Spoglądam wstecz, na ostatnie książki, które recenzowałem. Abercrombie, Carroll, Tevis… Wielkie nazwiska, uznane marki, same superlatywy, same wysokie oceny. Dobrze jest raz na jakiś czas odejść od renomowanych twórców i sprawdzić, czy pojawił się ktoś nowy na naszym fantastycznym poletku, a jeżeli tak, to jaki poziom reprezentuje. Z tychże moich, dość banalnych przemyśleń, zrodziła się chęć sięgnięcia po debiutującego powieściopisarza. Przed Państwem Jacek Wróbel oraz „Cuda i dziwy Mistrza Haxerlina”.
Ów Mistrz Haxerlin z pewnością nie jawi się jako postać, którą można zamknąć w utartym schemacie. To wędrowny handlarz, zwiedzający cały świat na wozie, zapełnionym osobliwym asortymentem. Znajdziemy w nim miłosne eliksiry, niepokojąco przypominające wódkę w smaku, beczułkę świętej wody, uzupełnianej przy każdorazowym przekraczaniu strumyka i wiele innych, równie cennych artefaktów. Ujmując sprawę wprost i bez owijania w bawełnę – Haxerlin jest objazdowym oszustem i kuglarzem, bezlitośnie naciągającym swoich klientów i swobodnie korzystającym z ludzkiej łatwowierności, naiwności oraz zwyczajnej głupoty.
„Cuda i dziwy...” reprezentują popularną ostatnio formę zbioru opowiadań – jak zwykle w podobnych przypadkach bywa, każde kolejne próbuje być bardziej oryginalne od poprzedniego. Nie zawsze wychodzi; w niektórych miejscach poziom widocznie się obniża, czasem brakuje wyrazistej pointy i zakończenia. Jednakże ogólne wrażenie pozostaje co najmniej dobre, a niektóre pomysły – na przykład epidemia fedura albo Grota Valdura z oczywistymi odwołaniami do najpopularniejszej gry cRPG – są doprawdy genialne. Czytałem z wypiekami na twarzy i śmiechem na ustach.
Sympatię od razu zyskuje postać głównego bohatera. W końcu zaoferowano nam coś innego, niż herosa z mieczem na plecach, który w sumie zły nie jest, ale tak jakoś go pełno w fantastyce. Haxerlin to ktoś zgoła odmienny – beztalencie w kwestii magii, pozer, hedonista – ot, zwyczajny, trochę złośliwy, bardzo wygodny i nielubiących niebezpiecznych przygód człowiek w średnim wieku. Większość problemów, w jakie wpada (zazwyczaj za sprawą swojego kramiku i notorycznego naciągania), rozwiązuje za pomocą sprytu i inteligencji, nie przy pomocy siły.
Humor stoi na naprawdę wysokim poziomie. Nie są to żarty z rodzaju tych o ślizganiu się na skórce od banana (chociaż kilka prymitywnych też znajdziemy), a raczej dowcipy wyrafinowane. Kilka nawiązań do rzeczywistego świata oraz do innych dzieł z zakresu fantastyki czynią książkę naprawdę atrakcyjną. Także pomysł z językowymi łamańcami jako nazwami dla dzielnic jednego z miast wypadł fenomenalnie.
Mocną stroną są dialogi, zdecydowanie przeważające nad opisami. Zastosowano udany zabieg – często wyjaśnienie jakichś aspektów lub zawiłości fabularnych odbywa się właśnie w formie rozmowy. To bardzo przystępne dla odbiorcy, gdyż uprzyjemnia czas spędzony z książką i mocno dynamizuje poczynania bohaterów. Zanim się obejrzymy, już będziemy miętosić ostatnią stronę…
Największym mankamentem jest chyba zbyt wielkie rozdmuchiwanie prowadzonej intrygi oraz dobudowywanie do niej kolejnych, często zupełnie niedorzecznych pięter. Zamysł zrozumiały – zaspokojenie ogromnego zapotrzebowania na niezwykłość, jakie generuje główny bohater – ale poszedł w złym kierunku. Perfekcyjnie widać to na przykładzie ostatniego opowiadania, kiedy główny bohater zostaje wpakowany w sytuację bez wyjścia i w absurdalny sposób udaje mu się wydostać. Później okazuje się, że ucieczka była zaplanowana i ukartowana… Nierealistyczność również musi mieć swoje granice.
Wydaje mi się, że autor dokonał trudnej sztuki. Idealnie trafił w niszę, która na naszym rodzimym rynku właściwie nie jest w ogóle zagospodarowana. Fantasy z humorem to właściwie tylko Wędrowycz Pilipiuka, który – umówmy się – przejadł się już kilka dobrych lat temu i rozpaczliwie potrzebował następcy. Mistrz Haxerlin znakomicie do tej roli pasuje. Nie powiela, nie kopiuje, jedynie inspiruje się i proponuje coś nowego, świeżego.
Jak podsumowałbym debiut Jacka Wróbla? „Cuda i dziwy...” są książką, której w dorobku nie powstydziliby się najlepsi rodzimi autorzy. Pozostaje mieć nadzieję, że obiecujący debiutant nie spocznie na laurach i w niedługim czasie będziemy mieć możliwość czytania następnych utworów. Zapamiętajmy to nazwisko, bowiem za kilka lat może okazać się, że wstyd go nie znać – tak jak dziś wstyd nie znać Sapkowskiego czy Piekary. Gorąco polecam!
Dziękujemy wydawnictwu Genius Creations za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Co do okładki, to jest normalna, nie wiem, o co wam chodzi? A to że z jakiejś bazy to częste dla małych wydawnictw z mniej znanym autorem. Jest spoko. Ta z "Yggdrasil" przypomina mi okładki z lat '80, od których stronię w antykwariatach, ale będę musiał się wreszcie przełamać i przynajmniej przeczytać opis.
Dodaj komentarz