Fragment książki

16 minut czytania

CZĘŚĆ PIERWSZA
Krew

Notatka zamieszczona w tygodniku „Enterprise”, ukazującym się w Westover, w stanie Maine, 19 sierpnia 1966 roku:

DESZCZ KAMIENI

17 sierpnia w miejscowości Chamberlain na Carlin Street z czystego, bezchmurnego nieba runął znienacka deszcz kamieni. Fakt ten potwierdziło wiele godnych zaufania osób. Kamienie spadły głównie na dom pani Margaret White, poważnie uszkodziły dach oraz zniszczyły dwie rynny i odpływ wody wartości około 25 dolarów. Pani White jest wdową i mieszka ze swoją trzyletnią córeczką, Cariettą.

Pani White odmówiła udzielenia wywiadu.

W głębi duszy tam, gdzie lęgną się najdziksze myśli, żadna nie była tak naprawdę zdziwiona, kiedy to się stało. Pozornie jednak wszystkie wydawały się zaszokowane, przerażone, zawstydzone albo po prostu zadowolone, że ta dziwka White znowu dostała po nosie. Niektóre nawet przysięgały, że nie spodziewały się niczego, ale oczywiście to była nieprawda. Większość chodziła z Carrie do szkoły od pierwszej klasy i przez cały ten czas to w nich narastało, powoli i niezmiennie, zgodnie z prawami rządzącymi ludzką naturą, nieuchronnie niczym niekontrolowana reakcja łańcuchowa.

Żadna z nich oczywiście nie wiedziała, że Carrie White ma zdolności telekinetyczne.

Napis wydrapany na ławce w szkole podstawowej na Barker Street w Chamberlain:

„Carrie White ma nasrane w głowie”.

Szatnię wypełniały krzyki, echa i dochodzący jakby spod ziemi szum wody rozbijającej się o kafelki. Na pierwszej lekcji dziewczęta grały w siatkówkę i w powietrzu unosił się lekki, ostry zapach potu.

Dziewczęta wierciły się i popychały pod gorącym prysznicem, piszczały, pryskały wodą, podawały sobie z ręki do ręki śliskie białe kawałki mydła. Carrie stała między nimi bez ruchu – ropucha wśród łabędzi. Była niezgrabną, przysadzistą dziewczyną z pryszczami na szyi, plecach i pośladkach. Mokre, kompletnie pozbawione koloru włosy uparcie lepiły jej się do twarzy. Stała nieruchomo, z lekko pochyloną głową, biernie pozwalając, żeby woda spływała po jej ciele. Wyglądała jak typowy kozioł ofiarny, stały cel dowcipów, klasowe pośmiewisko, wiecznie nabierana, oszukiwana i upokarzana – i rzeczywiście taka była. Od dawna już rozpaczliwie pragnęła, żeby szkoła im. Ewena miała pojedyncze – a więc oddzielne – prysznice, jak inne szkoły średnie w Andover czy Boxford. Bo dziewczyny gapiły się na nią. Zawsze się na nią gapiły.

Dziewczęta jedna po drugiej zakręcały prysznice, wychodziły, ściągały pastelowe czepki, wycierały się, spryskiwały dezodorantami, sprawdzały godzinę na zegarze wiszącym nad drzwiami. Wciągały majtki, zapinały biustonosze. w powietrzu unosiła się para; pomieszczenie wyglądałoby zupełnie jak łaźnia egipska, gdyby nie stojące w rogu jacuzzi do wodnych masaży, które wydawało donośny, bezustanny szum. Krzyki i gwizdy śmigały w powietrzu i odbijały się od siebie jak rozpędzone kule bilardowe.

– ...i Tommy powiedział, że wyglądam w tym okropnie, a ja...

– ...idę z siostrą i z jej mężem. On dłubie w nosie, no, ale ona też, więc są bardzo...

– ...prysznic po szkole i...

– ...niewarte złamanego grosza, więc Cindi i ja...

Panna Desjardin, szczupła, o małym biuście nauczycielka gimnastyki, weszła szybko do środka, rozejrzała się dookoła i klasnęła w dłonie odmierzonym, eleganckim gestem.

– Na co ty czekasz, Carrie? Chcesz tak stać do sądnego dnia? Za pięć minut dzwonek. – Panna Desjardin miała na sobie oślepiająco białe szorty; jej nogi, niezbyt krągłe, w miarę umięśnione, przyciągały wzrok. Na piersiach dyndał jej srebrny gwizdek, zdobyty w zawodach łuczniczych podczas studiów.

Dziewczęta zachichotały. Carrie powoli podniosła wzrok, oślepiona przez parę i silnie bijący strumień wody.

– Ehem?

Ten dziwaczny żabi dźwięk pasował do niej w jakiś groteskowy sposób i dziewczęta ponownie zachichotały. Sue Snell zerwała ręcznik z głowy z szybkością prestidigitatora dokonującego magicznej sztuczki i pospiesznie zaczęła się czesać. Panna Desjardin popatrzyła na Carrie, zrobiła dziwny, pełen irytacji gest i wyszła.

Carrie zakręciła prysznic. w rurach zabulgotało, kapnęło jeszcze kilka kropel i woda przestała lecieć.

Dopiero kiedy wyszła spod natrysku, zobaczyły, że po jej nodze spływa strumyczek krwi.

David R. Congress, Nadejście cienia. Udokumentowane fakty i szczegółowe wnioski dotyczące przypadku Carietty White, Tulane University Press, 1981 (s. 34):

Fakt, że w dzieciństwie i latach szkolnych Carietty White nie zanotowano żadnych przypadków telekinezy, bez wątpienia można wytłumaczyć, powołując się na wnioski zawarte w opracowaniu White’a i Stearnsa „Telekineza: Nawrót samorodnego talentu”. Autorzy ci wyjaśniają, iż zdolność poruszania przedmiotów wyłącznie siłą woli ujawnia się jedynie w chwilach krańcowego napięcia. Istotnie zdolności te są głęboko ukryte; to dlatego pozostawały ignorowane przez całe stulecia, a my widzieliśmy jedynie sam wierzchołek góry lodowej, pływającej w morzu szarlatanerii i przesądów.

Fundację naszą założyliśmy, opierając się wyłącznie na skąpych informacjach z drugiej ręki, ale nawet one wystarczą, aby wykazać, iż Carrie White miała zdolności TK o wyjątkowej mocy. Najbardziej niepokojący jest fakt, że większość ludzi traktuje te doniesienia jak zwykłą kaczkę dziennikarską...

– O-kres!

Pierwsza zaczęła wrzeszczeć Chris Hargensen. Wrzask uderzył w wykładane kafelkami ściany, odbił się od nich i powrócił jak echo. Sue Snell mimo woli parsknęła śmiechem. Ogarnęły ją mieszane uczucia: złość, odraza, irytacja, współczucie. Carrie wyglądała po prostu idiotycznie, kiedy tak stała, nie rozumiejąc, o co chodzi. Boże, można by pomyśleć, że ona nigdy...

– O-KRES!

Skandowane okrzyki zaczynały brzmieć jak rytmiczny zaśpiew. z tyłu któraś z dziewcząt (pewnie znowu Hargensen, ale w narastającym zgiełku Sue nie mogła rozpoznać głosu) wrzeszczała ze wszystkich sił ochryple: „Zatkaj sobie!”.

– O-KRES, O-KRES, O-KRES!

Carrie stała biernie wewnątrz otaczającego ją kręgu dziewcząt. Na jej skórze połyskiwały krople wody. Stała nieruchomo jak cierpliwy wół, rozumiejąc, że sobie z niej kpią (jak zawsze), na swój tępy sposób zakłopotana, ale nie zdziwiona.

Kiedy pierwsze ciemne krople menstruacyjnej krwi zaczęły kapać na kafelki podłogi, zostawiając plamy wielkości dziesięciocentówki, Sue poczuła gwałtowne obrzydzenie.

– Na litość boską, Carrie, dostałaś okresu! – krzyknęła. – Umyj się!

– Ehem?

Carrie rozejrzała się ociężale. Mokre włosy oblepiały jej policzki jak hełm. Na jednym ramieniu widać było zaognione skupisko trądziku. w wieku szesnastu lat w jej oczach pojawił się już wyraz bólu – nieuchwytny, a przecież wyraźny.

– Ona myśli, że to od szminki! – wrzasnęła nagle Ruth Gogan z powstrzymywaną wesołością, a potem wybuchnęła piskliwym śmiechem. Sue przypomniała sobie później te słowa i włączyła je do ogólnego obrazu wydarzeń, ale w tej chwili były dla niej tylko jeszcze jednym bezsensownym dźwiękiem potęgującym zamieszanie. Szesnaście lat? – myślała. Przecież ona musi sobie zdawać sprawę, co się dzieje, ona...

Krwi na podłodze przybywało. Carrie w dalszym ciągu spoglądała zdezorientowana na swoje koleżanki, mrugając oczami.

Helen Shyres obróciła się na pięcie i zrobiła ruch, jakby czymś rzucała.

– Ty krwawisz! – krzyknęła nagle Sue z wściekłością. – Ty krwawisz, głupia baryło!

Carrie spuściła wzrok.

Wrzasnęła.

W ciasnym, zaparowanym pomieszczeniu krzyk zabrzmiał bardzo głośno.

Tampon przeleciał w powietrzu, trafił ją w klatkę piersiową i upadł z plaśnięciem u jej stóp. Higroskopijna wata natychmiast zaczęła wchłaniać krew i rozwinęła się jak czerwony kwiat.

Wtedy śmiech – wzgardliwy, zaszokowany, pełen niesmaku – rozbrzmiał z nową siłą, pojawiły się w nim brzydkie nuty i dziewczęta, nie panując już nad sobą, zaczęły bombardować Carrie tamponami i podpaskami wyciąganymi z torebek i z zepsutego pojemnika na ścianie. Tampony fruwały w powietrzu jak śnieg, a dziewczęta śpiewały:

– Zatkaj sobie, zatkaj sobie, zatkaj sobie, zatkaj...

Sue również rzucała, rzucała i śpiewała razem z innymi, nie całkiem zdając sobie sprawę z tego, co robi – magiczne słowa płonęły w jej myślach jak neonowa reklama: To nic takiego, naprawdę nic takiego, naprawdę nic takiego... Wciąż jeszcze jaśniały uspokajająco, kiedy Carrie nagle zawyła i zaczęła się cofać, wymachując rękami, jęcząc i bełkocząc.

Dziewczęta zamilkły: zrozumiały, że w końcu doprowadziły do wybuchu. To właśnie od tej chwili niektóre z nich miały przysięgać, że niczego się nie spodziewały. a przecież dobrze pamiętały te wszystkie lata, kiedy się mówiło na obozie młodzieży chrześcijańskiej: chodź, skotłujemy Carrie prześcieradła, znalazłam miłosny list Carrie do Flasha Boba Picketta, zrobimy kopię i pokażemy wszystkim, schowamy jej majtki, włożymy jej węża do buta i znowu ją załatwimy, znowu ją załatwimy; Carrie uparcie wlokąca się w ogonie na wycieczkach rowerowych, w jednym roku znana jako baryła, w następnym jako klucha, zawsze śmierdząca potem, zawsze z tyłu za innymi, a kiedy się załatwiała w krzakach, poparzyła się pokrzywą i wszyscy o tym wiedzieli (hej, Podrapany Zadku, swędzi dupa?); a kiedy zasnęła w klasie, Billy Preston wysmarował jej włosy masłem z orzeszków ziemnych; szturchańce i kopniaki, złośliwie podstawiane nogi w przejściu między ławkami, żeby się potknęła, przechodząc, jej książki zrzucane na ziemię, pornograficzne pocztówki wkładane do jej torebki; Carrie, która na parafialnym pikniku klęka niezgrabnie, żeby się pomodlić, a wtedy w jej starej spódnicy z madrasu z donośny hukiem pęka szew przy zamku błyskawicznym; Carrie, która nigdy nie trafia w piłkę, nawet na treningach, która przewraca się na twarz na zajęciach z tańca nowoczesnego w drugiej klasie i wybija sobie ząb, która wpada na siatkę podczas gry w siatkówkę; wiecznie oczka w pończochach, wiecznie bluzki przepocone pod pachami; i ten dzień, kiedy Chris Hargensen zadzwoniła do niej po szkole z Kelly Fruit Company i zapytała ją, czy wie, że „świński ryj” pisze się C-A-R-R-I-E... Wszystko to sprawiło, że nagle została osiągnięta masa krytyczna. Od dawna oczekiwany moment ostatecznego poniżenia, upokorzenia, załamania – wreszcie nadszedł. Punkt krytyczny.

Cofała się, skomląc głośno w nagle zapadłej ciszy, zasłaniając sobie twarz tłustymi rękami. w jej włosach łonowych zaplątał się tampon.

Dziewczęta wpatrywały się w nią uważnie błyszczącymi oczami.

Carrie wycofała się w głąb jednej z czterech wielkich kabin z natryskami i powoli osunęła się na ziemię. Wydawała z siebie przeciągłe, bezsilne pojękiwania, oczy wywróciły się jej białkami do góry, jak zarzynanej świni.

Sue powiedziała powoli, z wahaniem:

– Chyba to musi być jej pierwszy raz...

W tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając o ścianę, i do środka wpadła panna Desjardin.

Nadejście cienia (s. 41):

Zarówno lekarze, jak i psycholodzy wypowiadający się na ten temat są zgodni co do jednego: że wyjątkowo późne i związane z szokiem traumatycznym rozpoczęcie cyklu menstruacyjnego u Carrie White mogło być czynnikiem, który spowodował ujawnienie się jej ukrytych zdolności.

Trudno uwierzyć, że aż do roku 1979 Carrie nic nie wiedziała o miesięcznym cyklu u dojrzałych kobiet. Niemal równie trudno uwierzyć, że matka dziewczyny pozwoliła jej osiągnąć prawie siedemnaście lat i nie zaprowadziła córki do ginekologa, żeby wyjaśnić przyczyny braku miesiączki.

Fakty te są jednak niepodważalne. Kiedy Carrie White po raz pierwszy zauważyła u siebie krwawienie z pochwy, nie miała pojęcia, co się dzieje. Nie wiedziała nawet, co znaczy słowo „menstruacja”.

Jedna z jej szkolnych koleżanek, które przeżyły, Ruth Gogan, opowiada, że na rok przed opisywanymi wypadkami weszła do damskiej toalety w szkole im. Ewena i zobaczyła, że Carrie ściera sobie szminkę z ust, używając do tego tamponu sanitarnego. Panna Gogan powiedziała wtedy: „Co ty wyprawiasz, do cholery?”. Panna White odparła na to: „Coś nie tak?”. a panna Gogan: „Nie, nie, w porządku”. Ruth Gogan opowiedziała o tym swoim przyjaciółkom (udzielając potem wywiadu, oznajmiła, iż uważała to za „fajny kawał”). Jeśli nawet później ktokolwiek próbował wyjaśnić Carrie, do czego naprawdę służą przedmioty, których ona używa do poprawiania makijażu, najwyraźniej Carrie uważała te wyjaśnienia za próby nabierania. a doświadczenie nauczyło ją, że nikomu nie należy wierzyć...

Kiedy umilkł dzwonek i dziewczęta pobiegły na drugą lekcję (kilka z nich wyśliznęło się po cichu tylnymi drzwiami, zanim panna Desjardin zdążyła zebrać nazwiska), panna Desjardin zastosowała standardową taktykę wobec histeryczek: uderzyła Carrie mocno w twarz. Nigdy by się nie przyznała, że ten uczynek sprawił jej przyjemność, i z pewnością zaprzeczyłaby, gdyby jej ktoś powiedział, że w gruncie rzeczy uważa Carrie za wielką, rozlazłą kupę sadła. Jako początkująca nauczycielka wciąż jeszcze wierzyła, że naprawdę traktuje wszystkie dzieci jednakowo.

Carrie spojrzała na nią tępo, z wykrzywioną twarzą i trzęsącym się podbródkiem.

– P-p-panno D-d-d-des...

– Wstawaj – powiedziała beznamiętnym tonem panna Desjardin. – Wstawaj i weź się w garść.

– Wykrwawię się na śmierć! – wrzasnęła Carrie i jedna z jej rąk, szukając na ślepo, zacisnęła się na białych szortach nauczycielki, zostawiając krwawy odcisk palców.

– Ja... ja... – Twarz panny Desjardin wykrzywiła się w wyrazie obrzydzenia. Szarpnięciem postawiła dygocącą Carrie na nogi. – Wyłaź stamtąd!

Carrie stanęła chwiejnie między prysznicami a ścianą z automatem zawierającym podpaski. Piersi jej obwisły, ramiona opadły bezwładnie, oczy miały pozbawione wyrazu spojrzenie. Wyglądała jak małpa.

– Dalej – syknęła z furią panna Desjardin – wyjmij sobie tampon... nie, nie trzeba monety, i tak automat jest zepsuty... weź tampon i... do cholery, ruszże się w końcu! Zachowujesz się tak, jakbyś nigdy dotąd nie miała okresu.

– Okresu? – powtórzyła Carrie.

Na jej twarzy zbyt wyraźnie malował się wyraz całkowitego niedowierzania i tępego, beznadziejnego przerażenia, żeby można go było zignorować. Straszna myśl przebiegła nagle przez głowę pannie Desjardin. To było niewiarygodne, nie do pomyślenia. Ona sama dostała pierwszej miesiączki wkrótce po tym, jak ukończyła jedenaście lat; pamiętała, jak wybiegła z łazienki i w podnieceniu krzyknęła ze szczytu schodów: „Mamo, dostałam cioty!”.

– Carrie? – powiedziała teraz. Podeszła do dziewczyny. – Carrie?

Carrie wzdrygnęła się i uchyliła przed nią. w tej samej chwili stojak z kijami do gry w softball przewrócił się z hukiem. Kije potoczyły się na wszystkie strony. Panna Desjardin podskoczyła.

– Carrie, czy to twój pierwszy okres?

Ale skoro już raz dopuściła do siebie tę myśl, właściwie nie musiała pytać. Krew była ciemna i płynęła z przerażającą prędkością. Obie nogi Carrie były umazane, jak gdyby dziewczyna przeszła w bród przez rzekę krwi.

– Boli – jęknęła. – Brzuch...

– To przejdzie – uspokoiła ją panna Desjardin. Narastała w niej nieprzyjemna mieszanina wstydu i współczucia dla Carrie. – Musisz... hm, zatamować upływ krwi. Musisz...

Lampa pod sufitem rozbłysła nagle jaskrawym światłem, potem coś strzeliło, żarówka zaskwierczała i zgasła. Panna Desjardin krzyknęła zaskoczona. Przyszło jej do głowy (cała ta cholerna szkoła się sypie), że takie rzeczy zawsze przytrafiają się Carrie i wokół Carrie, kiedy jest zdenerwowana, jak gdyby pech prześladował ją na każdym kroku. Myśl uleciała niemal tak szybko, jak się pojawiła. Nauczycielka wyjęła tampon z zepsutego pojemnika i odpakowała go.

– Popatrz – powiedziała – w ten sposób...

Nadejście cienia (s. 54):

Margaret White urodziła swoją córkę Carrie 21 września 1963 roku w okolicznościach, które można jedynie określić jako niezwykłe. w istocie po uważnym przestudiowaniu przypadku Carrie White nieuchronnie narzuca się pewien wniosek: Carrie była jedynym dzieckiem w rodzinie tak dziwacznej, że wyróżniającej się spośród wszystkich rodzin, którymi kiedykolwiek interesowała się opinia publiczna.

Jak podano wcześniej, Ralph White poniósł śmierć na placu budowy w Portland w lutym 1963 roku, przywalony przez stalowy dźwigar, który wyśliznął się z podtrzymującej pętli. Od tego dnia pani White mieszkała samotnie w podmiejskim bungalowie w Chamberlain.

Z powodu graniczących z fanatyzmem religijnych przekonań państwa White’ów (byli fundamentalistami) pani White nie miała żadnych przyjaciół, którzy mogliby się nią zaopiekować w okresie żałoby. Nikogo również przy niej nie było siedem miesięcy później, kiedy nadszedł czas rozwiązania.

21 września około 13.30 mieszkańcy Carlin Street usłyszeli krzyki dobiegające z bungalowu White’ów. Policja jednakże została zaalarmowana dopiero o godzinie 18.00. Istnieją dwa możliwe wytłumaczenia tej zwłoki, oba równie deprymujące: albo sąsiedzi pani White nie życzyli sobie być zamieszani w policyjne dochodzenie, albo też niechęć do niej była tak silna, że wszyscy z rozmysłem przyjęli postawę wyczekującą. Pani Georgia McLaughlin, jedyna spośród trzech pozostałych mieszkańców tej ulicy, która była świadkiem tego wydarzenia i zgodziła się na rozmowę ze mną, oświadczyła, że nie wezwała policji, ponieważ sądziła, że krzyki mają coś wspólnego z „religijnym szałem”.

Kiedy o 18.22 pojawiła się policja, krzyki stały się rzadsze. Panią White znaleziono w sypialni na piętrze, leżącą w łóżku, a oficer prowadzący dochodzenie, Thomas G. Mearton, myślał początkowo, że ma do czynienia z ofiarą morderstwa. Całe łóżko było zalane krwią, a obok na podłodze leżał rzeźnicki nóż. Dopiero później policjant zobaczył, że pani White trzyma przy piersi noworodka, jeszcze częściowo zawiniętego w błonę łożyska. Widocznie pani White sama przecięła pępowinę nożem.

Hipoteza, jakoby Margaret White nie zdawała sobie sprawy, że jest w ciąży, a nawet nie rozumiała, jakie są nieuniknione następstwa tego stanu – wprost nie mieści się w głowie. Ostatnio tacy uczeni jak J. W. Bankson i George Fielding zaproponowali rozsądniejsze wyjaśnienie tego przypadku. Według nich możliwość zajścia w ciążę była u Margaret White nierozdzielnie związana z pojęciem „grzechu” (stosunku płciowego) i jako taka została całkowicie wyparta z jej świadomości. Ta kobieta po prostu nie chciała uwierzyć, że coś takiego mogło jej się przydarzyć.

Mamy w aktach co najmniej trzy jej listy do przyjaciółki w Kenoshy w Wisconsin, które wydają się ostatecznie dowodzić, iż począwszy od piątego miesiąca ciąży, pani White była przekonana, że ma „raka narządów kobiecych” i wkrótce połączy się ze swoim mężem w niebie...

Kiedy piętnaście minut później panna Desjardin prowadziła Carrie do gabinetu dyrektora, korytarze były miłosiernie puste. Zza zamkniętych drzwi klas dolatywało jednostajne brzęczenie.

Carrie przestała w końcu wrzeszczeć, ale w dalszym ciągu w regularnych odstępach czasu wydawała z siebie głębokie szlochy. Panna Desjardin musiała sama założyć jej tampon, wytrzeć krew mokrymi papierowymi ręcznikami i wciągnąć na nią jej zwykłe bawełniane majtki.

Dwa razy próbowała jej wytłumaczyć, że miesiączka to normalna sprawa, ale Carrie zatykała uszy rękami i nie przestawała płakać.

Pan Morton, zastępca dyrektora szkoły, otwierał właśnie drzwi swojego gabinetu, kiedy weszły do poczekalni. Dwaj chłopcy czekający na rozmowę w sprawie oblania pierwszego semestru z francuskiego, Billy deLois i Henry Trennant, wytrzeszczyli oczy.

– Proszę wejść – powiedział energicznie pan Morton. – Proszę, proszę. – Ponad ramieniem panny Desjardin zmierzył wzrokiem dwóch chłopców, którzy wpatrywali się w krwawe ślady palców na jej szortach. – a wy na co się gapicie?

– Krew – odparł Henry, uśmiechając się z bezmyślnym zdziwieniem.

– Za karę zostaniecie dwie godziny po lekcjach – warknął pan Morton. Spojrzał na krwawe ślady i zamrugał.

Zamknąwszy za sobą drzwi, zaczął grzebać w górnej szufladzie szafki zawierającej szkolne formularze wypadkowe.

– Dobrze się czujesz... hm...?

– Carrie – podpowiedziała panna Desjardin. – Carrie White. – Pan Morton znalazł w końcu formularz dotyczący wypadków. Widniała na nim duża plama po kawie. – To niepotrzebne, panie Morton.

– Wypadek na trampolinie, prawda? Właśnie... niepotrzebne?

– Nie. Ale sądzę, że Carrie należy zwolnić z zajęć na resztę dnia. Miała dość nieprzyjemne przejścia.

Dała mu oczami znak, którego nie zrozumiał.

– Tak, oczywiście, jeżeli pani tak uważa. Dobrze. Świetnie. – Morton wepchnął zmięty formularz z powrotem do szafki, zatrzasnął szufladę, przycinając sobie palec, i jęknął. Pełnym gracji ruchem okręcił się na pięcie, otworzył z rozmachem drzwi, zmierzył wzrokiem chłopców i zawołał: – Panno Fish, proszę wypisać zwolnienie, dobrze? Carrie Wright.

– White – poprawiła panna Desjardin.

– White – zgodził się Morton.

Billy deLois parsknął śmiechem.

– Przez tydzień zostajesz po lekcjach! – ryknął Morton. Pod paznokciem zaczął już mu się tworzyć krwiak. Bolało jak diabli. Monotonne, regularne szlochy Carrie nie ustawały.

Panna Fish przyniosła żółty formularz zwolnień i Morton nabazgrał na nim swoje inicjały srebrnym kieszonkowym ołówkiem, krzywiąc się z bólu, ponieważ uraził się w stłuczony palec.

– Odwieźć cię do domu, Cassie? – zapytał. – Jeżeli trzeba, możemy wezwać taksówkę.

Potrząsnęła głową. Morton z niesmakiem zauważył, że z jednej dziurki w nosie wystaje jej wielki zielonkawy smark. Odwrócił wzrok i popatrzył na pannę Desjardin.

– Z pewnością nic jej nie będzie – uspokoiła go. – Carrie musi tylko przejść do Carlin Street. Świeże powietrze dobrze jej zrobi.

Morton wręczył dziewczynie żółtą kartkę.

– Możesz już iść, Cassie – powiedział wspaniałomyślnie.

– Nie nazywam się Cassie! – wrzasnęła Carrie znienacka.

Morton wzdrygnął się, a panna Desjardin podskoczyła, jakby ją ktoś ukłuł. Ciężka ceramiczna popielniczka na biurku, kopia „Myśliciela” Rodina, którego wydrążona głowa stanowiła pojemnik na niedopałki, zleciała nagle na podłogę, jakby chciała się schować przed tym wrzaskiem. Popiół, niedopałki i resztki tytoniu z fajki Mortona rozsypały się po jasnozielonym nylonowym dywanie.

– Słuchaj no – zaczął Morton, próbując nadać głosowi surowe brzmienie – rozumiem, że jesteś zdenerwowana, ale to nie znaczy, że będę tolerował takie...

– Proszę – powiedziała cicho panna Desjardin.

Morton spojrzał na nią z ukosa i krótko skinął głową.

Wypełniając funkcje dyscyplinarne, które były jego głównym zajęciem jako zastępcy dyrektora, usiłował naśladować sposób bycia swojego ulubionego aktora Johna Wayne’a, ale z miernym powodzeniem. Wśród personelu administracyjnego (który na zebraniach komitetu rodzicielskiego, na kolacjach w Niższej Izbie Handlowej i na ceremoniach przyznawania nagród przez Legion Amerykański zwykle bywał reprezentowany przez dyrektora, Henry’ego Grayle’a) znany był jako „kochany Mort”. Uczniowie mówili o nim „ten kopnięty stary pierdoła”, co niewątpliwie bardziej odpowiadało rzeczywistości. Niemniej, jak to podkreślali niektórzy uczniowie (między innymi Billy deLois i Henry Trennant), zabierając głos na zebraniach komitetu rodzicielskiego i rady miejskiej, punkt widzenia administracji przeważnie decydował.

Teraz więc kochany Mort, wciąż ukradkiem obmacując swój skaleczony palec, uśmiechnął się do Carrie i powiedział:

– Możesz już iść, Cassie, jeśli chcesz. a może wolałabyś posiedzieć chwilę i trochę odpocząć?

– Pójdę – mruknęła Carrie. Wstała, zdecydowanym ruchem odgarnęła włosy z twarzy i obejrzała się na pannę Desjardin. Jej szeroko otwarte oczy pociemniały ze zrozumienia. – Śmiały się ze mnie. Śmiały się i rzucały. Zawsze się ze mnie śmieją.

Panna Desjardin tylko spojrzała na nią bezradnie. Carrie wyszła.

Morton i panna Desjardin w milczeniu odprowadzali ją wzrokiem. Potem Morton odchrząknął niezręcznie, jakby chciał sobie przeczyścić gardło, przykucnął i zaczął zbierać na kupkę śmieci z przewróconej popielniczki.

– Właściwie co się stało?

Panna Desjardin westchnęła i spojrzała z niesmakiem na brązowe zasychające ślady krwi na szortach.

– Dostała okresu. Swojego pierwszego okresu w życiu. Pod prysznicem.

Morton ponownie odchrząknął i zaczerwienił się z lekka. Kartka papieru, którą zgarniał śmieci, zaczęła się szybciej poruszać.

– Czy to nie jest trochę... hm...

– Za późno na pierwszą miesiączkę? Owszem. Właśnie dlatego tak się przestraszyła. Chociaż nie mogę zrozumieć, czemu jej matka... – Jakaś myśl przemknęła pannie Desjardin przez głowę i natychmiast uleciała. – Chyba nie za dobrze to załatwiłam, Morty, ale nie wiedziałam, o co jej chodzi. Ona myślała, że się wykrwawi na śmierć.

Morton spojrzał na nią ostro.

– Jestem przekonana, że jeszcze pół godziny temu w ogóle nie wiedziała, co to jest menstruacja.

– Proszę mi podać tę małą szczoteczkę, panno Desjardin. Tak, właśnie tę. – Podała mu małą zmiotkę z napisem na rączce: „Skład Towarów Żelaznych w Chamberlain ZAWSZE do usług”. Morton zaczął zmiatać kupkę popiołu na papier.

– Obawiam się, że jednak trzeba to będzie posprzątać odkurzaczem. Wszędzie popiół. Coś okropnego. Byłem pewien, że postawiłem popielniczkę na środku biurka. Śmieszne, jak coś takiego potrafi się nagle przewrócić. – Uderzył głową o krawędź biurka i gwałtownie usiadł na podłodze. – Trudno uwierzyć, panno Desjardin, że dziewczyna może chodzić do szkoły przez trzy lata i nie wiedzieć nic o menstruacji.

– Mnie jeszcze trudniej w to uwierzyć – odparła. – Ale w żaden inny sposób nie potrafię sobie wytłumaczyć jej zachowania. a poza tym wśród koleżanek zawsze była kozłem ofiarnym.

– Hm. – Morton wysypał popiół i niedopałki do kosza na śmieci i otrzepał ręce. – Chyba sobie przypomniałem. White. Córka Margaret White. To musi być ona. w takim razie mogę w to uwierzyć. – Usiadł za biurkiem i uśmiechnął się przepraszająco. – Tyle ich jest. Po jakichś pięciu latach wszystkie twarze zaczynają się zlewać w jedno. Człowiek zaczyna mylić imiona braci i tak dalej. Trudna sprawa.

– Oczywiście, rozumiem.

– Niech pani poczeka, aż będzie pani miała dwudziestoletni staż jak ja – powiedział markotnie, spoglądając na swój skaleczony palec. – Przychodzi jakiś dzieciak, który wydaje się znajomy, a tymczasem okazuje się, że uczyła pani jego ojca w pierwszym roku swojej pracy. Margaret White chodziła do szkoły, zanim zacząłem tu pracować, za co jestem głęboko wdzięczny losowi. Powiedziała kiedyś pani Bicente, świeć Panie nad jej duszą, że Bóg zarezerwował dla niej specjalne miejsce w piekle za to, że ośmiela się uczyć dzieci podstaw darwinowskiej teorii ewolucji. Dwa razy była zawieszona w prawach ucznia – raz za to, że pobiła koleżankę torebką. Fama głosi, że Margaret White przyłapała tę koleżankę na paleniu papierosów. Szczególne poglądy religijne. Bardzo szczególne. – Nagle przybrał manierę Johna Wayne’a. – Te dziewczęta. Czy naprawdę się z niej śmiały?

– Gorzej. Kiedy weszłam, wrzeszczały i rzucały w nią tamponami. Zachowywały się jak... jak w zoo przed klatką z małpami.

– o Boże. o Boże. – John Wayne zniknął. Morton oblał się szkarłatem. – Ma pani nazwiska?

– Tak. Nie wszystkie, chociaż niektóre z nich chyba doniosą na pozostałe. Prowodyrem była pewnie Chris Hargensen... jak zwykle.

– Chris i jej kaszaloty – wymamrotał Morton.

– Tak. Tina Blake, Rachel Spies, Helen Shyres, Donna Thibodeau i jej siostra Fern, Lila Grace, Jessica Upshaw. i Sue Snell. – Zmarszczyła brwi. – Nie spodziewałam się czegoś takiego po Sue. Zawsze wydawało mi się, że takie... historie to nie w jej stylu.

– Czy rozmawiała pani z tymi dziewczętami?

Panna Desjardin zaśmiała się niewesoło.

– Kazałam im się wynosić do diabła. Byłam zbyt zdenerwowana, żeby z nimi rozmawiać. a Carrie wpadła w histerię.

– Hm. – Morton zetknął końce palców. – a zamierza pani z nimi porozmawiać?

– Owszem. – Ale było to powiedziane bez entuzjazmu.

– Czyżbym wyczuwał jakąś nutę...

– Nie myli się pan – przyznała posępnie. – Widzi pan, oczywiście nie pochwalam ich zachowania, ale rozumiem, co czuły. Przyznam, że sama miałam ochotę złapać tę dziewczynę i nią potrząsnąć. Może to jakiś instynkt związany z menstruacją sprawia, że kobiety są wtedy rozdrażnione. Nie wiem. Przez cały czas mam przed oczami Sue Snell.

– Hm. – Morton przybrał inteligentny wyraz twarzy. Nie rozumiał kobiet i bynajmniej nie pragnął zagłębiać się w dyskusję o problemach menstruacji.

– Porozmawiam z nimi jutro – przyrzekła panna Desjardin, wstając. – Flaki z nich wypruję.

– Świetnie. Niech je pani odpowiednio ukarze. a jeśli uważa pani, że z niektórymi powinienem... hm... porozmawiać osobiście, proszę się nie krępować...

– Jak pan sobie życzy – odparła uprzejmie. – Jeszcze jedno: kiedy próbowałam uspokoić Carrie, zepsuło się światło. To już była ostatnia kropla.

– Zaraz wyślę na dół woźnego – zapewnił Morton. – i dziękuję za wszystko, panno Desjardin. Proszę powiedzieć pani Fish, żeby przysłała mi Billy’ego i Henry’ego, dobrze?

– Oczywiście. – Panna Desjardin wyszła.

Morton odchylił się na oparcie fotela i zapomniał o całej sprawę. Kiedy Billy deLois i Henry Trennant, dwaj najwięksi rozrabiacy, wśliznęli się do gabinetu, przyjrzał im się z zadowoleniem i przygotował się do wygłoszenia surowej reprymendy.

Jak sam często powtarzał Hankowi Grayle’owi, tacy to dla niego byli na jeden ząb.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...