Fragment książki

23 minuty czytania

Rozdział pierwszy
Dzieciństwo w Tyomie

Kiedy byłem cudzoziemcem w Olondrii, nic nie wiedziałem o splendorze jej wybrzeży, ani o Bainie, Portowym Mieście, którego światła i barwy wylewają się na ocen na podobieństwo wodospadu róż. Nie miałem pojęcia o ogromie jego przyprawowych targów, gdzie kupcy popadają w stan upojenia od zapachów. Nigdy nie widziałem porannych mgieł unoszących się nad powierzchnią zielonej Illoun, o której śpiewają poeci; nie widziałem kobiet z klejnotami we włosach ani miedzianego połysku kopuł, nie stałem na melancholijnych brzegach południa, gdzie wiatr niesie smutek od morza. W głębi terytorium Fayaleith, Krainy Win, światło jest tak klarowne, że serce może się zatrzymać na jego widok. Tubylcy zwą ów blask „tchnieniem aniołów”. Powiadają, że leczy on choroby serca i płuc. Dalej leży Balinfeil, gdzie zimą ludzie noszą czapki z futra białych wiewiórek, latem zaś bogini miłości chodzi ponoć po ziemi usłanej dywanem z migdałowego kwiecia. Nie miałem o tym wszystkim pojęcia. Znałem tylko swą wyspę, na której moja matka wcierała sobie oliwę we włosy w blasku świecy z sitowia i przerażała mnie opowieściami o Duchu bez Wątroby, który stuka sandałami o ziemię podczas chodzenia, ponieważ ma stopy zwrócone ku tyłowi.

Mam na imię Jevick. Pochodzę ze spowitej błękitną mgiełką wioski zwanej Tyomem, położonej na zachodnim brzegu Tinimavet, jednej z Wysp Herbacianych. Gdy niebo jest bezchmurne, ze szczytu tamtejszych klifów można niekiedy zobaczyć zielone brzegi Jiev, ale kiedy pada deszcz i gęste chmury pochłaniają całe światło, to najbardziej odludna wioska na świecie. Od najbliższej osady, Pitot, dzielą ją trzy dni drogi na grzbiecie miejscowego osła, a żeby dotrzeć do portowego miasteczka Dinivolim, położonego na północy, trzeba wlec się co najmniej dwa tygodnie w dręczącym upale. W Tyomie, przy otwartym dziedzińcu, stoi dom mojego ojca, strzelisty budynek z żółtego kamienia, o wielkim, zwieńczonym łukiem wejściu ozdobionym zwisającymi pnączami, płaskim dachu i dziewięciu pokojach wyposażonych w okiennice. Nieopodal, poza wioską, w zalewanej potokami deszczu dolinie, gdzie brązowe osły płaczą z wyczerpania, a kwiaty więdną i umierają od upału, mój ojciec miał wielką pieprzową farmę.

To ona była źródłem jego bogactwa, dzięki niej mógł prowadzić wystawny dom, utrzymywać pozycję w radzie wioski oraz nosić laskę ozdobioną czerwonym barwnikiem. Krzaki pieprzu, bujne, zielone i spowite mgłą, świadczyły o jego bogactwie swym wilgotnym, wonnym tchnieniem. Ojciec zwykł rozcierać między palcami wyschnięte pieprzowe łuski, by przydać swym dłoniom woni złota. Choć jednak pod pewnymi względami był bogaty, pod innymi zaliczał się do biednych. W domu było tylko dwoje dzieci i kolejne lata po moich narodzinach mijały bez nadziei na następne. Winą za ten zły los powszechnie obarczano boga słoni. Matka zapewniała, że zazdrości on ojcu wspaniałego domu oraz żyznych ziem, ja jednak wiedziałem, że w wiosce szepcą, że ojciec sprzedał owemu bogu własne nienarodzone potomstwo. Widziałem, jak ludzie przechodzący obok domu trącają się łokciami i mówią: „Ten pałac kosztował go siedmioro dzieci”. Nasi robotnicy śpiewali okrutną piosenkę ze słowami „Tu w ziemi pełno jest małych kosteczek”. Jakikolwiek mógł być tego powód, pierwsza żona ojca nigdy nie poczęła, natomiast druga, moja matka, urodziła zaledwie dwoje dzieci – mojego starszego brata, Joma, i mnie. Ponieważ pierwsza żona nie miała dzieci, do niej zawsze zwracaliśmy się „matko” albo używając wyrażającego szacunek terminu eti-donvati, „żono mojego ojca”. To ona zawsze wyruszała z nami na święta, sztywna i wzgardliwa, o włosach splecionych nad uszami w dwa czarne koki. Nasza prawdziwa matka mieszkała z nami w pokoju, nasz ojciec i jego żona zwali ją „piastunką”, ja i mój brat zwracaliśmy się zaś do niej po prostu po imieniu – Kiavet, co znaczy „Igła”. Była piękna, miała pucołowatą twarz i nie nosiła butów. Włosy opadały jej luźno na plecy. Wieczorami, gdy wcierała oliwę we włosy, opowiadała nam historie i łaskotała nas mewim piórem.

Żona ojca zarezerwowała dla siebie obowiązek poddawania nas oględzinom co rano, nim wysyłano nas do niego. Wciskała swe bezlitosne palce do naszych uszu i ust w poszukiwaniu uchybień, zaciągała okrutnie mocno troki naszych spodni i zwilżała nam włosy śliną. Z jej pociągłej twarzy nie znikał wyraz powstrzymywanego gniewu, a ciało otaczała aura porażki. Była zgorzkniała, a jej ślina w naszych włosach miała kwaśną woń, jak dno zbiornika na wodę. Tylko raz widziałem ją szczęśliwą – gdy stało się oczywiste, że Jom, mój łagodny, wiecznie uśmiechnięty starszy brat nigdy nie zostanie mężczyzną, lecz spędzi życie pośród drzew pomarańczy, naśladując głosy zięb.

Moje najstarsze wspomnienie ze spotkania z ojcem pochodzi z niespokojnych czasów owego odkrycia. Po nieprzyjemnym obmacywaniu przez gniewną pierwszą żonę wychodziliśmy z Jomem na wonny dziedziniec, trzymając się za ręce – odziani w identyczne lekkie spodnie oraz kamizelki wyszywane niebieską nicią. Cień drzew zapewnia tam chłód i wszędzie było pełno roślin w glinianych donicach. Woda w ustawionym pod murem korycie przyciągała ptaki śpiewające. Ojciec siedział na trzcinowym krześle, wyciągając nogi przed sobą. Jego zwrócone ku górze pięty wyglądały jak para księżyców.

Uklękliśmy.

– Dzień dobry, ojcze, którego kochamy z całego serca, pozdrawiają cię oddane dzieci – wymamrotałem.

– I z całego serca, i z całego serca, i z całego serca – rzekł Jom, pociągając za troki spodni.

Ojciec milczał. Usłyszeliśmy szybki furkot skrzydeł ptaka zrywającego się do lotu gdzieś pośród dających cień drzew.

– Starszy synu, twoje pozdrowienie nie jest prawidłowe – odezwał się wreszcie swym ciężkim, pozbawionym wyrazu głosem.

– I kochamy go – dodał niepewnie Jom. Owiązał sobie koniec sznurka wokół palca. Jak zwykle otaczał go odór snu, przetłuszczonych włosów i wyschniętego moczu.

Ojciec westchnął. Krzesło skrzypnęło pod jego ciężarem, gdy się pochylił. Pobłogosławił nas, dotykając czubków naszych głów, co znaczyło, że możemy wstać i spojrzeć na niego.

– Młodszy synu, jaki mamy dziś dzień? – zapytał cicho. – I jakie modlitwy będziemy powtarzać po zachodzie słońca?

– Dzisiaj jest tavit, i to będą modlitwy kaszy kukurydzianej, marakui oraz księżyca w nowiu.

Ojciec ostrzegł mnie, bym nie mówił tak szybko, bo ludzie pomyślą, że chcę ich okłamać, zauważyłem jednak, że jest zadowolony, i serce wypełniła mi ulga zarówno z uwagi na mnie, jak i na brata. Zaczął mnie wypytywać o różne sprawy – wiatry, atrybuty bogów, prostą arytmetykę, mieszkańców różnych wysp oraz trudną sztukę uprawy pieprzu. Stałem sztywno, rozprostowując ramiona, i starałem się odpowiadać bezzwłocznie, tłumiąc jednocześnie nerwowe pragnienie wyrzucania z siebie słów. Naśladowałem powolną wymowę ojca, otaczającą go surową aurę wielkiego właściciela ziemskiego. Mojemu bratu nie zadawał żadnych pytań. Niezauważany Jom stał spokojnie, szurając sandałami o kamienną nawierzchnię dziedzińca. Tylko czasami, gdy były tam gołębie, mówił cichutko:

– Oooch.

Po pewnym czasie ojciec pobłogosławił nas ponownie i uciekliśmy do pokojów na zapleczu, trzymając się za ręce. Umysł wypełniał mi obraz ojca – przymrużone powieki, sprytne, cyniczne spojrzenie i głęboki smutek wypełniający oczy.

Z początku, gdy ojciec widział, że Jom nie odpowiada na jego pytania i nie potrafi nawet prawidłowo go przywitać, reagował wystudiowaną, ociężałą furią samca słonia. Groził mojemu bratu, a gdy groźby nie wyleczyły jego uporczywej niekompetencji, kazał dwóm robotnikom rolnym o tępych spojrzeniach zbić go na piaszczystej połaci ziemi za domem. Podczas wymierzania tej kary siedziałem na kolanach matki w ciemnej sypialni, a ona zakrywała mi uszy dłońmi, by odciąć głośne krzyki nic nierozumiejącego Joma. Wyobrażałem sobie, jak mój brat tarza się po ziemi, unosząc ręce, by osłonić zapiaszczoną głowę, twarde kije uderzają go raz po raz, a ojciec przygląda się temu obojętnie, siedząc na swym krześle. Potem posiniaczonego, krwawiącego Joma przyprowadzono z powrotem do nas. Szeroko otwierał pełne zdumienia oczy, a nasza matka przynosiła mu wciąż nowe kompresy. Po jej policzkach niepowstrzymanym strumieniem spływały łzy.

– To pomyłka – mówiła, łkając. – Nikt nie może wątpić, że to dziecko dzikiej świni.

Jej wykrzywiona boleśnie twarz lśniła od łez w blasku świec, a ruchy sprawiały wrażenie niezbornych. Nocą nie opowiadała mi historii, lecz siedziała tylko na skraju łóżka, ściskała moje ramię i powtarzała cichym, pełnym pasji głosem, że ojcem Joma był bóg dzikich świń, że dusze dzieci tego boga są piękniejsze i wrażliwsze od innych dusz, a naszym obowiązkiem na tym świecie jest opiekować się nimi z pokorą, jaką okazujemy świętym zwierzętom.

– Ale twój ojciec go zabije – dodała, wpatrując się z rozpaczą w ciemność. – Ma w trzewiach krzemień. Jest pozbawiony religii. To tyomski barbarzyńca.

Matka pochodziła z Pitot, gdzie kobiety nosiły na nogach bransolety z muszli i skubały sobie brwi, a jej silne przekonania religijne uchodziły w Tyomie za pitockie przesądy. Żona ojca śmiała się z niej, ponieważ paliła suszoną kozieradkę w małych glinianych miseczkach, czego – jak oznajmiła z pogardą – w Tyomie nie robiono już od stulecia. Mnie również wyśmiała, kiedy pewnego ranka przy śniadaniu oznajmiłem jej, że Jom jest synem dzikiej świni i posiada nieskalaną duszę.

– Może i ma duszę świni – odparła – ale to jeszcze nie znaczy, że nie jest idiotą.

Te bluźniercze słowa, na spółkę z bruzdami otaczającymi jej usta, świadczyły, że jest w złym humorze. Ów nastrój jej nie opuszczał. Jej ruchy były pełne energii, a nozdrza kurczyły się nieco z wesołości, gdy ojciec podejmował kolejne próby wyleczenia Joma z jego nadzwyczajnej duszy. Kiedy z południa przybyli uzdrowiciele o straszliwych oczach, noszący długie kapelusze z małpich skór, osobiście podała im gorący sok daktylowy w barwnych, glazurowanych kubkach, wpatrując się z uśmiechem w ziemię. Jednakże ich przerażające zabiegi, po których mój oszołomiony narkotykami, poparzony brat płakał przez sen, nie wpłynęły na jego świetlistą duszę, a jedynie pozostawiły w łagodnych, świńskich oczach cień przerażenia. Cały dom wypełnił zapach lekarstw, a moje łóżko przeniesiono do innego pokoju. Od zmierzchu aż po świt słyszałem ciche jęki brata, przerywane niekiedy krzykami. Wieczorami moja matka modliła się na klęczkach w małym pokoiku, gdzie rodzinne janut, w których moc tylko ona naprawdę wierzyła, stały w szeregu pod staromodnym ołtarzem.

Jut to zewnętrzna dusza. Nigdy nie lubiłem wyglądu swojego. Miało wysokie czoło i szponiaste stopy, a wokół jego szyi owinięto pęczek suszonych konopi. Inne janut wyglądały podobnie. Jut Joma, o ile sobie przypominam, miało kurteczkę z czerwonej skóry. Maleńką klitkę, w której mieszkały, wypełniał zapach palonych ziół i pleśni. Jak większość dzieci, przez pewien czas bałem się janut, ponieważ powiadano, że jeśli twoje jut do ciebie przemówi, to znaczy, że zbliża się chwila twej śmierci. Z czasem jednak nauczyłem się dystansu, z jakim w Tyomie traktowano podobne sprawy, i mój strach osłabł. Nie przebiegałem już pośpiesznie obok ołtarzowego pokoiku, wstrzymując oddech i czując walące mocno serce. Mimo to, gdy zajrzałem do środka i ujrzałem w półmroku bose stopy klęczącej w pozycji modlitewnej matki oraz jej skrytą w cieniu sylwetkę, uświadomiłem sobie, że modli się za Joma i być może głaszcze figurkę w czerwonej kurteczce, by złagodzić z zewnątrz cierpienia syna.

Owe nieszczęsne dni skończyły się wreszcie triumfem duszy mojego brata. Uzdrowiciele odeszli, zabierając ze sobą swój upiorny odór, a moje łóżko wróciło na miejsce. Zmieniło się tylko jedno – Jom nie siedział już w szkolnym pokoju i nie słuchał naszego nauczyciela, ale wałęsał się po dziedzińcu pod drzewami pomarańczy, wymieniając uprzejmości z ptakami.

Potem ojciec zaczął mi okazywać głębokie, niespokojne zainteresowanie. Byłem jego jedynym synem na tym świecie, ponieważ nie sposób już było wątpić, że to ja zostanę jego dziedzicem i będę kontynuował handel z Olondrią.

Raz do roku, gdy pieprz już zebrano, wysuszono i wsypano do wielkich worków z szorstkiej tkaniny, ojciec wraz ze swym zarządcą, Stenem, oraz grupą służących wybierał się w podróż do Olondrii, na wielkie targi przyprawowe w Bainie. Nocą przed wyruszeniem w drogę zbierali się na dziedzińcu, by pomodlić się za sukces swego przedsięwzięcia i poprosić boga mojego ojca, czarno-białą małpę, o opiekę w tym dalekim, obcym kraju. Te modlitwy głęboko poruszały moją matkę, która zwała Olondrię Krainą Duchów i powstrzymywała się przed płaczem tylko ze strachu, że jej łzy spowodują zatonięcie statku. Rankiem następnego dnia, jak zwykle zjadłszy na śniadanie kurę pieczoną z miodem i owocami, ojciec błogosławił nas i ruszał powoli, wsparty na lasce, ku błękitnym mgłom poranka. Rodzina i służący szli za nim, by zobaczyć, jak wychodzi przez bramę domu i siada w białym, skórzanym siodle swego tłustego muła. Pomagał mu w tym milczący posępnie Sten. Ojciec, w towarzystwie prowadzącego na piechotę muła Stena, zajmował pozycję na czele imponującej karawany. Podążali za nim liczni słudzy, niosący na ramionach drewniane lektyki wypełnione stosami worków z pieprzem. Za nimi maszerowała grupa silnych parobków uzbrojonych w krótkie noże oraz łuki z zatrutymi strzałami. Dalej szedł młody chłopak prowadzący parę osłów dźwigających zapasy oraz namiot ojca, kolumnę zamykał zaś trzeci osioł, objuczony workiem drewnianych klocków, na których ojciec będzie zapisywał zawarte przez siebie transakcje. Jaskrawe ubranie ojca, jego kapelusz o szerokim rondzie i słomiany parasol pozostawały widoczne jeszcze przez długi czas, gdy karawana posuwała się między ocienianymi przez mangowce budynkami, by wreszcie zjechać majestatycznie do doliny. Ojciec nigdy się na nas nie oglądał, nigdy się nawet nie poruszył, tylko kołysał się łagodnie na grzbiecie muła. Płynął przez poranek z gracją wieloryba, niewzruszony i niepojęty.

Kiedy wróci, rozsypiemy na dziedzińcu najbardziej odświętne kwiaty – tediet, które skrzypią pod nogami, jakby sypały skry, i wydzielają cierpki zapach limonek. Dom wypełniali wtedy goście, a nocą na dziedzińcu starcy, owinięci w koce dla ochrony przed wilgocią, popijali kokosówkę. Pierwsza żona ojca płakała w kuchni, nadzorując pracę służących, moja matka upinała sobie włosy na szczycie głowy, podtrzymując je szpilkami, a ojciec, dumny i niewiarygodnie bogaty po czterech miesiącach spędzonych w obcym kraju, pił tak łapczywie, że służący musieli go odnosić do sypialni. W owych chwilach był w bardzo wylewnym nastroju. Pociągał mnie za uszy i nazywał „brązową małpką”. Siedział przez całą noc przy koksowym piecyku, zasypując starców opowieściami o północy, śmiał się niepowstrzymanie, odrzucając głowę do tyłu, aż łzy płynęły mu z oczu. Jednej z tych nocy widziałem, jak na dziedzińcu pocałował moją matkę w kark. Oczywiście, przywoził też całe sterty podarunków: siodła i skórzane buty dla starców, jedwabie i perfumy dla żon oraz cudowne zabawki dla Joma i dla mnie. Były wśród nich pozytywki i malowane drewniane ptaki, które skakały po ziemi i nakręcało się je, obracając kawałek mosiądzu sterczący spod skrzydeł, piękne zwierzęta-zabawki i statki o zdumiewająco szczegółowym wykonaniu, wyposażone w olinowanie i wiosła wyglądające jak prawdziwe, a nawet w miniaturowych marynarzy. Raz przywiózł nam nawet zestaw pięknie pomalowanych kart do omi, czyli „rąk”, skomplikowanej, starożytnej gry, której oddawała się olondryjska arystokracja. Ani on, ani my nie mieliśmy żadnego pojęcia o jej zasadach, ale zachwycały nas malowane karty – Wychudły Koń albo Mosiężna Wieża. Wieczorami zakradałem się do korytarza prowadzącego ze wschodniego skrzydła domu na dziedziniec i siadałem za doniczkową orchideą, by słuchać opowieści ojca, jeszcze cudowniejszych niż ­podarunki. Mówił o tarasowych ogrodach, opium i o bosych dziewczynach z domów rozkoszy.

Pewnej nocy przyłapał mnie tam. Przeszedł obok, szurając głośno nogami, i snop księżycowego blasku padający z ogrodu pozwolił mu zobaczyć moją kryjówkę. Chrząknął, zatrzymał się i podał mi rękę, by wyciąg­nąć mnie stamtąd.

– Ach... ojcze... – wydyszałem, krzywiąc się boleśnie.

– Co tu robisz? – zapytał. – Co? Mów!

– Ja... myślałem...

– Tak jest, bogowie mnie nienawidzą. Dali mi dwóch wypaczonych synów.

Klaps, którego mi dał, był lekki, to ze strachu się wzdrygnąłem.

– Ja tylko słuchałem. Chciałem usłyszeć, jak opowiadasz o Olondrii. Pójdę teraz do łóżka. Przepraszam. Chciałem usłyszeć twoje słowa.

– Usłyszeć moje słowa.

– Tak.

Pokiwał z namysłem głową, wspierając ręce na biodrach. Kopuła jego głowy poruszała się na tle księżycowego blasku zalewającego dziedziniec. Jego twarz kryła się w ciemności, oddychał powoli i z wysiłkiem, jak podczas walki. Od każdego przesyconego wonią trunku wydechu oczy zachodziły mi łzami.

– Pójdę do łóżka – wyszeptałem.

– Nie. Nie. Chciałeś posłuchać. Proszę bardzo. Farma to twoje dziedzictwo. Musisz słuchać opowieści o Olondrii. Musisz się uczyć.

Zalała mnie ulga. Kolana mi zadrżały.

– Tak – ciągnął w zamyśleniu. – Musisz słuchać. Ale najpierw, młodszy synu, musisz poczuć smak.

Moje przed chwilą rozluźnione mięśnie znowu skurczyły się z niepokoju.

– Smak?

– Smak. – Złapał moją koszulę na ramieniu i zaczął pchać mnie przed sobą korytarzem. – Smak prawdy – wymamrotał, potykając się. – Poczuj go. Nie tam, na zewnątrz. Do ogrodu. Tędy. Tak jest. Tu go poznasz.

W ogrodzie było jasno. Blask księżyca odbijał się od wszystkich liści. W kuchni jednak nie było światła. Służący położyli się już do łóżek. Tylko Sten z pewnością nie spał i siedział w dyskretnej wnęce poza dziedzińcem, na drugim końcu domu. Stamtąd zobaczy, czy starcy czegoś potrzebują, ale nie usłyszy mojego krzyku, a nawet gdyby usłyszał, nie będzie się wtrącał, jeśli zobaczy, że jestem z ojcem. Popchnięty w plecy, upadłem między pomidorowe krzewy. Ojciec pochylił się nade mną, nakrywając mnie swym cieniem.

– Kim jesteś?

– Jevickiem z Tyomu.

Po drugiej stronie domu wzniósł się ku niebu chóralny chichot: któryś ze starców opowiedział dowcip.

– To dobrze – rzekł ojciec. Przykucnął, kołysząc się tak mocno, że bałem się, że się na mnie przewróci. – Poczuj smak. Jedz.

Rozsmarował coś na moich ustach. Poczułem gorzki smak. Dusiłem się. Szarpnąłem się gwałtownie, potrząsając głową, i wtedy złapał mnie za kark. Jego twarde, nieustępliwe palce rozchyliły mi zęby.

– O, nie. Zjesz to. To jest twoje życie. Ta ziemia. Ta kraina. Tyom.

Próbowałem się wyrwać, ale w końcu przełknąłem ziemię, krztusząc się i płacząc. Przez cały ten czas ojciec mówił do mnie cichym, warkliwym tonem:

– Ukrywasz się, pełzasz, by usłyszeć opowieści o Olondrii. O krainie duchów i diabłów. Szpiegujesz w tym celu własnego ojca, z którego krwi się zrodziłeś. Teraz poczujesz smak własnej krainy, poznasz go. Kim jesteś?

– Jevickiem z Tyomu.

– Nie pluj. Kim jesteś?

– Jevickiem z Tyomu!

Za jego plecami rozbłysło światło, ktoś zawołał go z domu. Ojciec wstał, a ja osłoniłem dłonią oczy przed nagłym blaskiem. W drzwiach stał jeden ze starców, trzymający lampę zwisającą na łańcuchu.

– Co się stało?! – zawołał załamującym się pijackim głosem.

– Nic. Chłopiec nie mógł spać – odpowiedział ojciec, pociągając mnie w górę za łokieć.

– Koszmary.

– Tak, ale już wszystko w porządku.

Poklepał mnie po ramieniu i zmierzwił mi włosy. Padł na nas cień. To chmury zasłoniły księżyc.

Rozdział drugi
Nauczyciel Lunre

Zachowanie ojca było dla mnie niemal zupełnie niezrozumiałe. Kierowały nim skrywane, pokrętne plany. Żył w innym świecie, świecie intryg, układów, umów i potajemnych zakupów ziemi na całej wyspie. Pod wieloma względami sam był dla siebie światem, kompletnym jak sfera. Z pewnością decyzje, które podejmował, z jego punktu widzenia były w pełni logiczne – nawet wtedy, gdy, choć był wyspiarskim patriotą, sprowadził dla mnie nauczyciela z Bainu, mistrza Lunrego, Olondryjczyka.

Dzień zaczął się jak zawsze, gdy ojciec miał wrócić z podróży – dom przyozdobiono kwiatami i zgromadzono duże zapasy kokosówki. Staliśmy przy bramie, wymyci, wyperfumowani i odziani w najbarwniejsze stroje. Moja matka załamywała ręce pod spódnicą, a żona mojego ojca miała zaczerwienione oczy. Jom, wyższy teraz i szerszy w barach, pojękiwał cicho, ja zaś pocierałem nerwowo piętą sandała pokrywające dziedziniec kamienne płyty. Gapiliśmy się na ciemnoniebieską dolinę, wypatrując pierwszego znaku zbliżającej się kolumny, nim jednak zdołaliśmy cokolwiek zobaczyć, usłyszeliśmy krzyki dzieci:

– Żółty człowiek!

Żółty człowiek! Wymieniliśmy zmieszane spojrzenia. Matka przygryzła dolną wargę, a Jom jęknął ze strachu. W pierwszej chwili pomyślałem, że dzieci mają na myśli mojego ojca. Jego złocista cera, przypominająca kolorem futro nocnej małpy, była na wyspach rzadkością. Z pewnością jednak dzieci z Tyomu znały mojego ojca i nie przywitałyby członka rady tak nieuprzejmymi okrzykami. Potem przypomniałem sobie jedynego „żółtego człowieka”, jakiego w życiu widziałem, olondryjskiego czarodzieja oraz lekarza, który odwiedził Tyom, gdy byłem dzieckiem. Oczy osłaniały mu dwa kawałki szkła, przytwierdzone do uszu za pomocą drutów. Krążył po wzgórzach Tinimavet, odcinając fragmenty drzew. Później się dowiedziałem, że napisał on dobrze przyjęty traktat O leczniczych właściwościach soku młodego orzecha kokosowego i zmarł otoczony szacunkiem w swym rodzinnym Deinivel, wówczas byłem jednak przekonany, że wrócił do nas ze swym workiem pełnym kawałków drzew.

– Tam są – odezwał się Pavit, przełożony służby, pełnym napięcia głosem.

Miał rację: między drzewami kluczył szereg jeźdźców. Pojawił się pleciony kapelusz ojca i jego nieruchoma, imponująca sylwetka. Obok niego na wyspiarskim mule podążał inny mężczyzna, wysoki i chudy. Zmierzającą ku wiosce grupę poprzedzały szalone krzyki dzieci, ludzie wychodzili więc z domów jakby witali świąteczny korowód. Gdy ojciec się zbliżył, zauważyłem, że jego twarz promienieje dumą, a wyprostowana sylwetka zrobiła się nadzwyczaj wyniosła, jakby był jednym z dawnych królów wysp. Towarzyszący mu długonogi mężczyzna nie czuł się zbyt pewnie na grzbiecie muła. Opuszczał wzrok, wpatrując się w punkt położony między uszami zwierzaka. Nie był żółty, jego twarz miała barwę bardzo jasnego brązu, jak surowe jabłko nanerczowe. Jego srebrne, krótko przystrzyżone włosy wyglądały jak mycka. Nie był kolekcjonerem liści, lecz kimś zupełnie nieznajomym. Miał gładko wygoloną twarz, srebrne brwi i długie dłonie o drobnych kostkach. Gdy zsiadał z muła przed naszym domem, usłyszałem szept matki:

– Broń nas, Boże o Czarno-Białym Ogonie, przed tym, co nie jest z tego świata.

Ojciec również zsunął się z grzbietu muła i ruszył ku nam dumnym krokiem. Uśmiechał się szeroko. Miałem wrażenie, że poczułem bijący od niego odór ryb, choroby morskiej oraz potu. Uklękliśmy, wpatrując się w gołą ziemię, i szeptaliśmy słowa przywitania, aż wreszcie dotknął czubków naszych głów otwartą, mięsistą dłonią. Wtedy wstaliśmy, nie mogąc powstrzymać się przed gapieniem się na nieznajomego, który spoglądał na nas z zażenowaniem i uśmiechał się półgębkiem. Nikt z obecnych nie dorównywał mu wzrostem.

– Patrzcie na żółtego człowieka! – krzyczały dzieci. – Wygląda jak agama!

Ze swymi wąskimi spodniami i koronkową kryzą rzeczywiście przypominał owo stworzenie. Ojciec zwrócił się ku niemu i z przesadną nonszalancją wypowiedział kilka obcych słów. Zabrzmiało to tak, jakby swobodnie obracał nimi w ustach. Później się dowiedziałem, że okropnie kaleczył północny język, wówczas jednak wypełniły mnie zachwyt i synowska duma. Przybysz odpowiedział mu z płytkim ukłonem. Usłyszawszy miodopłynne słowa płynące z jego ust, moja matka pocałowała koniuszki swych palców dla ochrony przed złem. Potem ojciec wskazał z wyraźną dumą na mnie. Cudzoziemiec przeszył mnie łagodnym, zaciekawionym spojrzeniem. Oczy miał koloru zieleni mineralnej, jak morze w okolicach, gdzie rozbijają się statki, koloru niedojrzałych melonów, koloru porostów, koloru szkła.

– Av maro – rzekł ojciec, wskazując na mnie, a potem na siebie.

Olondryjczyk położył dłoń na sercu i pokłonił się nisko.

– Ukłoń się mu – polecił mi ojciec.

Powtórzyłem niezgrabnie gest cudzoziemca, wywołując radosne wrzaski tłoczących się na ulicy dzieci. Ojciec skinął z satysfakcją głową i ponownie przemówił do gościa, zapraszając go gestem do chłodnego domu. Podążyliśmy za nimi na dziedziniec, gdzie cudzoziemiec usiadł na trzcinowym krześle, wyciągając przed sobą długie nogi. Jego twarz miała dobroduszny, zdeprymowany wyraz.

Odmienił atmosferę panującą w naszym domu, przywołał Tetchi, Wiatr Cudów. Gdy zasiadł nocą na parnym dziedzińcu, blask piecyka rozświetlał jego twarz. Wdał się w pogawędkę ze starcami, mówił do nich w swym języku brzmiącym jak szemranie tysiąca fontann, a jego długie, ruchliwe dłonie rzucały fantastyczne cienie. Ojciec tłumaczył dla niego zadawane przez starców pytania. Czy cudzoziemiec był czarodziejem? Czy będzie zbierał korę i liście? Czy potrafi wezwać swoje jut? Słychać było krzyki i śmiechy, starcy uśmiechali się, odsłaniając pieńki zębów, namawiali gościa do picia naszej mocnej wódki domowej roboty i palenia tytoniu. Spełniał te życzenia na miarę swych możliwości, choć od kokosówki się krzywił, a mocny tytoń zawinięty w liść wywołał u niego atak kaszlu. To bardzo uradowało starców, ale ojciec wziął w obronę człowieka z północy, mówiąc, że trzeba brać poprawkę na jego wąską klatkę piersiową. W owych dniach nie wiedzieliśmy jeszcze, czy nasz gość nie cierpi na jakąś chorobę. Zdecydowanie wolał gorący sok daktylowy od mocnego alkoholu lubianego przez starców; na śniadanie jadł tylko owoce i bladł na widok świńskiego żołądka; po popołudniowym śnie budził się z wynędzniałą twarzą i pił stanowczo za dużo wody. Mimo to, jego obecność ekscytowała wszystkich, wypełniała dom świetlistą aurą, przesycającą powietrze wonią świąt, perfum i kwiatów tediet. Przyciągał też niekończący się strumień zafascynowanych gości, którzy oferowali mu poczęstunki: bataty pieczone w cukrze albo małże w oleju.

Ojciec nadymał się niczym tykwa, pękał z poczucia ważności. Tylko on potrafił zrozumieć słowa znamienitego cudzoziemca.

– Nasz gość czuje się zmęczony – oznajmiał nieraz poważnym, dramatycznym tonem, po czym krewni i znajomi opuszczali pokornie dziedziniec.

Z jego ust nie znikał jowialny uśmieszek. Rozmawiał głośno na ulicy. Wszedł do najwyższego kręgu radnych i nosił laskę ozdobioną piórami jastrzębia. A najcudowniejszy był fakt, że utracił skłonność do wybuchów gniewu i ignorował komplikacje, na które wcześniej reagowałby jak szykujący się do szarży bawół. Służący wyczuli jego nastrój: żartowali i uśmiechali się przy pracy, a także pozwalali Jomowi podkradać fistaszki oraz plastry miodu z zaplecza kuchni. Nawet żonę mojego ojca oczarowały rodzynki podarowane przez przybysza z północy. Usługiwała mu z uśmiechem przylepionym do twarzy i olondryjską chustką na włosach.

Moja matka okazała się najbardziej oporna na świąteczną atmosferę wypełniającą dom. Nocą po przybyciu człowieka z północy spaliła w swej izbie miseczkę suszonych ziół. Poznałem po gryzącym dymie liście odstraszające duchy lampartów. Potem poczułem ostrą woń ziół przeciwko nietoperzom, trądowi oraz padaczce, a także ziela, które ponoć uwalnia ludzkie domostwa od duchów o długich palcach u nóg. Gdy krążyła po domu, jej twarz miała udręczony, wyczerpany wyraz, a ruchy były ospałe po nocach spędzonych na czuwaniu nad glinianymi miseczkami. Żona ojca, obnosząca się nerwowo z bainijskimi kolczykami z perłami, lamentowała, że moja matka przynosi nam wszystkim wstyd swymi przesądami, myślę jednak, że sama potajemnie się obawiała, że przybysz rzeczywiście jest swego rodzaju duchem i moja matka go przegna, odzierając w ten sposób rodzinę ze świeżo zdobytego statusu.

– Pogadaj ze swoją piastunką – błagała mnie. – Ona robi głupca z twojego ojca. Spójrz na nią! Ma późnoporanną twarz, jak żałobnik na pogrzebie.

Rozmawiałem z nią o tym, ale ona tylko spojrzała na mnie smętnie i zapytała, czy noszę pod kamizelką zaczarowany rzemyk. Starałem się jej wytłumaczyć, że przybysz to tylko człowiek, chociaż cudzoziemiec, ale przeszyła mnie spojrzeniem tak mrocznym i nieustępliwym, że słowa zamarły mi na ustach.

Olondryjczyk próbował ją uspokoić, na swój nieudolny sposób, wiedząc, że jest żoną gospodarza, ale wszystkie jego wysiłki kończyły się niepowodzeniem. Unikała jego cienia, całowała swe palce, gdy tylko usłyszała jego głos, nie chciała też przyjmować od niego rodzynek.

– Wyglądają jak małpie kupy! – mówiła z przerażeniem w głosie.

Pewnego razu, na dziedzińcu, zauważyłem, że pośpiesznie uklękła, gdy cudzoziemiec do niej podszedł, jak wszyscy robiliśmy to w pierwszych dniach, nie znając jego zwyczajów. Zdążyłem już wtedy zauważyć, że czuje się skrępowany tą wyspiarską tradycją, schowałem się więc w wejściu, by się przekonać, jak potraktuje moją matkę. Nauczył się już dotykać głów służących, żeby wstali, ale miał wyraźne opory przed potraktowaniem w ten sposób klęczącej cierpliwie żony gospodarza. Teraz wiem już, że w swym skonfundowanym olondryjskim umyśle był przekonany że moja matka zajmuje wysoką pozycję pani domu. Zaczęła się smutna komedia: cudzoziemiec pokłonił się, trzymając rękę na sercu, ale moja matka go nie widziała, bo cały czas wpatrywała się w ziemię. Wyraźnie pragnął ją o coś zapytać, lecz nie znał naszego języka i mógł się z nią porozumieć tylko za pomocą min i gestykulacji. Odchrząknął i wykonał długimi dłońmi gest naśladujący picie wody, ale nadal wpatrująca się w ziemię kobieta i tego nie widziała, pozostała więc w bezruchu. Olondryjczyk zgiął wpół długie ciało i powtórzył ten sam gest, próbując przyciągnąć jej spojrzenie. Ona jednak cały czas wpatrywała się w kamienną nawierzchnię dziedzińca. Widząc jej cierpienia, wyszedłem na zewnątrz. Moja matka czmychnęła, a ja przyniosłem gościowi gliniany dzbanek z wodą.

Cudzoziemiec wykazał się jednak wielkim hartem ducha i przez swą przyjaźń z Jomem przekonał moją matkę, że nawet jeśli nie pochodzi z tego świata, to przynajmniej jest życzliwy. To mój starszy brat ze swym płaczliwym głosem nocnego ptaka i małymi oczkami młodego zwierzęcia, czuł się najlepiej w towarzystwie człowieka z północy. Jom był dzieckiem mojej matki: nosił rzemienie pod ubraniem i żelazne amulety na nadgarstkach, u pasa zaś woreczek z nasionami sezamu. Nasyciła jego ubranie i włosy odorem palonych ziół tak mocnym, że byliśmy przekonani, że jeśli nasz gość się do niego zbliży, wiatr zdmuchnie go aż do morza. Jednakże mojego brata wyraźnie ekscytował widok cudzoziemca i Jom zawsze szukał okazji, by z nim porozmawiać. Z nas wszystkich tylko on jeden nie wiedział, że gość nie rozumie naszych słów. Mimo to, cudzoziemiec zawsze witał go z pełnym szczerego zadowolenia uśmiechem, ściskając mu dłoń, jak Olondryjczycy zwykli czynić z równymi sobie i bliskimi znajomymi. W zielonej altance pod ocieniającymi dziedziniec drzewami o niebieskich, niemal przezroczystych kwiatach obaj rozmawiali ze sobą w języku złożonym z chrząknięć, gestów oraz wymownych ruchów brwi. Jom nauczył cudzoziemca jego pierwszych słów w języku kidetijskim – „drzewo”, „pomarańcza”, „ara”, „zięba” i „szpak”. Mojego brata fascynowa­ły długie, zgrabne dłonie cudzoziemca, jego złote i srebrne pierścienie, kolczyki z niebieskimi żyłkowanymi kamieniami, a także – podobnie jak nas wszystkich – melodie jego mowy oraz krokodyle oczy. Kolejnym ze słów, których Lunre nauczył się na początku, było „zielone”. Pewnego popołudnia przyniósł ze swego pokoju drewniany gwizdek pomalowany w jaskrawe barwy oraz trzy małe piszczałki, przypominające flety z zachodniego Estinavet. Potrafił na nich naśladować głosy ptaków śpiewających z północy. Ich muzyka opowiadała o winnicach, drzewach oliwnych i świętych rzekach. Słysząc te dźwięki, mój brat zalewał się łzami.

– Gdzie są ptaki? – pytał.

Nieznajomy nie odpowiadał, ale sprawiał wrażenie, że go rozumie. Na jego gładkiej, brązowej twarzy pojawiał się smutek i Olondryjczyk odkładał gwizdek, muskając liście koniuszkami palców w geście desperacji.

Nie wiem, kiedy matka pierwszy raz dołączyła do nich pod kwitnącymi drzewami. Z pewnością najpierw ich obserwowała, by się upewnić, że jej synowi nie stanie się nic złego. Czasami widywałem, jak zatrzymywała się, balansując na biodrze wysokim dzbanem, i wpatrywała się między drzewa ze strachem w swych pięknych oczach czarnej łani. Z cieni dobiegały odgłosy ptasiego śpiewu, cichy chichot Olondryjczyka oraz głos mojego brata powtarzającego cierpliwie:

– Nie, ten jest niebieski.

Moja matka weszła z jakiegoś powodu między drzewa – być może bała się o syna – i pokorna mina oraz smutne oczy Olondryjczyka ułagodziły jej serce. Od tego dnia zaczęła powtarzać: „Niech szczęście wreszcie się uśmiechnie do tego pechowego ducha. Za dużo się poci, a te wąskie spodnie na pewno utrudniają krążenie krwi”. Nie klękała już, gdy go spotkała, a tylko uśmiechała się i odpowiadała skinieniem głowy na jego niski ukłon. Pewnego ranka wskazała stanowczym gestem na siebie i rzekła:

– Kiavet.

– Lunre – odparł z radością cudzoziemiec, stukając się w wąską pierś.

– Lun-le – powtórzyła. Słodki uśmiech zamigotał na jej twarzy niczym pióro na wietrze.

Wkrótce potem ofiarowała mu, nieśmiało, lecz ze skrywaną dumą, kamizelkę oraz parę spodni. Uszyła je tak, by pasowały na jego patykowate ciało. Stroje były piękne – szerokie spodnie ozdobiła różową i złotą nicią, natomiast na kamizelce wyhaftowała niebieską efektowne wzory, tyomskie oraz pitockie. Cudzoziemiec wzruszył się głęboko. Przez chwilę stał z dłonią na sercu, pochylając srebrną głowę, i dziękował jej wylewnie w języku kropel deszczu. Żona mojego ojca nie omieszkała zareagować drwiącym grymasem na życzliwość, jaką moja matka okazała swemu „duchowi”, ale ta uśmiechnęła się tylko i odrzekła ze spokojem:

– Wieje wiatr Tetchi.

Gdy wiatr cudów wiał już od miesiąca, ojciec odesłał mojego dotychczasowego nauczyciela, zniedołężniałego starca o kosmykach włosów wyrastających z uszu, który uczył mnie matematyki, religii oraz historii. Gdy usiadłem przed nim pewnego poranka, wyjaśnił mi, że Olondryjczyk zajmie miejsce staruszka i nauczy mnie północnego języka. Mówiąc, mrużył oczy z przyjemności, poruszał trzymanym w ręce niedopałkiem cienkiego cygara, a drugą ręką poklepywał się po wydatnym brzuchu.

– Mój synu – ciągnął – los zaiste ci sprzyja! Pewnego dnia, gdy zostaniesz właścicielem farmy, będziesz czuł się w Bainie jak u siebie w domu i nikt nie oszuka cię na targach przyprawowych! Tak jest, chcę, byś otrzymał wykształcenie olondryjskiego dżentelmena. Dryblas nauczy cię mówić w swym języku i czytać w książkach.

Słowo na określenie książki we wszystkich znanych językach świata brzmi vallon, co znaczy „komnata słów”. Tak Olondryjczycy określają owo narzędzie służące zachwytowi i sztuce. Nie miałem wówczas pojęcia, co ono oznacza, ale podziękowałem ojcu cichym głosem, a on zaciągnął się cygarem z zamaszystym gestem i chrząknął na znak, że mnie usłyszał. Byłem podekscytowany, a zarazem przestraszony myślą, że będzie mnie uczył cudzoziemiec, albowiem jego obecność mnie onieśmielała, a widok zielonych oczu budził we mnie niepokój. Nie wiedziałem, jak zdoła udzielać mi lekcji, skoro nie mamy żadnego wspólnego języka, ale posłusznie dołączyłem do niego w szkolnym pokoju wychodzącym na ogród na zapleczu.

Zaczął od tego, że złapał mnie za rękę i oprowadził po pokoju, wskazując palcem na kolejne przedmioty. Wymieniał ich nazwy i dawał mi gestem do zrozumienia, że powinienem je powtórzyć. Gdy już nauczyłem się nazw wszystkiego, co można było znaleźć w pokoju, zaprowadził mnie do kuchennego ogrodu i zapoznał z nazwami warzyw. Gdy trafił na roślinę, której nie znał, wskazywał na nią i unosił brwi barwy siwych mew, na znak, że chce usłyszeć jej kidetijską nazwę. Zawsze nosił ze sobą skórzany tornister bardzo pięknej roboty, w którym trzymał inny skórzany obiekt, zabarwiony na pawi kolor. Gdy go otwierał, karty drogiego bawełnianego papieru rozpościerały się niczym wachlarz. Część z nich pokrywały maleńkie wzorki, które sam tam namalował. Po zewnętrznej stronie do tornistra przyszyto wąską kieszeń, zapiętą na metalową zapinkę i ozdobioną małymi turkusikami. Mój nowy nauczyciel trzymał w niej dwa albo trzy cudowne pióra, tylko raz dziennie wypełniane atramentem. Stawiał nimi znaki w swojej vallon. Gdy tylko powiedziałem mu nowe słowo w naszym języku, wyjmował oprawną w niebieską skórę książkę, zapisywał coś w niej pośpiesznie i dziękował mi ukłonem. Czułem się zdziwiony, bo choć podziwiałem książkę jako bardziej pomysłową od naszych drewnianych klocków, nie potrafiłem zrozumieć, po co zapisuje liczbę słów, których się nauczył.

Pewnego poranka przyniósł do szkolnego pokoju drewniane pudełko, wspaniały pojemnik pokryty wzorami z pozłoty, farby i macicy perłowej. Na ciemnoniebieskiej pokrywie tańczyły kwiaty pomarańczowej barwy, a pośród chmury złotych gwiazd unosiła się para dłoni z kości słoniowej: ręce duchów. Wiedziałem, że puzderko pochodzi z ciężkiego, zdobnego kufra marynarskiego, który słudzy mojego ojca musieli taszczyć przez podmokłe lasy wyspy. Cudzoziemiec trzymał w nim ponoć straszliwe narzędzia czarodziejskiego rzemiosła, a także kości swej żony, w tym również czaszkę, nieskazitelną niczym czaszka panny młodej. Postawił pudełko na okrągłym, płaskim kamieniu służącym nam jako stół. Klęczałem na macie, wspierając łokcie na powierzchni kamienia, a podbródek na dłoniach. Mój nauczyciel wolał siedzieć na stołku. Pochylał się nad stołem, rozstawiając szeroko nogi. Jego krzywe kolana wystawały nad powierzchnię kamienia. Teraz również usiadł w tej pozie, po czym zdjął tornister, postawił go na stole i wyjął z niego cienką książkę oprawną w czerwoną skórę.

– To dla ciebie – rzekł po olondryjsku, podsuwając mi ją.

Poczułem nagłe podniecenie i ucisk w gardle. Wziąłem książeczkę, starając się wyrazić wdzięczność spojrzeniem. Nauczyciel uśmiechnął się i strzelił kostkami pająkowatych dłoni, jak miał zwyczaj czynić, gdy był zadowolony.

W pokoju zrobiło się już ciepło. Blask porannego słońca wpadał do środka przez zwieńczone łukiem wyjście do ogrodu, a ze znajdującej się za drzwiami kuchni dobiegały głosy służących. Obracałem delikatnie książkę w dłoniach, dotykałem palcami jej grzbietu, aż wreszcie zaczerpnąłem tchu i otworzyłem ją. Była pusta.

Dotknąłem białego papieru i popatrzyłem z wyrzutem na nauczyciela. Zachichotał i złączył dłonie kostkami, wyraźnie zachwycony moim rozczarowaniem. Znałem już jego język wystarczająco dobrze, by go zapytać:

– Co to jest, tchavi?

Jak zwykle zwróciłem się do niego kidetijskim słowem oznaczającym „nauczyciela”.

Uniósł palec, nakazując mi czekać i uważać. Otworzył przede mną książkę na pierwszej stronie i wygładził papier. Następnie odemknął zdobne puzderko, odsłaniając przytwierdzoną do wieka półeczkę, usianą namalowanymi żółtą farbą rombami. Nucąc wesoło pod nosem, wyjął ze środka kilka glinianych dzbanuszków zamkniętych maleńkimi koreczkami oraz czerwoną buteleczkę z rżniętego szkła. Jego palce wisiały przez moment nad półeczką, nim wreszcie wybrał grawerowane srebrne pióro i wyjął je z pojemnika z kości słoniowej. Szybko, płynnymi, zręcznymi ruchami otworzył jeden z dzbanuszków. Poczułem mroczny odór rdzy oraz aloesu. Dodał kilka kropli ze szklanej buteleczki, wypełniając pokój wonią pyłku, i rozbełtał powstałą mieszankę cienką trzciną. Gdy wyjął trzcinę, była zupełnie czarna. Położył ją na płytkiej miseczce. Następnie napełnił pióro zawartością słoiczka, obracając jego czubek, pochylił się ku mnie i postawił na karcie książki pięć skomplikowanych znaków.

Zrozumiałem, że pragnie mnie nauczyć olondryjskich cyfr i prowadzenia rachunków w taki sposób, jak on to robił – za pomocą małych, równych szeregów znaków w książce. Pochyliłem się z radością, myśląc o tym, jak ucieszy się ojciec, ujrzawszy, że jego syn pisze cyfry na papierze, jak bainijski dżentelmen. Dręczyły mnie jednak skrywane obawy, bo choć książkę znacznie łatwiej było nosić niż klocki, na których pisaliśmy kawałkiem rozżarzonego żelaza, miałem wrażenie, że stronice z łatwością zniszczy woda morska, a atrament się rozmaże, i że to mocno niepewny sposób prowadzenia zapisków. Niemniej, dziwne znaki, żłobkowane jak muszelki, zafascynowały mnie. Nauczyciel roześmiał się z zadowoleniem i poklepał mnie po barku. Przesunąłem powoli palcem wzdłuż szeregu pełnych gracji znaków, zapamiętując cudzoziemskie znaki symbolizujące liczby od jednego do pięciu.

– Shevick – powiedział nauczyciel.

Obrzuciłem go pytającym spojrzeniem, usłyszawszy, jak fatalnie wymawia moje imię.

– Shevick – powtórzył, wskazując na znaki na papierze.

– Raz, dwa, trzy, cztery, pięć – odpowiedziałem dumnie w jego języku.

Potrząsnął głową.

– Shevick. Shevick – powtórzył, stukając palcem w papier.

Zmarszczyłem brwi i wzruszyłem ramionami.

– Wybacz, tchavi, nie rozumiem.

Nauczyciel uniósł ręce, rozpostarł dłonie, kierując je wewnętrznymi powierzchniami ku mnie, i popchnął lekko powietrze, by zademonstrować, że się nie gniewa. Potem pochylił się cierpliwie.

– Sh – powiedział, wskazując piórem na pierwszy znak na stronie. Następnie przesunął je do drugiego znaku i rzekł wyraźnie: – E.

Jednakże, dopiero gdy opisał wszystkie znaki po kilka razy, powtarzając moje imię, przeszył mnie szok. Uświadomiłem sobie, że widzę na własne oczy czary, że znaki wcale nie są cyframi, lecz umieją mówić, jak tyomska harfa o jednej strunie, która potrafi naśladować ludzki głos i zwą ją „siostrą wiatru”.

Moje plecy i ramiona ogarnął chłód, mimo że z ogrodu napływało parne, gorące powietrze. Gapiłem się na nauczyciela, on zaś kierował na mnie spojrzenie mądrych, krystalicznych oczu.

– Nie bój się – rzekł. Uśmiechał się, ale jego twarz wydawała się chuda i smutna.

W ogrodzie rozległ się szelest Tetchi zdejmującej szaty wśród liści.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...