W sobotni wieczór, sącząc kawę, bo przecież są w nocy lepsze zajęcia niż spanie, z piwem w perspektywie, ale bez większych planów na to, co zrobić ze sobą, zaczęłam przeglądać program telewizyjny. Co prawda większość stacji nie zwykła emitować ciekawych filmów wtedy, gdy właśnie szarego zjadacza chleba nachodzi na nie ochota, niemniej jednak sprawdzić nigdy nie zaszkodzi. Tak trafiłam na HBO2 w tytuł „Czarna Śmierć” zaliczony do gatunku horror.
Historia rozgrywa się w czasie pierwszej epidemii dżumy w Anglii, czyli w roku 1348. Grupa rycerzy dowodzona przez Ulrica (w tej roli Sean Bean – Boromir z „Władcy Pierścieni”, Partridge z „Equilibrium” oraz Zeus z ekranizacji „Percy Jacksona”) na polecenie biskupa ma zbadać, czemu zaraza omija jedną z wiosek. Oczywiście winę upatruje się w czarownicach, demonach i konszachtach z diabłem. Tak zarysowuje historię większość opisów tego filmu. Ja na początku zauważyłam w tym bardziej historię młodego, zakochanego mnicha, rozdartego między swoim uczuciem a obowiązkiem i ślubami złożonymi Bogu. To właśnie jego wątek rozpoczyna film, gdy chcąc ratować ukochaną przed zarazą wysyła ją w rodzinne okolice. Ta chce, aby Osmund, owy mnich, jechał z nią. Rozdarty chłopak zwraca się do Boga, prosząc go o znak i tak trafia do wyżej wspomnianego grona rycerzy. Cała szajka jest zaprawiona w boju, w dodatku wiezie ze sobą wiele zabawek do zadawania bólu. Aż ciężko uwierzyć w to, że wszyscy są chrześcijanami. Plus należy się filmowi za nie poddawanie się modzie na obraz brzydkich, złych i skorumpowanych chrześcijan. Co prawda wszyscy są brzydcy, fanatyczni i nie do końca miłościwi, ale mają swoją ideologię, a zła strona zdaje się wynikać głównie z brutalności czasów, w których żyją.
Po filmie najlepiej po prostu spłynąć, dając się ponieść wyjątkowo dobrze oddanemu, mrocznemu klimatowi, bo gdy zacznie się analizować oraz wgryzać w szczegóły, można się zadławić. Przeglądając komentarze na temat filmu zauważyłam, że (wbrew przyznawanym ocenom) są bardzo skrajne. Jedni krytykują po całości, inni całością się zachwycają. Ja raczej opowiadam się za tymi drugimi, bo film mnie wciągnął i zaczarował swoim klimatem, nie przesadzoną brutalnością oraz ciekawymi kostiumami (chociaż niektórzy twierdzą, że nie do końca zgodnymi z historią). Kiepska gra aktorska, która niejednokrotnie jest filmowi zarzucana, czy beznadziejna praca kamery mnie jakoś nie odstręczyły.
Klimat, jak już wyżej napisałam, został ciekawie oddany w scenografii mglistych lasów oraz średniowiecznych wiosek, autorstwa Johna Frankisha (współwinnego wspaniałego klimatu uwielbianej przeze mnie „Czekolady”). Jedyne, co mnie ukłuło, to przesadny kontrast w czystości między zarażonymi terenami a cieszącą się zdrowiem i szczęściem wioską na bagnach. To ta druga, raczej gorsza, połowa filmu.
Również praca kamery mnie bardziej zaciekawiła niż zraziła. Widać tu raczej chęć eksperymentowania z różnymi technikami zamiast ślepego oddania starym, sprawdzonym metodom. Były ujęcia „z ręki”, kiedy to cały obraz telepie się wraz z uciekającym bohaterem, oraz, co mnie chyba najbardziej zaskoczyło, ujęcie zogniskowane na twarzy podczas... Hm... Może nie będę zdradzała, aby nie psuć zabawy. Ogólnie dynamicznie, acz czytelnie.
Nawet gra aktorska, na którą zazwyczaj jestem straszliwie wyczulona, tutaj jakoś mi nie wadziła. No, za wyjątkiem wioskowej wiedźmy, która była trochę zbyt przerysowana. Chociaż grająca ją Carice van Houten zgrabnie wpasowała się ze swoją nietypową urodą. Uroku nie można też odmówić Eddiemu Redmayne'owi, który wcielił się w rolę mnicha Osmunda, jednak sama postać może niektórych zrazić swoją płaczliwością i wiecznym zdezorientowaniem. Niemniej zachwyciło mnie to jak oddawał rozpacz – głośno, brzydko i, jak dla mnie, prawdziwie oraz przejmująco. Urzekła również rola Andy'ego Nymana. Dalywag, ze swoją dość barbarzyńską dzikością, z całej rycerskiej szajki najbardziej zapadł mi w pamięć, ale on też może niektórych zrazić zbytnim przerysowaniem charakteru.
Sama historia nie jest zbyt skomplikowana, jednych zaskakuje bardziej, drugich mniej. Ja, chociaż znalazłam się w tej drugiej grupie, nie narzekam. Wolę taką delikatnie przewidywalną, niż te mające drugie, trzecie, czwarte i sto pięćdziesiąte dno, a ilość wątków pobocznych i własnych historii bohaterów upodabnia je do stonóg. Akcja nie jest zbytnio przegadana, chociaż muszę przyznać, że bardziej niż dialogi zapadły mi w pamięć obrazy zniszczonej zarazą, średniowiecznej Anglii. Całość kojarzy się z „Trzynastym wojownikiem” (absolutnie uwielbiam), co, jak zresztą wszystko, niektórych może zrazić, innych zachęcić.
„Czarna Śmierć” to tytuł zdecydowanie nie dla tych, którzy lubią film rozkładać na części pierwsze i każdą z nich oceniać oddzielnie. Jeżeli zaś ktoś poszukuje lekkiej, acz wzbudzającej dreszczyk strachu rozrywki bądź bardziej ceni sobie całościowy klimat, nie powinien być nim zawiedziony. W całym zalewie mrocznych, średniowiecznych filmów o wampirach, czarownicach, demonach i ich łowcach ten jest średniakiem, ale takim, który spokojnie można polecić.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz