Bioshock: Infinite

6 minut czytania

Pisząc pierwsze wrażenia z nowego "Bioshocka", nie zdawałem sobie sprawy z wielu rzeczy. Po zakończeniu gry wzniosłem w niebo pięść i wykrzyknąłem tylko "Kenie Levineeeeee!", jednocześnie w bezkresnym podziwie dla jego bajarskiego geniuszu, jak i za zrobienie ze mnie głupca i zdzielenie mnie w ostatnich 20 minutach gry po twarzy.

Trzykrotnie.

bioshock: infinite

"Bioshock: Infinite" to gra ze wszech miar nierówna. Z jednej strony mamy do czynienia z nieprawdopodobnie bogatym settingiem, w którym opowiadana jest historia, jak już zauważył Tokar w swoim komentarzu pod Pierwszymi Wrażeniami, ustępująca tylko "Tormentowi" – jedna z lepszych historii opowiedzianych za pomocą gier komputerowych, przywracająca wiarę w to, że gry mogą być medium równie pełnym, co książka i film. Z drugiej strony, jednak spotykamy się z groteskowym gameplayem, istną orgią krwi i flaków, w której masakrujemy dziesiątkami hordy przeciwników, zachowaniem nie różniących się praktycznie niczym, wpieprzając przy okazji po 20 wat cukrowych jednocześnie (coś jak sery w "Skyrimie") i słuchając, jak nasza towarzyszka, która jeszcze kilka scen wcześniej wielkimi oczami patrzyła na pierwsze dokonywane przez Bookera DeWitta zabójstwo i krzyczała mu w twarz, że jest potworem i mordercą, teraz chwali nas za sprawnie wykonaną egzekucję. No i rzuca nam amunicję, żebyśmy mogli zabić kilka osób więcej.

bioshock infinite

Ta dysproporcja w nowym produkcie Irrational Studios razi najbardziej – pod innymi względami gra wyróżnia się na tle dzisiejszych gier. "Bioshock: Infinite" pokazuje "Dishonored", jak wziąć jedną, konkretną estetykę i wykorzystać ją do maksimum, nie bojąc się eksperymentów z kolorami, oświetleniem i modelowaniem twarzy, pokazuje "Colonial Marines", jak solidnie zmontować pełne napięcia sekwencje akcji, które mimo że pasują jak pięść do oka, w ostatecznym rozrachunku zapewniają dynamiczną porcję rozrywki i pewne wyzwanie na wyższych poziomach trudności. Dodaje też do tego własny pazur w postaci sky-line'ów, dzięki którym walka zyskuje nowy wymiar, diametralnie zmieniając tempo i wynik starcia. Pokazuje "Tomb Raiderowi", jak nie uciekając się do najbardziej ekstremalnych zabiegów wykreować silną, kobiecą postać, którą przyrównuje się często do cudownej Alyx Vance z serii "Half-Life".

bioshock: infinitebioshock: infinitebioshock: infinite

Wreszcie, "Bioshock: Infinite" mówi: "SUCK IT, BIOWARE – TAK SIĘ ROBI ZAKOŃCZENIA!" tworząc coś, czego nie doświadczyłem w grze od dawna – epilogu, który jednocześnie mnie zaskoczył, wzruszył, dał do myślenia i pozostawił z uczuciem gorącej satysfakcji, nie opuszczającym mnie nawet teraz. Nie mówiąc o tym, że zostawił mi spory mętlik w głowie i podczas ponownego przechodzenia gry dał zupełnie nową perspektywę na wszystkie dialogi, zachowania i wydarzenia.

Teraz ciekawostka – w pierwszej części gry, a więc po prostu w "Bioshocku", w Rupture jest poważne nawiązanie do "Bioshock: Infinite". Innymi słowy, 6 lat temu Ken Levine ukrył w swojej grze nawiązanie do gry wydanej później. Kiedy o tym przeczytałem, po raz kolejny wzniosłem pięść w niebo krzycząc "Ken Leviiiiineee", po raz kolejny zaskoczony kunsztem i pomysłowością tego faceta.

bioshock: infinitebioshock: infinitebioshock: infinite

Mimo że "Infinite" ma miejsce przed wydarzeniami przedstawionymi w pierwszej części, gra garściami czerpie ze swoich chronologicznych poprzedników – zarówno w kwestii mechaniki, jak i fabuły. Dalej jednym z motywów przewodnich gry są środki pozwalające postaci na korzystanie z nadprzyrodzonych mocy – w "jedynce" były to plazmidy, teraz są to Vigory, trzymane w fikuśnych pojemnikach i zapewniające co najmniej makabryczne wrażenia po pierwszym użyciu. Modyfikacja materiału genetycznego tutaj zastąpiona jest raczej automatonami – prawdziwie steampunkowym połączeniem maszyny i człowieka, która występuje pod postacią Handymana, czyli nowej retro-wersji Big Daddy'ego. Dla uzupełnienia parowego klimatu gry, dostajemy jeszcze mechanicznego patriotę, czyli George'a Waszyngtona zbudowanego z trybików, drewna i ceramiki z wielkim karabinem, zeppeliny i inne statki parowe (wszak akcja dzieje się w podniebnym, unoszącym się mieście) oraz arsenał bogato ornamentowanych, konstrukcją przypominających głęboką tęsknotę za secesjonizmem, broni. To wszystko tkwi w bajecznej rzeczywistości mocno republikańskiej Ameryki circa 1912.

screen

Jeśli miałbym strzelać, postawiłbym na ciężką inspirację "Gangami Nowego Jorku" Scorsese – motywacja wielu postaci jest jak żywcem wyjęta z filmu i zabrana do ekstremum. Rasizm w przeszłości jest obecnie na topie i "Bioshock: Infinite" bogato z tego tematu czerpie. Jednak na tle innych gier wyróżnia się chyba najlepszym podejściem do tematu – lepszym nawet od pierwszego "Dragon Age'a". Tutaj rasizm jest uzasadniony, mocno osadzony w samej historii – można zrozumieć, dlaczego mieszkańcy Kolumbii traktują czarnych, Chińczyków i Irlandczyków jak gorszych od siebie – w przeciwieństwie do mieszkańców Fereldenu i ich postawy wobec elfów. Znaczy, nie zrozumcie mnie źle – każdy elf to kupa i trzeba go wbić na pal, ale jest to motywacja znacznie słabsza niż ta, której uczy nas historia, a którą rozbudowuje gra.

Anioł Kolumbia, objawiający się Prorokowi, kult ojców założycieli, połączenie niemal bajkowej technologii z zaściankowym myśleniem i estetyką początków XX wieku tworzy wybuchową mieszankę, która oszałamia przy pierwszym kontakcie – szczególnie, że pierwszy kontakt z latającym miastem w grze skonstruowany jest w sposób, który zapiera dech w piersiach i pozwala jedynie na powtórzenie za automatonem "Alleluja". Gra w świetny sposób realizuje za pomocą swojej konstrukcji stare przykazanie, by uczyć nie za pomocą pisanych tutoriali (które też są, ale w postaci niemych animacyjek, przyprawiających mnie za każdym razem o śmiech), ale raczej by pokazać jakieś elementy mechaniki, a potem zmusić gracza do skorzystania z nich na własną rękę. I tak na jarmarku mamy okazję skorzystać z Vigorów, postrzelać do murzynów i Irlandczyków (sic!), a potem wykorzystać opanowane w ten sposób umiejętności już w praktyce. Jest nawet klasyczny dla takich imprez tester siły, z dzwonkiem u szczytu, który robi "dzyń". Cholera, jest nawet chórek kwartetowy, w takich samych, pasiastych garniturach, wykonujący piosenkę z epoki na głosy. Gra urzeka klimatem, sprawia, że po podniebnym mieście spaceruje się niemal z nabożnym podziwem, uświadamiając sobie, że napotkany zaraz na początku człowiek miał rację, odpowiadając na pytanie głównego bohatera "Jesteśmy w niebie, przyjacielu, albo tak blisko nieba, jak kiedykolwiek nam się uda&".

bioshock: infinitebioshock: infinitebioshock: infinite

W tym wszystkim gra przemyca swoje mroczne tony, o których trochę pisałem już wyżej, prowadząc Bookera DeWitta przez miasto w poszukiwaniu – a potem w próbie ucieczki z piękną Elizabeth. Dziewczyna w żadnym momencie gry nie jest jednak ciężarem – "Bioshock: Infinite" nie jest jedną wielką misją eskortową; przeciwnie. Elizabeth jest użyteczna w czasie walki, przeczesując w czasie strzelanin pole bitwy w poszukiwaniu amunicji, apteczek i soli, które uzupełniają "pasek many". W spokojniejszych momentach dziewczyna jest niezastąpiona, jeśli idzie o otwieranie zamków, dialogi czy zwykłe uzupełnienie gry o pewną naturalność – Elizabeth potrafi zaglądać w różne zakamarki, przysiadać ze zmęczenia na schodach czy opierać się o różne meble. To mały, z pozoru nieważny szczegół, ale dodaje grze poczucia prawdziwości i doszlifowania, którego nie ma chociażby w co bardziej popularnych RPGach. Wreszcie, dodaje całej historii głębi i wymiaru, zaczynając swoją podróż jako niewinna, zamknięta w wieży "księżniczka", która po ratunku szybko zostaje skonfrontowana z brutalną rzeczywistością i jest zmuszona się do niej przystosować. Dawno gry nie posiadały tak wielowymiarowej postaci, jej rozterek i wewnętrznych konfliktów, które w efekcie sprawiają, że pod koniec gry jest zupełnie inna niż w momencie jej poznania – wciąż zachowując swoją osobowość. Partnerujący jej Booker DeWitt szybko przestaje ją uważać za zwykły cel misji, przez co między tą dwójką formuje się ciasna więź – coś, czego wielu growym duetom brakuje. Dodatkowym plusem jest fakt, że mimo chemii między postaciami, nie jest to klasyczny romans, nie jest to romans w ogóle – "Bioshock: Infinite" to przede wszystkim dramat, wręcz grecka tragedia. Jest w końcu nawet Katharsis.

Wśród tych wszystkich peanów, urokliwych scen (scena, w której dwójka głównych bohaterów gra na gitarze, niesamowite!), świetnej fabuły (w tym doskonale zarysowanej gamie postaci drugoplanowych – nietrudno będzie domyślić się, że najbardziej do gustu przypadła mi para ekscentrycznych naukowców), genialnego zakończenia i solidnej mechaniki występuje, opisana przeze mnie na początku tego tekstu dysproporcyjna dwoistość, ale i coś jeszcze...

bioshock: infinitebioshock: infinitebioshock: infinite

No właśnie – tym czymś jest fakt, że "Bioshock" to gra dobra, może nawet rewelacyjna, ale nie jest w żadnym wypadku tytułem rewolucyjnym. To raczej problem dzisiejszych czasów i stanu tego tak zwanego gaming industry, ale kilka (niech będzie, że 10 lat temu) gry w dużej mierze były właśnie takie jak "Bioshock: Infinite" – miały świetny setting, świetną fabułę, mechanika nie zawsze była najwyższych lotów, podobnie grafika. Teraz ta poprzeczka w dramatyczny sposób się opuściła i coś, co kiedyś byłoby grą, przy której wszyscy przybiliby sobie piątkę zgadzając się, że jest dobra, dziś jest uznawane za mesjasza gier komputerowych i tytuł bez wad. Świadczyć o tym może ilość dziesiątek w recenzjach i wojny na forach czy Reddicie, kiedy ktoś ośmieli się napisać o tym, że "Bioshock: Infinite" ma jednak trochę za uszami.

Ja zamknę oczy i postawię jej dziewiątkę.

bioshock infinite

Dziękujemy firmie Cenega S.A. za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.

