenaście, licząc zagadkę Samsona. Jeśli Blaine rozwiąże je wszystkie (a najprawdopodobniej rozwiąże), chłopiec miał zamiar usiąść obok Rolanda, wziąć Eja na kolana i czekać na koniec. Są przecież inne światy niż ten.

– Posłuchaj, Blaine. Czego ubywa, gdy przybywa?

– ŻYCIA LUDZKIEGO. – Bez wahania.

– Co to jest:

Ślepy zmierzchem przyszedłszy, łez wiele naronił.

Jednooki je zebrał, dla deszczu je schronił.

– NOC RODZĄCA ROSĘ, KTÓRĄ RANO SŁOŃCE WYPALA. – Bez wahania.

Przecież wiedziałem, że gra jest przegrana, pomyślał Jake. Dlaczego więc czuję taką rozpacz, taką gorycz, taki gniew?

Ponieważ Blaine jest cierpieniem. Blaine jest wielkim cierpieniem, a ja mam wielką ochotę choć raz dać mu w pysk. Albo chociaż sprawić, by się zawahał. To by mi wystarczyło.

Odwrócił stronę. Wyrwana część książki, ta z odpowiedziami, była już blisko, czuł pod palcami jej resztki, zgrubienie i nierówną krawędź. Pomyślał o Aaronie Deepneau z Manhattańskiej Restauracji Ducha, o jego zaproszeniu: pogramy w szachy, a przy okazji, ten stary grubas parzy bardzo dobrą czarną. Towarzysząca temu wspomnieniu tęsknota za domem była jak śmierć. W tej chwili miał wrażenie, że sprzedałby duszę za jedno spojrzenie na Nowy Jork. Nie, do diabła, sprzedałby duszę za haust powietrza na Czterdziestej Drugiej Ulicy w godzinie szczytu.

– Stoję nad wodą, co chwila się myję, wszystkim pić daję, sam nigdy nie piję?

– WIADRO. – Blain był bezlitosny. Odpowiadał bez wahania.

Zielona kropka na mapie pokonywała ostatni odcinek trasy; Topeka była coraz bliżej. Jake zadawał zagadki, jedną po drugiej, Blaine rzucał odpowiedzi, jedną po drugiej. Ostatnia strona. Jake zerknął na umieszczony w ramce tekst autora, redaktora czy jak nazwać kogoś, kto przygotowuje książki takie jak ta. „Mamy nadzieję, czytelniku, że miło spędziłeś czas, bawiąc się tą szczególną kombinacją wyobraźni i logiki, znaną jako ZAGADKA”.

Właśnie że nie, pomyślał Jake. Nie spędziłem miło czasu i nie bawiłem się, a w ogóle idź się udław. Mimo to gdy spojrzał na ostatnią zagadkę, obudziła się w nim odrobina nadziei. Miał wrażenie, że naprawdę udało się im zachować najlepsze na koniec.

Zielony punkt zbliżył się do Topeki na szerokość palca.

– Pospiesz się, Jake – szepnęła Susannah.

– Blaine?

– TAK, JAKE’U Z NOWEGO JORKU.

– Ni śmiertelny, ni wieczny, natury mieszanej

Ni ludzki, ni boski żywot jest mu dany,

To powstaje, to znowu ginie na przemiany

Nikt go nigdy nie widzi, a wszystkim jest znany.

Roland podniósł głowę, oczy mu płonęły. Susannah oderwała pełen nadziei wzrok od Jake’a, zamierzając spojrzeć na plan trasy. Ale Blaine oczywiście odpowiedział natychmiast:

– SEN.

Jake rozważył możliwość zakwestionowania odpowiedzi, ale odrzucił ją; po co marnować czas w takiej chwili? Jej poprawność, jak zwykle, wydawała się oczywista.

– Dzięki ci, Blaine, odpowiedziałeś prawdziwie.

– OŚMIELĘ SIĘ TWIERDZIĆ, ŻE ŚWIĄTECZNA GĘŚ JEST JUŻ NIEMAL MOJA. NASZA PODRÓŻ KOŃCZY SIĘ ZA DZIEWIĘTNAŚCIE MINUT I PIĘĆDZIESIĄT SEKUND. CZY ZNASZ JESZCZE JAKIEŚ ZAGADKI, JAKE’U Z NOWEGO JORKU? SENSORY WIZUALNE MÓWIĄ MI, ŻE DOTARŁEŚ DO KOŃCA KSIĄŻKI. OŚMIELĘ SIĘ STWIERDZIĆ, ŻE NIE BYŁA TAK DOBRA, JAK SIĘ SPODZIEWAŁEM.

– Każdy tu ma się za cholernego krytyka – burknęła Susannah sotto voce. Wytarła łzę z kącika oczu. Roland, nie patrząc na nią nawet, wziął ją za rękę. Uścisnęła mocno jego dłoń.

– Tak, Blaine, mam jeszcze jedną zagadkę – oznajmił Jake.

– DOSKONALE!

– Z tego, który pożera, wyszło to, co się spożywa, a z mocnego wyszła słodycz.

– ZAGADKA TA POCHODZI ZE ŚWIĘTEJ KSIĘGI NAZYWANEJ BIBLIĄ, ZE STAREGO TESTAMENTU, KSIĘGA SĘDZIÓW. – Blaine sprawiał wrażenie rozbawionego i Jake poczuł, jak resztka nadziei ulatnia się z jego serca bezpowrotnie. Obawiał się, że lada chwila może zacząć płakać, raczej z rozczarowania niż strachu. – JEJ AUTOREM JEST SAMSON MOCNY. POŻERAJĄCYM JEST LEW, SŁODYCZĄ – MIÓD ZROBIONY PRZEZ PSZCZOŁY, KTÓRE ZAŁOŻYŁY GNIAZDO W CZASZCE LWA. CZY ZADASZ MI KOLEJNĄ ZAGADKĘ? MASZ JESZCZE OSIEMNAŚCIE MINUT, JAKE’U Z NOWEGO JORKU.

Jake pokręcił głową. Upuścił książkę i uśmiechnął się nagle, bo Ej zgrabnie złapał ją zębami i wyciągnął długą szyję w stronę pana.

– Nie. Zadałem ci już wszystkie zagadki. Skończyłem.

– OJ, MAŁY KOWBOJU, TO PRAWDZIWY WSTYD. – Imitacja leniwego głosu Johna Wayne’a wydała się Jake’owi wręcz nieznośna, zwłaszcza w tych okolicznościach. – WYCHODZI NA TO, ŻE JEDNAK WYGRAŁEM TĘ TAM GĘŚ. NO, CHYBA ŻE KTOŚ MA JESZCZE COŚ DO POWIEDZENIA. NA PRZYKŁAD TY, EJU ZE ŚWIATA POŚREDNIEGO. ZNASZ JAKIEŚ ZAGADKI, MÓJ MAŁY PRZYJACIELU?

– Ej – odparł bumbler głosem stłumionym przez książkę. Jake wyjął mu ją z pyszczka i usiadł obok Rolanda, który objął go mocno.

– SUSANNAH Z NOWEGO JORKU?

Susannah pokręciła głową, nie podnosząc wzroku. Delikatnie gładziła ślady pozostałe po dwóch palcach rewolwerowca.

– ROLANDZIE, SYNU STEVENA, CZY PAMIĘTASZ JESZCZE JAKIEŚ ZAGADKI ZE ŚWIĄTECZNYCH ZAWODÓW W GILEAD?

Roland także zaprzeczył… i niemalże w tej samej chwili Jake zobaczył, że Eddie podnosi głowę. Na wargach miał szczególny uśmieszek, w oczach szczególny błysk i nagle chłopiec stwierdził ze zdumieniem, że potrafi jeszcze mieć nadzieję. Czuł ją teraz, wielką, gorącą, żywą jak… jak róża. Piękna róża kwitnąca latem.

– Blaine? – powiedział Eddie cichym, jakby zdławionym głosem.

– TAK, EDDIE Z NOWEGO JORKU. – W głosie Blaine’a brzmiała nieskrywana pogarda.

– Mam dla ciebie kilka zagadek. Żebyśmy się nie nudzili w oczekiwaniu na Topekę, rozumiesz, prawda?

Nie, pomyślał Jake, głos Eddiego nie był bynajmniej zdławiony, Eddie po prostu robił wszystko, żeby się nie roześmiać.

– MÓW, EDDIE Z NOWEGO JORKU.

3

Siedząc tak i słuchając Jake’a, zadającego ostatnie zagadki, Eddie wspominał opowieść Rolanda o świątecznej gęsi. Potem wrócił do Henry’ego; wędrował z punktu „A” do punktu „B” magiczną ścieżką asocjacji lub, jeśli wolałeś taki na przykład zen, latał Ptasimi Airlines, od gęsi do indyka. Rozmawiał kiedyś z Henrym o tym, jak rzucić heroinę. Henry twierdził, że nie, że wcale nie trzeba przechodzić przez stadium mrożonego indyka, wystarczy indyk schłodzony4. Eddie zapytał wówczas brata, jak nazwać narkomana, który właśnie przedawkował. Nie zastanawiając się ani sekundę, Henry odparł: „Nazywa się go pieczonym indykiem”. Jak oni się wówczas z tego śmiali… lecz teraz, po tylu długich i jakże dziwnych latach, okazało się, że ten żart może sprawdzić się na młodszym z braci Deanów, by nie wspomnieć już nowych przyjaciół młodszego Deana. Wyglądało na to, że już niedługo zmienią się w pieczone indyki.

Chyba że znajdziesz to coś w odlocie.

Znalazłem.

Więc zrób to, Eddie, przemówił głos Henry’ego, dawnego lokatora umysłu brata, tylko że teraz Henry był przytomny i zdecydowany, mówił jak przyjaciel, nie wróg, jakby wszystkie ich kłótnie znalazły wreszcie rozwiązanie, a topory wojenne zostały zakopane raz na zawsze. Spraw, by diabeł podpalił sobie dupę. Może i trochę cię to zaboli, ale znasz gorszy ból. Niech mnie cholera, przeze mnie przecież bardziej cierpiałeś, lecz w końcu jakoś wyszedłeś na swoje. Powiedziałbym nawet, że nieźle ci to zrobiło. No i wiesz, gdzie znajdziesz to, czego szukasz.

Oczywiście. Tam gdzie Jake rozpalił im wreszcie ognisko. Roland zadał chłopcu zagadkę po to tylko, by go rozluźnić, chłopiec uderzył krzemieniem w stal tak, że od iskry zajęły się szczapki, a potem siedzieli w koło, rozmawiali i bawili się w rozwiązywanie zagadek.

Eddie wiedział coś jeszcze. Podczas tej szaleńczej jazdy na południowy wschód ścieżką Promienia Blaine rozwiązał setki zagadek i wszyscy oprócz niego, Eddiego, byli pewni, że ani razu się nie zawahał, on sam jeszcze przed chwilą był tego pewny… ale teraz, kiedy wrócił pamięcią do początków turnieju, zdał sobie sprawę z pewnej bardzo interesującej rzeczy.

Blaine zawahał się.

Raz.

I wkurzył się. Dokładnie tak jak Roland.

Choć bywało, że Eddie doprowadzał Rolanda do szału, na przykład po sprawie z kluczem, gdy omal nie nawalił, rewolwerowiec tylko raz tak naprawdę się na niego rozgniewał. Próbował ukryć głębię tego gniewu, zamaskować go jako zwykłą irytację, ale Eddie wyczuł bezbłędnie, co się pod nią kryło. Mieszkał z Henrym Deanem wystarczająco długo, by bezbłędnie wyczuwać wszystkie negatywne emocje, od niechęci do nienawiści. I, nie ma co ukrywać, poczuł się urażony, nie tyle gniewem Rolanda, co pogardą, którą gniew ten był podszyty. Pogarda zawsze była ulubionym orężem Henry’ego.

Kiedy trup przechodzi przez ulicę? – spytał Eddie. Gdy jest przywiązany do swojego psa, ha, ha, ha.

Później, gdy Eddie próbował bronić tego żartu, udowodnić, że brak mu może finezji, lecz nie sensu, Roland odpowiedział mu zupełnie tak, jak mógłby odpowiedzieć Blaine. Nie o to chodzi, że jest niesmaczny, ale bezsensowny i abstrakcyjny. Dlatego jest głupi. To nie jest dobra zagadka.

Lecz kiedy Jake skończył zadawać zagadki, Eddie zdał sobie sprawę z rzeczy jednocześnie cudownej i wyzwalającej: pojęcie „dobra zagadka” leżało na ziemi i czekało, kto się pochyli, by je podnieść. I tak było zawsze, zawsze miało tak być. Choćby wyrokujący miał tysiąc lat, choćby potrafił strzelać jak Buffalo Bill, słowa „dobra zagadka” leżały na ulicy, czekając, aż ktoś się nad nimi pochyli. Sam Roland przyznał, że nigdy nie był dobry w te klocki, jego nauczyciel twierdził, że za dużo myśli, ojciec uważał, że to wyłącznie niedostatek wyobraźni. Faktem jest, że Roland z Gilead nigdy nie wygrał świątecznego turnieju. Przeżył sobie współczesnych, co oczywiście można uznać za rodzaj nagrody, ale nigdy nie wywalczył gęsi.

Broń wyciągałem szybciej niż wszyscy moi przyjaciele, ale nigdy nie potrafiłem się niczego domyślić.

Eddie próbował wyjaśnić Rolandowi, że zagadki to żarty wspomagające jakże często lekceważony talent domyślania się, lecz Roland go zignorował. Zignorował zapewne na tej samej zasadzie, na jakiej ślepiec ignoruje kogoś, kto próbuje opisać mu tęczę.

Być może Blaine był jak Roland – ślepy, jeśli chodzi o domyślanie się.

Eddie słyszał Blaine’a pytającego wszystkich, nawet Eja, czy mają dla niego jeszcze jakieś zagadki. Słyszał kpinę w tym głosie, w jego uszach zabrzmiała bardzo wyraźnie. Tymczasem to on miał dla Blaine’a zagadki. Powracał. Powracał do świata ze swego słynnego odlotu. Chciał sprawdzić, czy zdoła skłonić diabła, by podpalił sobie dupę. Rewolwer nie był w stanie mu pomóc, ale to wydawało się w porządku. Wydawało się w porządku, bo…

…bo strzelam umysłem. Umysłem! Niech mi Bóg pomoże załatwić ten nadęty kalkulator umysłem. Niech mi Bóg pomoże załatwić go, bo ja potrafię się domyślić.

– Blaine? – powiedział, a kiedy komputer przyznał, że go słyszy, oznajmił: – Mam dla ciebie kilka zagadek. – Wypowiadając te słowa, odkrył cudowną rzecz: z trudem powstrzymywał wybuch śmiechu.

4

– MÓW, EDDIE Z NOWEGO JORKU.

Nie było czasu, by ostrzec innych, uprzedzić ich, że wszystko może się zdarzyć; zresztą, sądząc z wyrazu ich twarzy, nie było też takiej potrzeby. Eddie natychmiast zapomniał o przyjaciołach. Całą uwagę skupił na Blainie.

– Co jest czarno-białe i całe czerwone?

– ZARUMIENIONA ZEBRA, JAK JUŻ POWIEDZIAŁEM. – Dezaprobata i niechęć? Taaa, najprawdopodobniej; głos Blaine’a ociekał wręcz dezaprobatą i niechęcią. – CZYŻBYŚ BYŁ TAK GŁUPI I NIEUWAŻNY, ŻE NIE PAMIĘTASZ ZAGADEK, KTÓRE MI ZADAWALIŚCIE? TA BYŁA PIERWSZA.

A owszem, pomyślał Eddie. Wszyscy coś przegapiliśmy – bo padło nam na mózg i uznaliśmy, że musimy walnąć cię w łeb czymś wielkim i trudnym, z przeszłości Rolanda lub książki Jake’a – a mianowicie to, że wówczas turniej omal się nie skończył.

– Nie podobała ci się ta zagadka, co, Blaine?

– WYDAŁA MI SIĘ WRĘCZ WYJĄTKOWO GŁUPIA. ZAPEWNE DLATEGO ZADAŁEŚ JĄ PO RAZ DRUGI. GŁUPOTA PRZYCIĄGA GŁUPCÓW, PRAWDA?

Eddie uśmiechnął się promiennie. Pogroził palcem planowi trasy.

– Gadanie jest tanie, robisz z gęby cholewę, czy też, jak mawiało się w czasach mojej młodości, „możesz nagadać mi, aż się zaplujesz, a mnie nadal będzie sterczał tak, jak kiedy pieprzyłem ci matkę”.

– Pospiesz się – szepnął Jake. – Jeśli możesz coś zrobić, zrób to.

– „Nie zadawaj mi głupich pytań, nie gram w żadne głupie gry” – wyrecytował Eddie. – Wiedzieliśmy o tym, wiedzieliśmy o tym doskonale z Charliego Puf-Puf. Jak można być aż tak głupim? Do diabła, przecież to jest książka z odpowiedziami, a nie Zagadeczki! A myśmy się nie zorientowali!

Eddie odszukał w pamięci drugą zagadkę z wypracowania Jake’a.

– Blaine, kiedy drzwi nie są drzwiami?

I znów, po raz pierwszy od zadanej przez Susannah zagadki o zebrze, rozległ się ten szczególny dźwięk, przypominający kliknięcie językiem. Przerwa była krótsza niż za pierwszym razem, ale dało się ją zauważyć.

– KIEDY ROZLECI SIĘ ZAMEK, OCZYWIŚCIE. – Teraz głos Blaine’a przepełniony był niesmakiem. – TRZYNAŚCIE MINUT I PIĘĆ SEKUND DO KOŃCA. EDDIE Z NOWEGO JORKU, CZY CHCESZ UMRZEĆ Z TAK GŁUPIĄ ZAGADKĄ NA USTACH?

Eddie siedział sztywno wyprostowany i choć czuł, jak pot spływa mu wzdłuż kręgosłupa, uśmiech na jego ustach stał się jeszcze weselszy.

– Przestań jojczeć, przyjacielu. Jeśli chcesz mieć przyjemność rozsmarowania nas po krajobrazie, musisz pogodzić się z kilkoma zagadkami, niedorastającymi do twych intelektualnych standardów.

– NIE WOLNO CI MÓWIĆ DO MNIE W TEN SPOSÓB!

– Bo co? Bo mnie zabijesz? To jest dopiero tani dowcip. No, do roboty. Masz, czego chciałeś.

Na planie trasy błysnęło różowe światełko.

Denerwujecie go – stwierdził ponuro Mały Blaine. – Och, jak strasznie go denerwujecie!

– Spadaj, kurduplu – powiedział Eddie bardzo łagodnie. Kiedy różowe światełko zgasło, widać było, że zielone dotarło już niemal do Topeki.

– Kolejna zagadka: dlaczego kogut zamyka oczy, gdy pieje?

– TE ZAGADKI NIE ZASŁUGUJĄ NA ZADAWANIE ICH PODCZAS NASZEGO TURNIEJU. NIE ODPOWIEM! – Na ostatnim słowie głos Blaine’a załamał się jak u czternastolatka przechodzącego mutację.

Oczy Rolanda nie błyszczały już, lecz płonęły żywym ogniem.

– Powtórz, co powiedziałeś, Blaine, bo chcę cię dobrze zrozumieć. Czy rezygnujesz z gry?

– NIE, OCZYWIŚCIE, ŻE NIE, ALE…

– Więc odpowiedz, jeśli potrafisz. Rozwiąż zagadkę.

– TO NIE JEST ŻADNA ZAGADKA – Blaine niemal BEŁKOTAŁ – TYLKO ŻART, COŚ DLA GŁUPICH DZIECIAKÓW CHICHOCZĄCYCH NA PODWÓRKU!

– Odpowiadaj albo ogłoszę, że turniej się zakończył zwycięstwem naszego ka-tet. – Roland wypowiedział te słowa suchym, pewnym tonem człowieka reprezentującego władzę absolutną; tym tonem przemawiał w River Crossing. – Musisz odpowiedzieć, skarżysz się bowiem na to, że zagadki są głupie, a nie na to, że doszło do przekroczenia zasad, które wspólnie ustaliliśmy.

Kolejne kliknięcie, tym razem znacznie głośniejsze, tak głośne, że Eddie aż się zdziwił, a Ej stulił uszy. Potem przerwa, najdłuższa ze wszystkich, trwająca dobre trzy sekundy.

– KOGUT ZAMYKA OCZY, GDY PIEJE, BO UMIE PIAĆ NA PAMIĘĆ – odparł Blaine niechętnie. – KOLEJNA BZDURA; SAMA KONIECZNOŚĆ UDZIELENIA ODPOWIEDZI NA TAKĄ ZAGADKĘ SPRAWIA, ŻE CZUJĘ SIĘ BRUDNY.

Eddie pokazał Blaine’owi zgiętą w łokciu rękę, zgiął do siebie dłoń w nadgarstku i odwrócił ją.

– CÓŻ TO OZNACZA, GŁUPCZE?

– To? Nie, nic takiego. Czajniczek. – Jake skręcił się w napadzie histerycznego śmiechu. – Dajmy sobie jednak spokój z tanimi dowcipami, wracajmy do współzawodnictwa. Dlaczego policjant chowa gazetę w lodówce?

Światła w Kabinie Baronów zaczęły migać. Ze ścianami działy się rzeczy dziwne: oscylowały ku przezroczystości, by za chwilę znów się pojawić. Fenomen ten, nawet widziany kątem oka, sprawił, że Eddiemu zrobiło się niedobrze.

– Blaine? Odpowiedz.

– Odpowiedz – przytaknął Roland. – Odpowiedz albo ogłoszę koniec turnieju i zażądam, byś dotrzymał słowa.

Eddie poczuł dotyk na ramieniu. To Susannah położyła na nim swą małą, piękną dłoń. Uścisnął ją z uśmiechem. Miał nadzieję, że w tym uśmiechu było więcej pewności, niż rzeczywiście czuł. Był przekonany, że zwyciężą w turnieju, ale nie miał pojęcia, co Blaine zrobi po tym, gdy zwyciężą.

– ŻEBY… ŻEBY MIEĆ… ŻEBY MIEĆ ZAWSZE ŚWIEŻE WIADOMOŚCI. ZAGADKA TA JEST UPROSZCZENIEM BAZUJĄCYM NA MYLNYM PRZEKONANIU O GŁUPOCIE…

– Słusznie. Dobra odpowiedź, Blaine, nie próbuj jednak gry na czas, bo to akurat ci się nie uda. Następna…

– ŻĄDAM, ŻEBYŚ PRZESTAŁ ZADAWAĆ MI TE GŁUPIE…

– To zatrzymaj Mono. Jeśli aż tak cię denerwuję, zatrzymaj się, a natychmiast przestanę.

– NIE!

– W porządku, lecimy dalej. Powiedz mi, Blaine, co robić, żeby się nie nudzić?

Kolejne kliknięcie, tym razem tak głośne, że czuło się je niczym uderzenie tępym narzędziem w błonę bębenkową. Przerwa przed odpowiedzią trwała z pięć sekund.

– NUDZIĆ… NUDZIĆ INNYCH.

Była to prawidłowa odpowiedź na zagadkę-dowcip, którą Eddie usłyszał dawno, dawno temu w alejce za Dahlie’s lub w jakimś innym, lecz podobnym miejscu zabaw w jego dzielnicy. Najwyraźniej jednak Blaine zapłacił bardzo wysoką cenę za przystosowanie się do sposobu myślenia, dzięki któremu w ogóle powstała: światła w wagonie migały coraz gwałtowniej, za ścianami rozległ się niski szum przypominający dźwięk wzmacniacza ustawionego na za wielką moc.

Na planie trasy pojawiło się różowe światełko.

Przestańcie – pisnął Mały Blaine głosem jako żywo przypominającym głosy postaci ze starych kreskówek Warner Bros. – Przestańcie, zabijacie go!

A jak myślisz, co on chciał z nami zrobić? – pomyślał Eddie. Rozważał, czy nie warto strzelić w Blaine’a drugą zagadką, zadaną tej nocy przy ognisku: „Co jest zielone, wielkie i żyje w zatokach? Moby Smark, wielki zielony wieloryb”, ale zrezygnował z tego pomysłu. Zamierzał przekłuć balonik logiki znacznie bardziej zdecydowanie, niż pozwalała na to zagadka Jake’a… i był w stanie to zrobić. Nie sądził, by permanentne rozwalenie Blaine’owi łba wymagało wzniesienia się na poziom absurdu, wyższy niż, powiedzmy, trzecioklasisty nagrywającego na wideo Power Rangersów. Niezależnie od tego, ile i jakie emocje pozwalają mu naśladować dipolarne obwody, Blaine był zawsze i pozostał maszyną, komputerem. Już pierwszy krok w Strefę Zmroku zagadek wytrącił go z równowagi.

– Blaine, dlaczego ludzie idą do łóżka?

– BO… BO… NIECH CIĘ PRZEKLNĄ BOGOWIE… BO…

Pod podłogą kabiny rozległ się głośny, przeraźliwy zgrzyt, wagon zachwiał się gwałtownie na boki. Susannah krzyknęła, Jake upadł na nią, Roland mocno objął oboje.

– PONIEWAŻ ŁÓŻKO NIE CHCE PRZYJŚĆ DO NICH! DZIEWIĘĆ MINUT I PIĘĆDZIESIĄT SEKUND.

– Poddaj się, Blaine – zaproponował Eddie. – Poddaj się, nim ci zagotuję mózg. Jeśli się nie poddasz, padniesz. Obaj wiemy o tym doskonale.

– NIE!

– Znam z milion tych cudeniek. Słyszałem je, od kiedy pamiętam. Kleją mi się do łba jak muchy do lepu. Niektórzy tak zapamiętują przepisy kulinarne. Co na to powiesz? Poddajesz się?

– NIE! DZIEWIĘĆ MINUT I TRZYDZIEŚCI SEKUND.

– Sam tego chciałeś, Blaine. Najlepsze, jak zwykle, zachowałem na koniec. Co to jest: „Czarne w czerwonym jedzie po zielonym?”.

Wagon szarpnął do przodu i znów zachybotał się niebezpiecznie. Eddie nie pojmował, jakim cudem pociąg ciągle trzymał się na szynie, ale jednak jakoś się trzymał. Wizg spod podłogi się nasilił, wagon oscylował szaleńczo między przezroczystością i nieprzezroczystością. W jednej chwili siedzieli na fotelach, w następnej lecieli nad płaskim krajobrazem, niewyraźnie widocznym w szarym świetle pochmurnego dnia, rozciągającym się aż po otaczający ich zewsząd horyzont.

Z głośników rozległ się głos przerażonego do nieprzytomności dziecka.

– WIEM! JESZCZE CHWILA, WIEM! PROCES POZYSKIWANA DANYCH W TOKU, WSZYSTKIE OBWODY LOGICZNE PRACUJĄ…

– Odpowiedz – zażądał Roland.

– POTRZEBUJĘ CZASU! DAJCIE MI WIĘCEJ CZASU. – W załamującym się, rozpaczliwym głosie Blaine’a zabrzmiała nutka triumfu. – NIE USTALILIŚMY PRZECIEŻ RAM CZASOWYCH DLA ODPOWIEDZI, ROLANDZIE Z GILEAD, NIENAWISTNY REWOLWEROWCZE Z PRZESZŁOŚCI, KTÓRA POWINNA BYŁA POZOSTAĆ MARTWĄ.

– Nie, nie ustalaliśmy limitu czasu na odpowiedź – zgodził się Roland. – Masz całkowitą rację, Blaine. Ale nie możesz nas zabić, nie rozwiązawszy naszej zagadki, a Topeka zbliża się z każdą chwilą. Odpowiedz!

Wagon znów stał się niewidzialny i Eddie dostrzegł konstrukcję przypominającą wielki, zardzewiały silos zbożowy. Przemknęła tak szybko, że jego mózg ledwie zdążył zarejestrować to, co widzą oczy. Dopiero teraz był w stanie w pełni docenić szaleńczą prędkość pociągu, zapewne o trzysta mil na godzinę większą niż prędkość przelotowa pasażerskiego odrzutowca.

Dajcie mu spokój – jęknął Mały Blaine. – Zabijacie go. Słyszycie, co mówię? Wy go zabijacie!

– A czy on przypadkiem nie tego właśnie chciał? Śmierci? – spytała Susannah głosem Detty Walker. – Przecież zdradził nam swoje marzenia całkiem dobrowolnie. My wszyscy nie mamy zresztą nic przeciwko temu. Ty osobiście nie jesteś wcale takim złym facetem, Mały Blainie, musisz jednak przyznać, że nawet świat tak spieprzony jak ten będzie lepszy, gdy twój starszy braciszek go opuści. My tylko nie chcieliśmy zginąć razem z nim… i o to szła ta gra.

– Masz ostatnią szansę, Blaine – ostrzegł Roland. – Odpowiadasz albo poddajesz się.

– JA… JA WŁAŚNIE… TY… LOG SZESNAŚCIE TRZYDZIEŚCI TRZY… WSZYSTKIE COSINUSOIDALNE SUBSKRYPTY… ANTY… ANTY… WSZYSTKIE TE LATA… PROMIEŃ… POWÓDŹ… LOGIKA… LOGIKA PITAGOREJSKA, KARTEZJAŃSKA… BRZOSKWINIA… ZJEDZ BRZOSKWINIĘ… BRACIA ALLMAN… PATRYCJA… KROKODYL I KRZYWY BADYL… ZEGAR CYFROWY… TIK-TAK, ZAŚPIEWAŁ PTAK, CZŁEK NA KSIĘŻYCU DOSIĘGNĄŁ SZCZYTU… INCESSAMENT, INCESSAMENT MON CHER… OCH, MOJA GŁOWA!… BLAINE… BLAINE OŚMIELI SIĘ… BLAINE ODPOWIE…

Blaine przemawiał teraz do nich głosem wrzeszczącego dziecka. Nagle zmienił język, Eddiemu wydało się, że na francuski, i zaczął śpiewać. Słów oczywiście nie sposób było zrozumieć, ale kiedy w melodię włączył się rytm perkusji, Eddie rozpoznał ZZ Top Velcro Fly.

Szkło przykrywające plan trasy pękło i rozsypało się z trzaskiem, zaraz potem wybuchła sama mapa, ukazując labirynt układów scalonych i diody migające w rytm perkusji Velcro Fly. Nagle buchnęło niebieskie światło, osmalając ścianę wokół otworu. Gdzieś z daleka, od strony spłaszczonego nosa Blaine’a, dobiegł ich tępy zgrzyt.

– Murzyni w cadillacach walą po krzakach, ty głupi dupku! – krzyknął Eddie, zerwał się na równe nogi i zrobił krok w kierunku dziury pozostałej po mapie. Susannah zdążyła złapać go za koszulę, ale nawet tego nie poczuł. Ledwie zdawał sobie sprawę, gdzie właściwie jest. Ogarnęła go gorączka bojowa, otoczyła tarczą słuszności, wyostrzyła wzrok, przyspieszyła odruchy, zwolniła bicie gorącego serca. Miał na celowniku Blaine’a i choć stwór kryjący się za głosem był już śmiertelnie ranny, Eddie nie potrafił wstrzymać palca na spuście.

Strzelam umysłem…

– Jaka jest różnica między przyczepą kul kręglarskich i przyczepą martwych kretów? Przyczepy kul kręglarskich nie da się rozładować widłami!

Z miejsca, gdzie niedawno była mapa, rozległ się straszny skrzek bólu i gniewu, a zaraz potem trysnął z niego niebieski ogień, zupełnie tak, jakby ukryty gdzieś z przodu pociągu elektryczny smok głęboko odetchnął. Jake krzyknął ostrzegawczo, ale Eddie nie potrzebował ostrzeżenia, refleks miał szybszy od błyskawicy. Przykucnął; elektryczny płomień przeleciał nad jego prawym ramieniem, włosy po prawej stronie głowy zjeżyły mu się sztywno. Wyciągnął broń z kabury: ciężką czterdziestkępiątkę z wytartą rękojeścią z drewna sandałowego, jeden z dwóch rewolwerów ocalonych przez Rolanda z ruin Świata Pośredniego. Szedł, mierząc w przednią ścianę wagonu… i oczywiście mówił. Roland miał rację, Eddie gadałby, umierając, i zginął, tak jak Cuthbert. Zdaniem samego Eddiego było wiele gorszych rodzajów śmierci, a tylko jeden lepszy.

– Powiedz mi, Blaine, ty sadystyczny fiucie, kochasz zagadki? A wiesz, jaka jest największa zagadka przyrody? Kle, bleeee, kle, bleee, kle, bleee? Wiesz, co to jest? Bocian rzygający żabami! Podoba ci się? Nie? Och, jak mi przykro. Może ta spodoba ci się bardziej? Dlaczego matka nazwała syna Siedem i Pół? Bo wyciągnęła jego imię z kapelusza!

Zatrzymał się i Kabina Baronów rozbrzmiała nagle donośnym hukiem. Wszystkie sześć pocisków wystrzelił w wypaloną w ścianie dziurę. Krawędzią lewej dłoni odciągał kurek dokładnie tak, jak uczył go tego Roland, i wiedział, wiedział, że postępuje słusznie, robi to, co powinien robić, to było ka, pieprzone ka, i tak załatwia się sprawy, gdy jest się rewolwerowcem. Należał teraz do plemienia Rolanda, jego dusza skazana była na wieczność w otchłani piekła, ale nie zmieniłby nic za całą heroinę Azji.

– NIENAWIDZĘ CIĘ! – krzyknął Blaine dziecinnym głosikiem, nie piskliwym już jednak, lecz cichszym i bardziej niewyraźnym. – BĘDĘ CIĘ NIENAWIDZIł ZAWSZE!

– Nie przeszkadza ci, że umierasz, co? – Diody w dziurze ledwie się żarzyły. Znów trysnął elektryczny płomień, tak maleńki jednak i słaby, że Eddie nie musiał nawet odchylić głowy. Już wkrótce Blaine będzie martwy jak Młodzi i Siwi w mieście Lud. – Przeszkadza ci to, że przegrałeś!

– NIENAWIIIIIDZĘ… ZAAAAWSZEEE…

Głos przeszedł w niski szum, punktowany przerwami ciszy. Wreszcie i on zanikł.

Eddie oprzytomniał i rozejrzał się dookoła. Roland niósł Susannah jak dziecko, na biodrze; dziewczyna obejmowała je udami. Z drugiej strony obok rewolwerowca stał Jake z Ejem przy nodze. Z otworu po mapie wydobywał się zapach spalenizny, w jakiś sposób przyjemny; przypominał zapach palonych jesienią liści. Poza tym to miejsce było martwe jak oko trupa. Wszystkie światła zgasły.

Gęś ugotowana, Blaine, pomyślał Eddie. I indyk upieczony. Szczęśliwego pieprzonego Dnia Dziękczynienia.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...