Prolog
1163 rok snu Pożogi
9 rok panowania cesarzowej Laseen
Rok Czystki
Gdy wyszedł chwiejnym krokiem z Alei Dusz na Rondo Sądu, wyglądał jak groteskowy kłąb much. Rojące się skupiska tych owadów migrowały bezmyślnie po jego ciele, czarne i lśniące, a niekiedy odpadały od niego w oszalałych bryłkach, które eksplodowały lotem, gdy tylko uderzyły o bruk.
Kapłan wlókł się jej śladem, ślepy, głuchy i milczący. Sługa Kaptura, Pana Śmierci, uczcił w ów dzień swego boga w ten sposób, że wraz z towarzyszami rozebrał się do naga i wysmarował krwią straconych morderców, którą przechowywano w wielkich amforach ustawionych pod ścianami w nawie świątyni. Potem bracia utworzyli procesję i wyszli na ulice Unty, by przywitać duszki boga i pokierować śmiertelnym tańcem, który oznaczał ostatni dzień Pory Zgnilizny.
Stojący wokół ronda strażnicy rozstąpili się przed kapłanem, a potem odsunęli się od siebie jeszcze bardziej, by przepuścić ruchliwą, brzęczącą chmurę, która podążała za nim. Niebo nad Untą wciąż było raczej szare niż błękitne, jako że muchy, które o świcie zgromadziły się w stolicy Imperium Malazańskiego, zerwały się teraz do lotu i pofrunęły nieśpiesznie nad zatoką ku słonym bagnom i zalanym wodą wysepkom leżącym po drugiej stronie rafy. Pora Zgnilizny zawsze sprowadzała ze sobą robactwo, a w ciągu ostatnich dziesięciu lat nadeszła aż trzy razy, co było czymś niespotykanym.
W powietrzu nad rondem nadal pełno było rozbrzęczanych plamek przypominających latający żwir. Gdzieś na ulicach jakiś pies ujadał rozpaczliwie, jakby był bliski śmierci, ale nie mógł zakończyć życia. Nieopodal centralnej fontanny ronda porzucony muł, który jakiś czas temu padł na ziemię, poruszał jeszcze słabo uniesionymi w górę nogami. Muchy właziły do środka przez wszystkie naturalne otwory ciała zwierzęcia, które wzdęły już gazy. Tak jak wszystkie muły, było ono jednak z natury uparte i zdychało od ponad godziny. Gdy obok przeszedł pozbawiony wzroku kapłan, muchy poderwały się z ciała muła, tworząc ruchomą zasłonę, i dołączyły do całunu owadów spowijającego mężczyznę.
Felisin, która stała razem z innymi, czekając na kapłana Kaptura, nie miała wątpliwości, że zmierza on prosto ku niej. Spoglądał w jej stronę dziesięcioma tysiącami oczu i była pewna, że wszystkie w nią się wpatrują. Nawet narastająca groza nie była jednak w stanie zwalczyć odrętwienia, które spowiło jej umysł tłamszącym kocem. Zdawała sobie sprawę, że wzbiera w niej przerażenie, lecz przypominało to raczej pamięć o nim niż żywe uczucie.
Niewiele pamiętała z pierwszej Pory Zgnilizny, którą przeżyła, z drugiej jednak zachowała klarowne wspomnienia. Przed niespełna trzema laty spędziła ten dzień bezpieczna w rodzinnej posiadłości, domu o grubych ścianach, w którym okiennice zamknięto i uszczelniono płótnem, na zewnątrz pod drzwiami ustawiono piecyki koksowe, a na wysokich, najeżonych odłamkami szkła murach kłębił się gryzący dym z płonących liści istaarl. Ostatni dzień Pory Zgnilizny i jego Godzina Pragnienia budziły w niej niesprecyzowaną odrazę, były irytującą niedogodnością, lecz niczym więcej. Nie myślała wówczas zbyt wiele o niezliczonych żebrakach i bezdomnych zwierzętach, a nawet uboższych obywatelach, których potem na wiele dni przymusowo wcielano do brygad sprzątaczy.
To samo miasto, ale inny świat.
Zastanawiała się, czy strażnicy spróbują w jakiś sposób pokierować zbliżającym się do ofiar czystki kapłanem. Podobnie jak inni stojący w szeregu ludzie była teraz podopieczną cesarzowej i odpowiadała za nią Laseen, a choć mogło się wydawać, że trasą kapłana kieruje ślepy traf i kolizje są efektem przypadku, a nie świadomego zamiaru, Felisin w głębi duszy wiedziała, że tak nie jest. Czy noszący hełmy strażnicy podejdą do kapłana, odciągną go na bok i przeprowadzą bezpiecznie przez rondo? – Nie sądzę – odezwał się człowiek, który przykucnął po jej prawej stronie. W jego półprzymkniętych, głęboko zapadniętych oczach pojawił się błysk czegoś, co mogło być rozbawieniem. – Widziałem, jak przenosiłaś spojrzenie ze strażników na kapłana, a potem znowu na strażników.
Rosły, milczący drab po jej lewej stronie podniósł się powoli, ciągnąc za sobą łańcuch. Skrzyżował ramiona na nagiej, pokrytej bliznami piersi, szarpiąc gwałtownie okowami, aż Felisin skrzywiła się z bólu. Mężczyzna spoglądał spode łba na nadchodzącego kapłana, lecz nie odzywał się ani słowem.
– Czego on ode mnie chce? – zapytała szeptem dziewczyna. – Czym sobie zasłużyłam na uwagę kapłana Kaptura? Przykucnięty człowiek kołysał się w przód i w tył, unosząc twarz ku późnopopołudniowemu słońcu.
– Królowo Snów, czy to, co słyszę z tych pełnych, słodkich usteczek, to młodzieńczy egocentryzm, czy tylko zwyczajna zarozumiałość szlachty, która sądzi, że cały wszechświat obraca się wokół niej? Odpowiedz mi, błagam, kapryśna Królowo!Felisin skrzywiła się.
– Lepiej było, kiedy myślałam, że śpisz. Albo nie żyjesz.
– Martwi nie kucają, dziewczyno. Leżą na ziemi. Kapłan Kaptura nie idzie po ciebie, lecz po mnie.
Zwróciła się w jego stronę. Łączący ich ze sobą łańcuch zagrzechotał. Mężczyzna przypominał raczej ropuchę o zapadniętych oczach niż człowieka. Był łysy, a na twarzy miał tatuaż złożony z maleńkich, czarnych, wytrawionych symboli, ukrytych wewnątrz większego wzoru, który pokrywał skórę niczym pomarszczony zwój. Jego nagość zasłaniała jedynie wystrzępiona przepaska biodrowa, koloru wyblakłej czerwieni. Muchy łaziły po całym jego ciele, nie chcąc odlecieć, Felisin zdała sobie jednak sprawę, że nie tańczą w rytm ponurej muzyki Kaptura. Wytatuowane było całe ciało nieznajomego. Na twarzy miał pysk dzika, wzdłuż ramion, ud i goleni wił mu się splątany labirynt kędzierzawego, utkanego z liter futra, a w skórze stóp wytrawiono przedstawione ze szczegółami kopyta. Do tej pory Felisin była zanadto pochłonięta sobą, zbyt odrętwiała z szoku, by zwracać uwagę na skutych z nią łańcuchem towarzyszy. Ten mężczyzna był kapłanem Fenera, Dzika Lata, i wydawało się, że muchy o tym wiedzą, rozumieją to na tyle, by zmienić tok swego oszalałego ruchu. Przyglądała się z chorobliwą fascynacją, jak gromadzą się na końcach kikutów uciętych w nadgarstkach rąk. Pokrywające je stare blizny były jedynymi miejscami na jego skórze, które nie należały do Fenera. Ścieżki, po których duszki zmierzały do owych kikutów, nie dotykały ani jednej linii tatuażu. Muchy unikały ich w swym tańcu, lecz mimo to wydawało się, że bardzo chcą tańczyć.
Kapłan Fenera zamykał szereg. Skuto go w kostce, podczas gdy wszyscy pozostali nosili wąskie żelazne okowy na nadgarstkach. Stopy miał wilgotne od krwi. Muchy krążyły nad nimi, lecz bały się wylądować. Mężczyzna otworzył oczy, gdy nagle coś przesłoniło słońce.
Przybył sługa Kaptura. Łańcuch zakołysał się, gdy drab stojący po lewej stronie Felisin cofnął się tak daleko, jak tylko pozwoliły na to okowy. Ściana za jej plecami była rozgrzana, a płytki, na których namalowano sceny przedstawiające imperialne ceremonie, przez cienki materiał niewolniczej tuniki wydawały się śliskie. Felisin wbiła wzrok w spowitego w muchy stwora, który zatrzymał się bez słowa przed przykucniętym kapłanem Fenera. Nigdzie nie widziała ani skrawka odsłoniętego ciała. Owady przesłoniły go całkowicie. Pod ich powłoką żył w ciemności i nie docierał do niego nawet słoneczny żar. Otaczająca go chmura rozpostarła się szerzej. Dziewczyna odsunęła się trwożnie, gdy zimne nóżki niezliczonych insektów dotknęły jej skóry i szybko pobiegły w górę po udach. Otuliła się ciaśniej tuniką i zwarła mocno nogi.
– Godzina Pragnienia już minęła, akolito – odezwał się kapłan Fenera. Na jego szerokiej twarzy wykwitł pozbawiony wesołości uśmiech. – Wracaj do świątyni.
Sługa Kaptura nie odpowiedział, wydawało się jednak, że brzęczenie much zmieniło tonację. Muzyka ich skrzydełek wypełniła kości Felisin wibracją. Kapłan przymrużył głęboko osadzone oczy. Jego głos zmienił tonację.
– No dobrze. W rzeczy samej byłem ongiś sługą Fenera, lecz nie jestem nim już od lat, choć z mojej skóry nie da się zetrzeć dotyku boga. Wydaje się jednak, że choć Dzik Lata mnie nie kocha, ciebie darzy jeszcze mniejszą miłością.
W duszy Felisin coś zadrżało, gdy brzęczenie zmieniło raptownie nutę, tworząc zrozumiałe dla niej słowa.
– Tajemnicę… pokazać… teraz… – No to mi ją pokaż – warknął były sługa Fenera. Być może w sprawę włączył się wtedy sam Dzik Lata i uderzyła dłoń rozwścieczonego boga. Felisin dobrze zapamiętała ów moment i w przyszłości często miała o nim myśleć. Możliwe też, że tajemnica była tylko drwiną nieśmiertelnych, żartem dalece wykraczającym poza jej pojmowanie. Tak czy inaczej, w tej właśnie chwili narastająca w dziewczynie fala przerażenia wyrwała się na wolność, druzgocąc skuwające jej duszę okowy odrętwienia. Muchy eksplodowały we wszystkie strony, odsłaniając… pustkę.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz