RAZ
Sfatygowana łaciata futbolówka toczyła się wolno po spękanych płytach parkowego chodnika. Minęła klomb i rozpartego w jego cieniu kota liżącego tylną łapę. Minęła ławkę, a siedzące na niej dwie młode matki odprowadziły ją wzrokiem, nie przerywając rozmowy. Nie próbowały zatrzymać piłki, choć wystarczyło tylko wyciągnąć nogę.
Śladem futbolówki szedł chłopiec. Wcześniej biegł, ale ledwie piłka opuściła murawę, by z majestatem wtoczyć się do parku i dalej sunąć powoli skrytą w cieniu alejką, dzieciak zwolnił. Szedł teraz rękami w kieszeniach, podtrzymując za luźne spodenki, które wciąż bardziej pasowały na jego starszego o dwa lata brata, i nic sobie nie robił z ponaglających okrzyków kumpli. Oczywiście było wiadomo, że to on ma iść po piłkę – w końcu kto peci, ten leci – ale nie był taki głupi, by się teraz zziajać, a potem, na boisku, dyszeć jak pies.
Minął ławkę i burknął ciche „dzień dobry”. Jedna z kobiet uśmiechnęła się, jakby był jakimś niedorozwojem, i wskazała mu ręką kierunek, w którym potoczyła się piłka.
– Tam poleciała, złociutki – powiedziała.
„Złociutki”. Tak mówiły kobiety w wieku babci chłopca, a nie takie niewiele starsze od jego siostry studentki…
Mimo to burknął jeszcze „dziękuję”, które płynnie przeszło w pełen zawodu jęk. Futbolówka skręciła bowiem na kamieniu i wtoczyła się prosto w wielką, brudną kałużę. Zatrzymała się – oczywiście – na samym jej środku.
– Cholera! – mruknął chłopiec.
– Ej, złociutki, uważaj, jak się wyrażasz!
Mały odwrócił głowę z taką miną, jakby zaraz miał zademonstrować kobiecie, jak jeszcze potrafi się wyrażać. Już nawet otworzył usta, kiedy nagle usłyszał klika głośnych chlapnięć.
– Twoja? – rozległ się znajomy głos.
Dzieciak natychmiast zapomniał o sąsiadkach i uśmiechnął się do potężnego, grubego mężczyzny stojącego pośrodku kałuży z mokrą piłką w wielkich rękach. Woda sięgająca mu do kostek całkowicie zmoczyła wysokie chińskie trampki.
– O, dzięki, Panie Balonie!
Chłopiec doskoczył do niego, ale zatrzymał się gwałtownie na brzegu kałuży. Trochę mu się zrobiło głupio, że tak wychodzi przy mężczyźnie na mięczaka. No ale Pan Balon pewnie nie miał matki, która by jęczała na przemoczone buty, jakby wdepnął w nich co najmniej w bajoro kwasu. Poza tym miał na sobie ubranie służbowe – granatowy mundur ochroniarza sklepu – a o takie rzeczy zawsze człowiek mniej dba. Przynajmniej tak mówił czasem tata, gdy wjeżdżał firmowym samochodem na wysokie krawężniki.
Zresztą Pan Balon był w porządku i zachował się, jakby nawet nie zauważył tego aktu chłopięcego tchórzostwa. Chlupocząc i jakby specjalnie szurając nogami, by bardziej wzburzyć brudną wodę, wyszedł z kałuży i podał chłopcu piłkę.
– Gracie, tak? Kto stoi na bramie? – zapytał.
– Sztruksu.
– Aha.
Pan Balon odwrócił się, przykucnął i zanurzył piłkę w mętnej wodzie. Chłopiec z szacunku dla niego odwrócił wzrok, by nie patrzeć, jak opięte na tłustych pośladkach spodnie odsłaniają kawałek rowa. Czasy, kiedy śmiali się z tuszy Pana Balona, minęły bezpowrotnie. Dziś każdy na podwórku wiedział, że ten wciąż nowy sąsiad – bo ileż to jest pół roku? – to równy facet.
Grubemu mężczyźnie strzyknęło w kolanach, gdy się podnosił. Wyprostował się i podał chłopcu całkowicie mokrą piłkę.
– Masz – powiedział przy tym. – Może jak sobie ufajda te spodnie, to zacznie jak człowiek nosić dżinsy.
Chłopiec parsknął śmiechem, tym głośniejszym, że dostrzegł niesmak na twarzach mamuś z ławki. Oczywiście, że teraz nie odezwą się ani słowem, tylko cierpliwie poczekają, aż chłopiec i Pan Balon odejdą, by ich obgadać. Takie już są, baby. Ojciec nie znosił takich jak one.
Ruszyli we dwóch w stronę boiska. Buty Pana Balona chlupały zabawnie i chłopiec aż się obejrzał, by zobaczyć, jakie ślady zostawia mężczyzna. Były mocne i wyraźne, ale też rozchlapane na tyle, że w żaden sposób nie przypominały śladów ludzkich stóp, raczej ślady nóg słonia.
Minęli klomb, pod którym nie było już kota, a potem weszli między drzewa. Na skraju boiska czekali zniecierpliwieni koledzy chłopca. Mały posłał im piłkę długim i całkiem precyzyjnym kopnięciem.
– Wczoraj też pokazywali pana w telewizji – powiedział, odwracając się do mężczyzny. – Tata mówił, że robią z tego za duże halo…
– Też tak sądzę. – Pan Balon skinął głową.
– Ale ja tak wcale nie uważam. To wymagało odwagi, a pan jest jedynym prawdziwym ochroniarzem w tym markecie, nie jak te wszystkie stare dziadki…
Pan Balon uśmiechnął się i zmierzwił chłopakowi włosy. Nie za bardzo wiedział, co mógłby mu powiedzieć, bo właściwie niewiele pamiętał z tamtego wydarzenia. Jakoś słabo się wtedy poczuł, a potem wszystko docierało do niego jak przez mgłę. Był zły, myślał o grzechach, byli motocykliści, ale nie kojarzył żadnych twarzy. A potem już tylko policja.
– Pan Stanisław to dobry ochroniarz – stwierdził w końcu, by przerwać przedłużającą się ciszę. – Jest miły, uczynny i bardzo go lubię. No i stare dziadki też czasem dużo potrafią. Widziałeś Karate Kid?
– To z tym małym Murzynkiem i Jackiem Chanem?
To zabawne, ale gdy mężczyzna sapał, to naprawdę wyglądało, jakby był wielkim, człekokształtnym balonem, z którego uchodziło powietrze. Nawet dźwięk był trochę podobny.
– Mówię o tym starym, prawdziwym Karate Kid. Wpadnij kiedyś do mnie, to ci pokażę.
– Jasne, chętnie! – powiedział chłopiec.
Wiedział jednak, że to raczej nie nastąpi. Odkąd gruby mężczyzna się zjawił na ich osiedlu, odkąd po raz pierwszy przyszedł do w parku z puszką kociego żarcia dla bezdomnych futrzaków i workiem suchego chleba dla ptaków, wszyscy dorośli wzięli go za dziwaka, pewnie niebezpiecznego. A potem jeszcze rozniosła się plotka, że robi zdjęcia dziewczynom w krótkich spódniczkach. I chodzi często do kościoła i do spowiedzi. A kto potrzebuje się często spowiadać? No przecież tylko zboki.
I choć chłopcy z podwórka już dawno przestali myśleć tak o Panu Balonie, to jednak jakieś pozory trzeba było przed rodzicami zachować. Pewnie już i tak będą kłopoty z powodu tych durnych bab na ławce. To znaczy jeśli powiedzą matce, bo ojciec słuchać ich nie będzie. No ale tak czy siak, pójście do mężczyzny na film nie wchodziło w grę…
– Muszę lecieć, Panie Balonie. Dzięki za piłkę.
Mężczyzna skinął głową i uśmiechnął się, aż w pyzatych policzkach pojawiły się głębokie dołeczki.
– Idź, idź – powiedział. – A jak trafisz Sztruksa tą mokrą piłą w klejnoty, to już na pewno pójdzie się przebrać.
– Ha, ha, ha! Jasne, Panie Balonie. Spróbuję! – stwierdził chłopiec i pognał w stronę kolegów.
Pan Balon przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, czy taka sugestia to już zachęcanie do złego i czy powinien o tym powiedzieć księdzu Zygfrydowi, u którego się spowiadał. Uznał jednak, że nawet Jezus robił czasem żarty. Przypomniawszy sobie jeden z nich, dziarsko wrócił na chodnik. Chlupocząc głośno wodą w przemoczonych trampkach, ruszył w stronę domu, wyobrażając sobie, że spękane płyty chodnika to tafla jeziora.
***
Po drodze na swoje siódme piętro dzielił ciasną windę z zasuszoną staruszką z piątego. Dostrzegł, że kobieta przygląda się jego butom, więc zapewnił ją, że posprząta, ale ona tylko wzruszyła ramionami.
– To tylko woda. Wolałabym, żeby zamiast przepraszać, przestał pan dokarmiać te przeklęte sierściuchy – stwierdziła. – Szcza to potem po klatce i windach i śmierdzi.
Pokiwał głową, choć oczywiście nie zamierzał przestawać. Wiedział jednak, że ze staruszką, która potrafiła przegadać nawet leciwego proboszcza z osiedlowej parafii, nie ma co się wdawać w dyskusje. Kolejne piętra pokonali więc w milczeniu, a „do widzenia” powiedziane na wdechu, gdy wysiadała, było tak ciche, że przez moment nie był pewien, czy naprawdę wyszło z jego ust. Zwłaszcza że nie odpowiedziała.
Dwa piętra wyżej wysiadł i przeszedł ciemnym korytarzem pod swoje drzwi. Otworzył najpierw górny, potem dolny zamek i pociągnął drzwi do siebie. W kolejnych był już tylko dolny, w dodatku zamknięty na raz. Pan Balon wszedł do przedpokoju i pozamykał za sobą. Zewnętrzne na górny łucznik, wewnętrzne, zupełnie idiotycznie, na łańcuch. Dopiero wtedy włączył światło, zdjął i odwiesił na wieszak służbową kurtkę, a potem z ciężkim sapnięciem usiadł na wzmocnionym stołku koło drzwi łazienkowych, by zsunąć buty.
Skrzywił się, gdy do jego nosa dotarł smród wilgoci i przepoconych skarpetek. Szybko wrzucił je do pralki, a trampki wyniósł na ową marną namiastkę balkonu, na której, gdy stał w progu, ledwo mieścił się jego brzuch.
Otworzył drzwi i uśmiechnął się. Na poręczy siedział czarny kot. Jak zawsze przyglądał mu się przenikliwie, z głową lekko przechyloną na bok. Śmieszny czerwony krawacik, który miał zamiast obroży, przekrzywił się nieco w drugą stronę, jakby dla przeciwwagi.
Pan Balon dawno już przestał się zastanawiać, w jaki sposób zwierzak dostaje się na siódme piętro od tej strony. Przywykł.
– Dzień dobry, Elegancie – powiedział. – A cóż to za plamki?
Wskazał palcem na niewielkie bordowe cętki na krawacie.
Kot ani drgnął.
– To krew? – Tłusty, serdelkowaty palec prawie dotknął materiału.
Kot prychnął i paluch natychmiast się cofnął.
– Spokojnie, spokojnie, Panie Elegancie. Chciałem tylko sprawdzić, czy to krew.
Kot przechylił głowę w drugą stronę. A ten błysk w oczach – czy mógł uchodzić za uśmiech?
– Jeśli nawet – Pan Balon podrapał się po potylicy – to mam nadzieję, że nie pańska. Zjemy coś?
Zwierzak podniósł się powoli, wyprężył grzbiet i zeskoczył zgrabnie na podłogę małego balkoniku. Otarł się lekko o nogę gospodarza, po czym wszedł do środka i skierował się od razu w stronę kanapy, gdzie w kącie, przy samym oparciu, leżała miska. Porcelanowa, bo już dawno dał do zrozumienia, że nie jada z plastiku.
Pan Balon obejrzał się za nim, pokręcił głową i ruszył w stronę kuchni.
– Niestety nie mam tuńczyka – powiedział już stamtąd. – Ostatnio podrożał, za to była promocja na sardynki. Choć jest szansa, że w ramach tej nagrody, co mi ją obiecali za bohaterstwo, załatwią mi taniej trochę świeżych ryb. Albo może, jakby się panu chciało w niedzielę wyskoczyć na glinianki, to…
Kot pacnął łapą w leżącego obok pilota i włączył telewizor.
„…gdzie przed zaledwie trzema godzinami dokonano brawurowego, brutalnego ataku na pojazd więzienny transportujący do zakładu karnego znanych włamywaczy Bartosza i Grzegorza W., znanych jako Tańczące Bliźniaki. Kilku nieznanych sprawców użyło do napadu motocykli wyczynowych, świec dymnych i ostrej amunicji. Wiemy już na pewno, że jeden z funkcjonariuszy eskortujących więźniów nie żyje, drugi jest ciężko ranny…”
Kot położył się na pilocie, wciskając przycisk głośności. W rogu ekranu małe białe schodki zyskiwały kolejne stopnie, aż każde słowo stało się wyraźnie słyszalne w kuchni.
„W naszym wozie transmisyjnym jest z nami świadek całego zajścia, który jednak, zważywszy na brutalne okoliczności zdarzenia, poprosił o nieujawnianie jego twarzy i modulację głosu”.
– Oho, Panie Elegancie! Nie za głośno!? – zawołał Pan Balon, wchodząc do pokoju.
W jednej ręce niósł otwartą puszkę odsączonych z oleju sardynek, w drugiej talerz z niedojedzoną bułką ze schabowym i pomidorem. Zwalił się na kanapę obok kota, talerz położył na stołku i sięgnął po miskę.
– Sąsiedzi zaraz zaczną w kaloryfer walić!
Ale kot ani drgnął, nawet gdy już miska wypełniła się rybą i powędrowała na swoje miejsce w rogu kanapy. Dopiero gdy gospodarz spróbował złapać za pilota, kot nastroszył się i ponownie prychnął.
– Dobra już, dobra. – Pan Balon cofnął rękę. – Chce pan posłuchać, to możemy. Swoją drogą co się z tymi wszystkimi motocyklistami dzisiaj porobiło? Najpierw to pod marketem, a teraz tutaj. Ksiądz Zygfryd mówił ostatnio na kazaniu, że…
Kot prychnął po raz trzeci, a potem, mimo że nie dało się już zrobić głośniej, ostentacyjnie nacisnął łapką właściwy przycisk.
„Pojawiali się znikąd, zupełnie jakby materializowali się w powietrzu – mówił świadek siedzący tyłem do kamery. Jego głos brzmiał, jakby urządzenie nagrywające właśnie wciągało taśmę. – Skakali nad drogą, rzucali czymś w więźniarkę, a potem opadali i jakby… rozpływali się w powietrzu. To było przerażające, naprawdę. Najstraszniejsze, co widziałem w życiu… A później, gdy już samochód stoczył się do rowu, to jeden z nich zaczął piać jak kogut, a pozostali coś krzyczeli… Coś jak…”
***
„…Bangarang!”
Bruzda uniósł głowę. Przerwał na chwilę wycieranie kontuaru i skupił wzrok na ekranie zawieszonego nad barem telewizora. Coraz bardziej potrzebował tych przeklętych okularów – obraz trochę mu się rozmywał. Ale zdecydowanie nie o obraz teraz chodziło. Sięgnął pod ladę po pilota i dał głośniej.
„To już kolejny brutalny wybryk powiązany ze środowiskiem motocyklowym w ostatnich dniach. Wciąż trwa postępowanie w sprawie…”
Bruzda wyłączył dźwięk i westchnął głośno. Nie ma sensu, żeby teraz o tym słuchał. Na dniach usłyszy pewnie z trzydzieści mniej lub bardziej szczegółowych wersji ostatnich zajść, a każda z nich będzie dużo rzetelniejsza niż to, co dostanie od wyfiokowanej paniusi z telewizji.
„Wybryk powiązany ze środowiskiem motocyklowym”, no żeż kurwa! Teraz znowu się zacznie. Kontrole, wizyty psów i innych smutnych, przesłuchania i tajniacy w kątach. Nie zgadywał, nie przypuszczał. Wiedział, że tak będzie. Skąd? Tak było zawsze. Większość jego klienteli stanowili bikerzy, z klubów i niezrzeszeni, ich towarzyszki, a czasem podrostki, którym imponowali wielcy goście w kamizelkach. Ilekroć więc zdarzyło się cokolwiek powiązanego z dwukołowymi maszynami, nieważne czy większy wypadek, czy zadyma na zlocie albo poza nim, to właśnie w BarSakwie zjawiały się gliny i reporterzy. Niekoniecznie w tej kolejności.
Z początku Bruzda myślał, że to może i dobrze, że to przyniesie mu rozgłos, ściągnie do baru klientów. Ale nie, dla nowych wciąż było tu, czyli na przedmieścia za daleko, a starym nie podobał się rozgłos w miejscu, gdzie chcieli się po prostu napić, pogadać bez spiny, zaruchać w kiblu. Medialne zamieszanie gwarantowało więc w biznesie ciche dni, a może nawet tygodnie. I to akurat w momencie, gdy Bruzdzie wydawało się, że wreszcie wyszedł na prostą.
Odłożył ścierkę, nalał sobie piwa, obszedł kontuar i zwalił się na jedną z ogromnych skórzanych kanap. Kupił je kiedyś, cały zestaw, za bezcen, bo miały niby pocięte poduchy i wymagały wymiany tapicerki. Oszczędzał wtedy każdy grosz, więc zamiast tego pozszywał je dratwą. Na ścianie wywiesił tabliczkę informującą, że siedziska trochę uwierają w dupę. Z biegiem czasu dodał też sugestię dla panienek troszczących się o rajstopy i pończochy, by zamiast sadowić się na pufach, znalazły sobie jakieś wygodne kolana. Ktoś rzucił, że te kanapy wyglądają jak pokancerowane gęby i nazwał je frankensztajnami, ale się nie przyjęło, bo za długie. Chwyciły za to bliźniaki, że niby od blizn. Idiotyczne, ale co to niby za problem?
Bruzda upił piwa i powiódł wzrokiem po lokalu. Lubił go właśnie takim. Chwilę po otwarciu, pachnący jeszcze środkami czystości, skąpany w półmroku, bo jedynym światłem było to nad barem oraz dwa reflektory podświetlające zawieszone na ceglanej ścianie portrety Billy’ego Hicksa i Richarda Pryora. Jeszcze nie krzywią się z zażenowania, ale pewnie będą już za parę godzin, gdy młodzi adepci stand-upu wejdą na scenę z nielakierowanych desek i zaczną wypluwać z siebie czerstwe żarty ku uciesze niewybrednych lokalsów, którzy zjawią się właśnie po to i pójdą, ledwie ten festiwal żenady się skończy. No ale to przynajmniej generowało jakieś zyski…
Stoliki stały równo, jeszcze żaden nie zdryfował na niewielki parkiet, co zdarzało się notorycznie, gdy impreza się rozkręcała i jeden czy drugi potrzebował przestrzeni, by szerzej machać łapami. Blaty wciąż jeszcze pachniały kwietnym pronto, żaden się nie lepił od wylanego piwa. Krzesła stały równiutko, wczorajsze pierdy zdążyły wywietrzeć z poduszek.
Tak, takim właśnie Bruzda lubił swój lokal najbardziej, ale też takiego się bał, takim się martwił. Bo bar nie jest po to, by lśnić i pachnieć. Bar powinien żyć, śmierdzieć, hałasować i – jak to się ładnie mówi – generować sytuacje…
Upił piwa, mlasnął i rozparł się wygodniej na kanapie. Gdzieś w myślach znowu przypałętało się to zasłyszane w wiadomościach słowo. To, które sprawiło, że dał głośniej. „Bangarang”. Znał je skądś, słyszał je więcej niż raz, ale nie umiał skojarzyć gdzie i kiedy. Dręczyło go, uwierało niczym jedna ze zszytych dratwą szram na kanapowych poduchach. Bliźnia…
Ej, zaraz! Czy oni powiedzieli „Tańczące Bliźniaki”?
Nagle w jego głowie otworzyła się tama i dziesiątki spienionych obrazów zalały mu oczy. Znał kiedyś jednych bliźniaków, mieszkał nawet z nimi! To było dawno, a on spotykał się z jedną taką laską, o ksywie… ksywie…
– Dzwoneczek – przypomniał sobie, dopiero gdy powiedział to na głos.
Ale tak, właśnie Dzwoneczek. Świetna dupa, przybrana matka bandy szczyli, dla których on, Bruzda miał być ojcem. I chyba nawet był przez chwilę. Jak im tam było? Stalówka, Kędzior, ten niemowa Milczek i właśnie Bliźniacy! „Bangarang” to było ich zawołanie. Ich okrzyk. Bangarang! Tak właśnie wołali…
Bruzda zmarszczył czoło. Był tam jeszcze ktoś, ale przypomnienie sobie ostatniego ze szczeniaków szło mu wyjątkowo opornie.
Tak miewał, że czasem coś mu uciekało, zwłaszcza odkąd dorobił się kolejnej blizny na łbie – tej, której zawdzięczał swą aktualną ksywę. Znikały słowa, czasem imiona, a nawet całe epizody z życia, a potem pojawiały się znienacka. Bum – nie ma, pstryk – jest. Właśnie wróciło do niego całe jego życie jako, ha, ha, ojca. Tak się do tego nadawał, tak bardzo pasował, że zupełnie zapomniał, jak nazywali ostatniego z przybranych potomków. Pamiętał tylko, że dzieciak był pyzaty, gruby i…
– Kruszyna! – Bruzda klepnął się w czoło.
I jakby za sprawą tego klepnięcia wszystko wróciło już ostatecznie. Cały tamten czas, nawet chwile rozmyte wódą, dni świetne, fajne i gorsze. Wtedy naprawdę myślał, że jest w stanie się ustatkować, że jest w stanie stłumić w sobie zew Drogi. A potem wyszło, że jednak nie potrafi i pozostawanie za długo w jednym miejscu nie jest dla niego.
– Jeśli tak – mruknął do kufla, nim upił z niego kolejny łyk – to co ty właściwie robisz teraz, stary? Tu, w tym samym barze od lat?
Ale znał odpowiedź na to pytanie. Tu, w tym barze, po prostu się starzał. Ni mniej, ni więcej. Starzał się, zapominał i martwił. A także czekał, aż Droga znowu się o niego upomni. Wtedy, o ile mógł zaufać swej wracającej pamięci, wykorzystała do tego głupią awanturę o jakąś straszną pierdołę. Czy dziś zagra kartą bankructwa? A może zawoła go wcześniej, na przykład teraz, i szepnie do ucha: „Wciąż jeszcze możesz sprzedać to miejsce. Dostaniesz akurat tyle, by znowu postawić starą maszynę na koła, zatankować do pełna i ruszyć przed siebie. A gdy braknie wachy, zawsze można skręcić gdzieś, gdzie wydawało się, że nie ma skrętu, i zobaczyć, co jest dalej”. „Bangarang” brzmiało jak zew.
– Bangarang – powtórzył na głos, a potem jeszcze raz, głośniej. – Bangarang!
Poderwał się z siedziska, złapał za wypełniony do połowy kufel i z całej siły cisnął nim w ceglaną ścianę. Między Pryora i Hicksa.
Wtedy właśnie dobiegł go warkot motocyklowych silników na pobliskim parkingu. Dźwięki Drogi.
***
„To już kolejny brutalny wybryk powiązany ze środowiskiem motocyklowym w ostatnich dniach. Wciąż…”
Zaśnieżony obraz na starym telewizorze zniknął. Siedzący przed odbiornikiem półnagi chudzielec o brodzie i policzkach porośniętych drobnym meszkiem błyskawicznie ściągnął nogi z ławy i usiadł prosto. Temu ostatniemu towarzyszyło głośne mlaśnięcie, gdy jego spocone plecy odkleiły się od dermowego obicia. Chłopak obejrzał się przez ramię.
– Co, do chuja? – warknął, widząc Wendy. – Oglądałem to, kurwa!
Dziewczyna nie wyglądała, jakby specjalnie przejęła się jego groźnym tonem. Jedną dłoń nonszalancko opierała na biodrze, drugą, uzbrojoną w pilota, wciąż celowała w odbiornik.
– Widzę właśnie – odparła. – A przecież masz co robić, nie, Meszek?
Na dźwięk znienawidzonego wyzwiska chudzielec uniósł górną wargę, obnażając kły. Mocniej skręcił tułów i zaciśniętą w pięć dłoń położył na oparciu kanapy.
– Nie twój interes, kurwa! Tu rządzi Piotruś, a nie jego…
Urwał, zdając sobie sprawę, że trochę się zapędził. Wendy wydęła wargi.
– No, dalej, dokończ, proszę… A, czekaj, powiedziałeś „kurwa” czy „kurwo”? – zapytała, każdą z opcji akcentując ruchem pilota. Wersja z mianownikiem była na lewo, wołacz na prawo. Oczywiście nie zakładała nawet przez moment, że Meszek odróżniłby części mowy.
Chudzielec wpatrywał się w nią przez chwilę, jakby nie wiedział, co ma odpowiedzieć, po czym znowu opadł na kanapę, przodem do odbiornika.
– Nie dam się zastraszyć jak inni, ale też nie chcę się z tobą kłócić – stwierdził. – Włącz, a jak się skończy, to się wezmę, OK?
Wendy westchnęła i pokręciła głową, po czym powoli obeszła kanapę i ławę. Stanęła między Meszkiem a odbiornikiem.
– Nie, nie OK – odparła tak, jakby tłumaczyła coś niesfornemu dziecku. Tym razem obie ręce powędrowały na biodra, co jeszcze potęgowało to skojarzenie. – Po pierwsze, nie będziesz tu siedział i oglądał, gdy wszyscy inni szykują imprezę dla Piotrusia, chłopaków i nowych gości. A po drugie, nie odpowiedziałeś na moje pytanie: powiedziałeś „kurwa”, czy nazwałeś mnie kurwą?
Łypnął na nią spode łba, po czym znowu uniósł górną wargę, szczerząc się w nienaturalnym, drapieżnym uśmiechu.
– A co za różnica?
– Jeżeli to drugie, to mnie obraziłeś.
– No i?
Wendy westchnęła, po czym przesunęła nogą drewnianą ławę i opadła na kanapę obok chudzielca. Ten, wyraźnie zaskoczony, odsunął się nieco, łypiąc na nią podejrzliwie.
– Widzisz, Meszek, nie powinieneś mnie obrażać – powiedziała, zwracając się w jego stronę z udawaną troską.
Nogę założyła na nogę, ręce splotła na kolanie. Starała się nie dać po sobie poznać, jak bardzo ją to wszystko bawi.
– Gdybyś spytał dlaczego, mogłabym przypomnieć akcję, jaką odwaliłam tu na wejściu, ale wtedy zapytałbyś pewnie, co to za problem pobić jakąś głupią dziwkę, nie?
Dała mu moment, by odpowiedział, jednak on tylko przyglądał się jej w milczeniu, dlatego podjęła:
– Gdybyś mnie o to zapytał, nie wiedziałabym, co odpowiedzieć, bo pewnie masz w tym temacie większe niż ja doświadczenie. Więc zamiast tego mogłabym powołać się na Piotrusia i to, że mu na mnie zależy i pewnie nie chciałby, byś mnie obrażał. Wtedy jednak uznałbyś, że się za nim chowam, i miałbyś rację. Co więcej, w jakiś sposób mógłbyś uznać, że Piotruś odpłaca mi ochroną za seks, więc mi płaci. Tym mocniej utwierdziłoby cię to w przekonaniu, że jestem kurwą.
Zrobiła kolejną pauzę, tym razem, by powoli obrócić głowę i spojrzeć chudzielcowi prosto w oczy. Uśmiechnęła się przy tym najmilej, jak potrafiła.
– Dlatego nie będę przywoływać ani jednego, ani drugiego. Powiem tylko, że obojgu nam się tu chyba podoba i głupio by było, gdybyśmy już na początku się nawzajem poobrażali, nie sądzisz? To znaczy, na moim początku, ty jesteś tu dłużej, ale chyba oboje się nigdzie nie wybieramy, prawda?
Sądząc po minie, chłopak nie miał pojęcia, czy właśnie coś sądzi, czy nie. W końcu jednak skinął głową.
– No i sam widzisz – ucieszyła się Wendy. – To co, bierzemy się do roboty?
Meszek namyślał się chwilę. A może po prostu odliczał w głowie te kilka sekund, jakie dzielą bezwarunkową kapitulację od przemyślanego kompromisu.
– Dobra, chuj – powiedział w końcu.
Sapnął jeszcze głośno i powoli podniósł się z kanapy. Mlasnęły odklejające się od dermy skórzane spodnie.
– Idę.
– Świetnie, masz dziś mój pierwszy taniec, Meszek.
– A może zamiast tego mi obciągniesz?
– Naprawdę? – zaśmiała się. – Bo wiesz, możesz zapytać Piotrusia i…
– Żart. Żart, kurwa, taki.
– Komiczny, Meszek.
Wendy odłożyła pilota na stolik i odprowadziła chudzielca do wyjścia spojrzeniem i uśmiechem. Dopiero gdy wyszedł, odetchnęła głośno, przywierając plecami do oparcia. Nie drgnęła nawet, gdy z ciemnego kąta rozległo się ciche klap, klap.
– Sprawdzasz mnie? – spytała.
Wciąż wpatrzona była w ekran telewizora, nie potrzebowała jednak się odwracać, by wiedzieć, kto klaskał. Zawsze gdy tylko chciał, wokół wyczuwało się jego obecność. Widoczny też był tylko wtedy, kiedy taka była jego wola.
Teraz najwyraźniej tego właśnie sobie życzył, bo po prostu wyłonił się z mroku.
– Ja? Dlaczego tak uważasz? – zapytał.
Zajął miejsce, na którym jeszcze przed chwilą siedział Meszek. Nogi, podobnie jak wcześniej chudzielec, wyłożył na ławę, zakładając jedną na drugą.
– Po prostu nadziwić się nie mogę, jak się, dziewczyno, rozwijasz.
Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, co masz na myśli.
– Och, wiesz doskonale. Jesteś tu dwa dni i przez te dwa dni zrobiłaś ze sobą więcej niż wcześniej przez całe życie. Brawo!
Wendy znowu wydęła wargi.
– Możesz sobie wsadzić te swoje wyrazy uznania – mruknęła. – Nie są mi do niczego…
– No, tu się jednak mylisz – wszedł jej w zdanie. – Chodź, pokażę ci coś.
Wstał, obszedł kanapę i stanął przy oknie. Podciągnął słomianą żaluzję i poczekał, aż Wendy stanie obok niego. Przed nimi rozpościerał się teraz widok na cały tętniący życiem obóz.
Boisko do koszykówki, gdzie dwa dni wcześniej odbył się mecz na motocyklach, teraz częściowo zastawione było stojącymi w kręgu, zwróconymi do siebie samochodami. W świetle ich reflektorów dziewczyny rozkładały dekoracje, a motocykliści rozciągali kable i podpinali przewody do wzmacniaczy. Nieco dalej kilkunastu rozebranych do pasa uczestników imprezy próbowało za pomocą czterech lin na bloczkach unieść i zamocować na wysokości kilku metrów wielką drewnianą platformę. Wyraźnie utrudniał im to zadanie zarówno stojący na niej sprzęt – wzmacniacze i kolumny, jak i już ćwiczący na sucho zespół. Z lewej strony błyskały iskry spawarek, z prawej wznosiły się dymy grilli. Ryki silników mieszały się z donośnym śmiechem i płynnie przechodziły w odgłosy pierwszych pijackich awantur.
– Spójrz na nich i powiedz, jacy są – powiedział Luby. – Gdybyś tak miała jednym, jedynym słowem.
– Prymitywni. – Wendy nie miała ochoty na tę zabawę, ale przeliczyła się, mając nadzieję, że zniesmaczy Cienia swoją odpowiedzią, bo ten tylko zaśmiał się wesoło.
– Ja bym raczej powiedział „prości”, ale w samo sedno, panienko.
– Nie nazywaj mnie tak.
Spojrzał na nią, jakby chciał rzucić jej wyzwanie. Zaraz jednak kąciki jego ust uniosły się w delikatnym uśmiechu.
– Przepraszam, Wendy – powiedział. – Już więcej tak nie zrobię. Nie chciałem cię obrazić.
Skinęła głową na znak, że przyjmuje przeprosiny, a wtedy Cień podjął:
– To wcale nie jest złe być prostym, ale niestety coraz trudniejsze. Bo wszystko robi się skomplikowane, staje się ciągiem złożonych zależności. Świat mówi ci, czemu masz się dziwić, a czemu nie, ale nie z góry, tylko po fakcie, już obrażony. Świat gardzi przemocą, ale szydzi, wyzywa i sprawia, że spory stają się nie tylko jeszcze paskudniejsze, niż były, lecz także nierozstrzygalne. Nie ma krwi, nie ma widocznych ran, są rany w psychice. Samej w sobie skomplikowanej jak szlag.
– Dlaczego mi to wszystko mówisz?
Luby szeroko rozłożył ręce, jakby chciał nimi objąć cały obóz.
– Ci wszyscy ludzie potrzebowali impulsu, by działać po swojemu. By wrócić do prostych, dziecięcych zasad. Czasem brutalnych, czasem krwawych, ale zawsze prostych. Wielu z nich przyszło tu tak jak ty, zostawiwszy za sobą stłamszone życie, rodziny, problemy, sprawy w sądzie i wszystko inne. Stwierdzali, że mają dość. A ja najpierw przedstawiałem im ten świat, tłumaczyłem jego zasady, w rzeczywistości dobrze im znane, a potem prowadziłem, zanim sami nie nauczyli się działać. Przygotowywałem ich na przyjście Pana.
Wendy uśmiechnęła się drwiąco.
– To brzmi jak jakaś sekta – stwierdziła.
– Bardziej religia, choć to też nie do końca właściwe słowo, Wendy. To ruch zgromadzony wokół wiary. Przeświadczenia, że świat może być prosty. Jak emocje. O, spójrz tam, widzisz ją?
Wskazał ręką na skuloną, częściowo skrytą w mroku postać. Wendy, choć z tej odległości nie mogła jej naprawdę dojrzeć, wiedziała kto to. Właśnie jej dwa dni temu przefasonowała twarz.
– Nienawidzi cię – powiedział Cień.
Wendy wzruszyła ramionami.
– No i?
– No i to jest czysta emocja. Nienawidzi cię, ale również się ciebie boi po tym, co zrobiłaś. Gdy nienawiść wygra ze strachem…
– Tak, domyślam się.
Cień się uśmiechnął.
– Oczywiście, że się domyślasz. Bo to proste. I tu, moja droga Wendy, wszystko da się zredukować do prostych rzeczy. Prostych emocji, instynktownych reakcji. Dawna ty zdecydowanie za dużo myślała, zbyt głęboko tkwiła w matni. Wyzwoliłaś się, ale zostały ci pewne odruchy, zaszłości. Żeby się ich pozbyć, potrzebujesz przewodnika.
– I ty chcesz nim być?
Nie chciała, by zabrzmiało to tak pogardliwie czy buńczucznie, ale cóż, stało się. Wendy nie jest uległa, Wendy nie gnie karku i nie pozwala sobie mówić, co ma robić. Wendy… Zdała sobie sprawę, że mówi o sobie w trzeciej osobie, jak o kimś obcym. Ale w zasadzie w jakimś sensie była obca. Jakby zalano nią nową, już gotową formę i teraz się jej uczyła. Poznawała napisaną już rolę, w której ramach jednak pozwolono jej improwizować.
– Tu nie ma znaczenia to, czego ja chcę – odparł Cień. – Ja nim po prostu będę, aż się nie nauczysz. Bo mogę cię nie lubić, ale wiem, że oboje jesteśmy mu potrzebni. Ty też o tym wiesz.