Plusy
  • Fabuła!
  • Zakończenie!
  • Columbia!
  • Elizabeth!
  • Stylistyka lat 20. konserwatywnej Ameryki!
  • Grafika!
  • Muzyka!
  • Klimat!
Minusy
  • Nie jest to najlepszy gatunek dla tego typu opowieści,
  • Długość - mogłaby być nieco dłuższa,
  • Poziom trudności,
  • Konsolowa mechanika walki.
Ocena Game Exe
9
Ocena użytkowników
8.33 Średnia z 9 ocen
Twoja ocena

Komentarze

0
·
Gdy wreszcie wygram te miliony, które na pewno czekają na mnie w Totku, i kupię sobie porządny komputer, to po takiej recenzji będę pamiętał, by do monstrualnej biblioteki gier dołączyć tego "Bioshocka"
-2
·
Bardzo nierówna gra. Początek był intrygujący i klimatyczny - dookoła piękna Columbia, propagandowe teksty, a w tle świetne utwory - szczególnie mi się podobał Will The Circle Be Unbroken - a do tego tajemniczy bohater, o którym tak naprawdę wiemy niewiele - ma znaleźć jakąś dziewczynę, ale też znowu nie wiadomo "po co?". Czy ta dziewczyna jest kimś ważnym? Dochodzi do tego interesująca postać proroka Comstocka, który pewnie będzie głównym złym, oraz dziwna para naukowców, podążąjąca za nami krok w krok, wiedząca więcej niż chce powiedzieć, niby z nami rozmawiająca, ale mówiąca w tak zagadkowy sposób, że wprowadza nas w jeszcze większy zamęt. I w ten sposób trafiamy prosto w... ogrom walk.

Po tak genialnym początku dostajemy momentami cholernie nudny środek, wypełniony głównie walką. Walczy się co prawda całkiem dobrze - mamy różnorodne bronie (choć szkoda, że istnieją tylko jedne egzemplarze danego rodzaju - to z której będziemy korzystali to kwestia upodobania; nie ma gorszej, ani lepszej) i dające całkiem sporo frajdy moce, które możemy rozwijać za pieniądze (nawet w porządku system rozwoju postaci - zamiast levelowania, uparcie zbieramy każdy grosz na naszej drodze, modyfikując spluwy oraz ulepszając moce). Ale w końcu wkrada się w to ogromna monotonia, nie chce się już pokonywać kolejne chordy przeciwników, szukać po pomieszczeniach pieniędzy, jakichś eliksirów (zwiększających statystyki - kolejna część rozwoju postaci) czy elementów ubioru, dających określone bonusy, tylko otrzymać następne okruchy dobrze zapoczątkowanej historii.

Ratuje jedynie postać Elizabeth - pochwały na jej temat są mocno przesadzone moim zdaniem, ale nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z naprawdę dobrze stworzonym NPC-em. Jak napisał Tokar w komentarzach pod Pierwszymi wrażeniami - widzimy jej uzasadnioną przemianę, jej niewinność, która napotyka brutalną rzeczywistość, przez co początkowe oskarżenia o morderstwa zmieniają się w dostarczanie nam broni i amunicji podczas walk, ratując bohaterowi niejednokrotnie tyłek. Ale to tyle - Elizabeth szczególnie mnie nie zachwyciła, nie wzbudziła we mnie nie wiadomo jakich uczuć i nie uważam ją za nie wiadomo jak genialną kreację.

I tak grałem, nudząc się już niemiłosiernie, czasami doznając jakiś zachwytów, gdy pojawiały się nowi przeciwnicy, ale nadal niecierpliwie wyczekując zakończenia, które ponoć miało mnie zwalić z nóg. Nie bardzo w to wierzyłem, skoro gra na razie wydawała ot przyzwoitą produkcją i niczym więcej, co prawda o bogatym wnętrzu w postaci świata, ale starannie zamaskowanym pod kolejnymi monotonnymi potyczkami. Aż wreszcie doszedłem do zakończenia, które pokazało, jak dobry jest scenariusz "BioShocka Inifnite". Mówiąc krótko, nic nie zdradzając: fabuła to naprawdę perełka. Zakończenie jest zaskakujące, co prawda w trakcie nudnych walk wymyślałem najbardziej absurdalne zakończenia, z których jedno po części okazało się prawdą, ale to nadal było zaskoczenie.

"BioShock Infinite" z pewnością jest wart uwagi i pokazuje na co stać gry w kwestii fabuły. Ma świetny początek i koniec oraz taki sobie środek. Ode mnie 6,5/10.

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...