– Nie mów mi, co wiem, a czego nie…
Odwrócił się gwałtownie. Raz jeszcze na nią spojrzał, ale tym razem zamiast oczu miał czarne, smoliste kule. Cienie na jego twarzy wydłużyły się i rozciągnęły groteskowo, tak że wyglądała, jakby zaczęła się nagle topić. W rozchylonych ustach ziała czarna, bezkresna otchłań.
– Wciąż widzę obrazy, które obudziły nową ciebie – rozległ się głos wenątrz jej głowy. – Mogę je przywołać, przypomnieć ci i już na zawsze zostawić w tobie tamtą skazę. Widzę cienie twojego umysłu, twoje lęki i strachy. Widzę obawy i nadzieje, płoche, rozedrgane jak płomyki świec. Widzę koszmary, z którymi nie chciałabyś się zmagać w ciemności nocy…
Umilkł, opuścił głowę, a gdy znowu ją uniósł, był ponownie sobą, Lubym, w dodatku uśmiechającym się miło i sympatycznie. Wraz z tą zmianą natychmiast odszedł też lęk, który przed momentem w niej wzbudzał. Zupełnie jakby się rozpłynął w powietrzu.
– Wiesz, dlaczego łatwiej mierzyć się ze strachem w dzień niż w nocy? Bo w dzień nigdy nie jesteś sama. Zawsze jest jeszcze Cień.
Roześmiała się.
– Nie jesteś moim cieniem.
– To też się zgadza. Cień tak naprawdę nie należy do nikogo. Tylko Piotruś czasem nie potrafi tego zrozumieć.
***
Było ich czterech, wszyscy w kamizelkach. Gdy zajęli miejsca na stołkach przy barze, z ich grzbietów spoglądały na Bruzdę cztery takie same, opętane twarze mnichów odzianych w maski gazowe, wznoszących zawieszone na łańcuszkach symbole atomu.
Irradiated Prophets, zwani czasem w żartach Promiennymi Chłopakami. Rozrzuceni po całym świecie szurnięci kapłani nieodzownej apokalipsy. Dwóch Bruzda znał z widzenia, trzeci – Rupieć – był stałym klientem BarSakwy, bo mieszkał w przeznaczonej do zburzenia ruderze trzy przecznice dalej. Czwartego – barczystego, łysiejącego gościa ze szczęką porośniętą szczeciną barwy popiołu – Bruzda widział po raz pierwszy.
Barman wstał z kanapy i przeszedł za kontuar. Zamówili po piwie i kolejkę wódki, a potem przyglądali się w milczeniu, jak Bruzda napełnia najpierw kufle, potem kieliszki. Gdy ustawił wszystko przed nimi, wypili wódkę, zapili piwem i zamówili jeszcze raz to samo – oprócz obcego, który tylko odsunął od siebie pełny kieliszek i upił niewielki łyk piwa.
Milczenie się przeciągało. Miny motocyklistów nie wróżyły nic dobrego, a to, w jaki sposób wszyscy czterej wodzili za barmanem wzrokiem, śledząc uważnie każdy jego ruch, było ewidentną prowokacją. Atmosfera gęstniała z każdą chwilą. Coś się ewidentnie kroiło.
„Tylko co?”, zastanawiał się Bruzda. Czym podpadł, co zrobił, albo co im się wydaje, że zrobił? Czy siedzą tak teraz, bo myślą, że się przyzna, a jeśli to nie zadziała, to się na niego rzucą? Bruzda znajdował się już w podobnych sytuacjach. Sam kiedyś jeździł w klubie i wiedział, że zasady są proste, ale ich interpretacje… z tym bywało gorzej, bo każdemu mogło w dowolnej chwili odjebać. Bo źle patrzysz, bo nie tak myślisz, bo jedno słowo za dużo…
Teraz jednak zjawili się tu w czterech, czyli temat był ewidentnie grubszy. Czy ma jakiś związek z tym, o czym mówili w wiadomościach? Napad na więźniarkę, uwolnienie Tańczących Bliźnia… Ej, zaraz!
– Kurwa, Bruzda, lejesz! – zawołał Rupieć.
Bruzda otrząsnął się gwałtownie i uniósł szyjkę butelki.
– A, sorry – sapnął, odstawiając flaszkę na bok i sięgając pod bar po ścierkę. – Zamyśliłem się trochę i…
– Dobra, dobra. – Na pogodnej, choć pomarszczonej twarzy Rupiecia pojawił się uśmiech. – Mówiłem wam, chłopaki, że się wkręci. Mówiłem, że będzie schiza.
Bruzda uniósł brew. Blizna na jego czole przyjęła kształt haka.
– Mówiłeś, że sięgnie po nóż – mruknął ten nowy nisko i chrapliwie.
Dopiero teraz, gdy przestał zasłaniać ją ręką, Bruzda dostrzegł na jego piersi naszywkę SGT AT ARMS.
– No bo by sięgnął, nie, Bruzda? – gorączkował się Rupieć. – Powiedz, sięgnąłbyś?
Barman zamaszystym ruchem szmaty starł resztkę wódki z kontuaru. Wielkie, przezroczyste krople skapywały teraz na tony drobnych rozrzucone na niższym blacie.
– Jeżeli już, to tylko po to, by ci utrwalić ten uroczy uśmiech – zaryzykował żart. – Do twarzy ci.
Rupieć zarechotał i klepnął dłonią o bar, jakby to był najlepszy dowcip, jaki słyszał od dawna. Drugą rękę uniósł i położył na ramieniu sporo młodszego, żylastego chłopaka w okularach. Tego i jego nieco niższego kolegę ogolonego na łyso, za to z wystylizowanym V8 z jednej strony głowy i znakiem atomu z drugiej, Bruzda kojarzył, ale nie znał imion czy ksyw. Teraz je poznał:
– To Marco, a to Oktan, pewnie się już widzieliście. Gruzina, Bruzda, jeszcze nie poznałeś, bo przyjechał do nas…
– Z Gruzji?
Rupieć znowu zarechotał.
– Ta, kurwa, z Kazachstanu. Spod Przemyśla przyjechał.
Obalili następną kolejkę, a Bruzda dla towarzystwa nalał też sobie.
– Długo zostajecie w okolicy?
– To zależy – mruknął Gruzin, i to takim tonem, jakby wyraźnie nie chciał rozwijać tematu.
Bruzda uznał jednak, że pierdoli sygnały.
– Od czego?
Gruzin postukał palcem we wciąż pełny kieliszek i przesunął go po blacie w stronę barmana. Gdy się uśmiechnął, okazało się, że obie górne dwójki ma srebrne.
– Czy wsadzisz tę wódkę do lodówki, czy każesz im pić, kurwa, ciepłą.
Tym razem roześmiali się wszyscy. Bruzda rozlał, co jeszcze zostało w butelce, i pustą wrzucił do kosza. Ruszając po kolejną w stronę lodówki, wskazał na wyciszony telewizor, gdzie po raz kolejny nadawano informacje z miejsca ataku na więźniarkę.
– Wiecie coś o tym?
– Ten napad? – zapytał nieco piskliwym głosem milczący dotąd Oktan. – Niezły rozpierdol, nie?
– Mówią, że to Chłopcy – dodał Marco. – Podobno te bliźniaki to w ogóle ktoś od nich.
Bruzda się odwrócił.
– Żartujesz. Ci Chłopcy?
– A chuj ich tam wie. – Marco wzruszył ramionami. – Mówię tylko, co gadają.
– A co ty, kurwa, baba jesteś, że plotki powtarzasz? – Rupieć uniósł kieliszek. – No to chlup, panowie, bo się grzeje.
Nie czekając na resztę, wychylił wódkę i zapił piwem. Marco i Oktan podążyli jego śladem, a Bruzda otworzył lodówkę i sięgnął na dolną półkę po flaszkę żubrówki.
Myśli w jego głowie, wciąż jeszcze niezbełtane z wódką, pędziły teraz jak szalone. Czy to wariackie skojarzenie mogło być prawdziwe?
Oczywiście wiedział, kim są Chłopcy. Każdy, kto jeździł, kto bywał w barach dla motocyklistów, coś tam o nich słyszał, w większości albo niestworzone historie, albo drwiny. Nie byli klubem, a przynajmniej żaden inny klub ich za takowy nie uznawał, bo nie trzymali się zasad, a w dodatku dopuszczali do stołu dupy. Więcej, podobno jedna nawet nimi dowodziła, choć w to akurat mało kto naprawdę wierzył.
Podobno zbierało się wokół nich mnóstwo odrzuconych dzieciaków, sierot z domów dziecka, gnojków z ulicy. Jeździli na jakichś składakach, które tylko cudem trzymały się kupy, naszywki umieszczali na kurtkach zamiast kamizelkach, nie bywali na żadnych zlotach oprócz swoich. Mówiono, że handlowali jakimiś prochami dla kierowców, pewnie pochodną amfy. Były jednak zajebiście skuteczne, więc niektóre zagraniczne chaptery poważnych klubów lokalnie – i oczywiście nieoficjalnie – dogadywały się z Chłopcami. Jakiś czas temu krążyły plotki, że brał się do nich BattleSnake, ale dostał solidny łomot.
To wszystko były tylko nic nieznaczące historyjki i legendy, które do tej pory Bruzdę nieszczególnie obchodziły. Czasem go szczerze bawiły i wtedy słuchał, ale zwykle po prostu wpuszczał uchem, mieszał z wódą i wyrzygiwał nad ranem z resztkami kolacji. Ale ta myśl, ten dziwnie znajomy okrzyk, Bliźniaki. Czy to w ogóle możliwe, żeby…
– Ty tam destylujesz tę wódkę czy jaki chuj!? – zawołał donośnie Rupieć. – Kurwa, Bruzda, co dzisiaj z tobą?
Barman wyprostował się, zamknął lodówkę i odkręcił butelkę. Nalał kolejkę, wypił poprzednią i przeprosił ich na moment.
– Idź, idź, poradzimy sobie – powiedział Gruzin. – Tylko ręce potem umyj!
Oktan przechylił się przez bar i sięgnął po flaszkę.
Bruzda nie skomentował. Myśli w jego głowie dopasowywały się teraz z hukiem niczym metalowe klocki tetrisa. Dzwoneczek była niezwykłą dziewczyną, ostrą, twardą i czasem potrafiła skołować tak dziwaczne dragi, że szok. Jej dzieciaki były sierotami. Nie wiadomo, skąd je wytrzasnęła i dlaczego u niej mieszkały. Czyli to też się zgadzało. Szczeniaki były zaradne, trzymały się razem i często ładowały w kłopoty. Najczęściej… no kurwa! Najczęściej albo bliźniacy, albo niemowa i ten drugi, jak mu było? Kędzior, no właśnie! A jeszcze to białe dziwadło, Stalówka. Miał smykałkę do mechaniki. Gdyby mu się chciało, ze wszystkiego złożyłby motor. Czyli…
– Kurwa mać! – szepnął Bruzda. – Ja pierdolę, kurwa mać!
Zapiął spodnie, wymył ręce, ale nie wrócił na salę, tylko wyszedł przed lokal zapalić. Stał tam na wysokim progu, wpatrując się w parking i mocno zaciągając dymem. Patrzył na zaparkowane jedna obok drugiej maszyny Promiennych Chłopaków. Maszyny, które trochę tu postoją, skoro panowie narzucili sobie takie tempo picia.
Myślał o Dzwoneczku. Jeżeli go pamięć nie myliła, była to jedyna laska, z którą naprawdę chciał sobie to i owo poukładać. Nawet z tą jebaną dzieciarnią, która okazała się całkiem w porządku. A potem wszystko się spierdoliło, on spierdolił, a ona najwyraźniej wsiadła na motocykl i wbrew zasadom założyła klub. Najbardziej wyszydzany, wykpiwany przez prawdziwych bikerów, ale wbrew wszystkim wciąż jeżdżący, co nie każdy mógł o sobie powiedzieć. No i jeszcze teraz ten napad, którym telewizja będzie się obsrywać ze szczęścia przez tydzień albo i dłużej. Ja pierdolę, kurwa mać…
– Bangarang! – mruknął.
Pstryknął niedopałkiem w stronę pobliskiego klombu i powoli wrócił za bar.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz