Gdy wczesnym, pięknym, poniedziałkowym rankiem Barry dotarł do nowego biura zajmowanego z Herbiną – gabinetu dyrektora! – przed wejściem czekała już kolejka uczennic. Na jej końcu madame Pons postukiwała niecierpliwie stopą obutą w tradycyjny trzewik. Pons, szkolna bibliotekarka, była niezwykle chuda i koścista. Barry podejrzewał, że naprawdę jest mężczyzną.
- Dzień dobry, dziewczęta. Dzień dobry, madame Pons, jak tam biblioteka? – spytał. – Czy w nocy znów uciekły jakieś książki? – (Był to nieustanny, ciągle nierozwiązany problem.)
- Z biblioteką byłoby wszystko dobrze, gdyby niektórzy uczniowie pamiętali, że to miejsce skupienia i nauki, a nie – jej twarz wykrzywiła się w grymasie głębokiego niesmaku – klub striptizowy.
- Klub striptizowy? – powtórzył Barry z gwałtownym zainteresowaniem. – Wejdźcie i opowiedzcie mi o tym – wezwał do środka całą grupę.
- Byłyśmy w Dziale Ksiąg Zastrzeżonych – oznajmiła jedna z dziewcząt, wyraźnie zdenerwowana. – I nie chciałyśmy, żeby ludzie to widzieli.
- Powiecie naszym rodzicom? – spytała druga, bliska łez.
- Madame Pons, proszę mi opisać szczegóły tego oburzającego wydarzenia – Barry z trudem walczył z rozbawieniem.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego – rzuciła. – Alpo Bubeldor nigdy...
- Nie jestem Alpem – w głosie Barry'ego zabrzmiała niebezpieczna nuta.
Do środka weszła Herbina, trzymająca w dłoni bezdenny kubek kawy (to proste zaklęcie doprowadziło do bankructwa gumolską firmę Starbucks.)
- Przyłapałam te... te dziewki na smarowaniu maścią opuchliznową swoich, swoich...
- Piersi? – wtrąciła Herbina. Podała jednej z dziewcząt chusteczkę, by wytarła sobie nos.
- Tak – oznajmiła z odrazą madame Pons.
- Wszystkie przecież kiedyś próbowałyśmy – powiedziała wesoło Herbina.
- Bynajmniej! – zaprotestowała bibliotekarka.
Bieda kocha towarzystwo – i jak się zdaje podobnie ma się rzecz z bezbiuściem, pomyślał Barry. Z okna gabinetu widział grupkę uczniów, szybujących nad boiskiem do quitkitu. Sądząc z niezgrabnych ruchów, zapewne chodzili do Graffitonu. Odwrócił się do żony.
- To raczej zadanie dla dyrektorki. Zajmiesz się tym?
- Chętnie, ale...
- Świetnie. Mam trochę roboty papierkowej.
Przy biurku w przeciwległym kącie Barry zaczął w imieniu Snajpera pisać drobne ogłoszenie. "Nie liczą się muskuły, lecz mikstury" zapisał. "Szanowany nauczyciel akademicki, blada cera, metr osiemdziesiąt wzrostu, osiemdziesiąt kilo wagi, niecierpliwy, nieobdarzony, szuka tolerancyjnego partnera (zwierzęcia). Lubię szczeniaki, długie spacery po plaży i fisting. Razem odejmijmy punkty Graffitonowi! Tylko dla szczupłych." Teraz wystarczyło wysłać je do Wróżbity Codziennego. Założył wiatrówkę z logo Łowów z Łolbrzymem i podszedł do miejsca, w którym Herbina pilnowała wymierzenia kary uczennicom (wcześniej zapisała im zaklęcie, które miały wsunąć pod sportowe biustonosze).
- Muszę zajrzeć do sowiejki i na boisko do quitkita – oznajmił już w drzwiach. – Pewnie nie wrócę przed lunchem.
- Ale Barry, musimy...
- Wiem – uciął Barry, choć nie miał pojęcia o co chodzi. – I zrobimy to. Później. – Kiedy nadejdzie czas, wykombinuje jak się z tego wykręcić. – Czółko, dziewczynki. Pamiętajcie, więcej niż grejpfrut to przesada.
Barry wyszedł z gabinetu pogwizdując. Całkiem nieźle, pomyślał.
- Pani Gringor, czy mogę zostać lesbijką? – spytała jedna z uczennic, odprowadzając Barry'ego wzrokiem.
- Wiem, co czujesz – odparła z siostrzanym współczuciem Herbina. – A wyobraź sobie, że jesteś jego żoną.
***
Najpierw czekała go krótka wizyta w cuchnącej, zawszonej sowiejce. Barry miał dość rozumu, by nie poprosić Hybrydy o zabranie listu. Po operacji gardła nalegał, by rzuciła palenie i od tej pory przy pomocy niezliczonych dziobnięć i drapnięć dawała mu jasno do zrozumienia, że jego korespondencja nie będzie mile widzianym dodatkiem do jej nóg. Poza tym i tak bardzo szybko się męczyła – po przeleceniu zaledwie pięciu metrów musiała robić sobie przerwę. Zamiast tego Barry skorzystał ze starej sowy Pierdzyka Gwizzleya, Pryszczatki.
Następnie przeszedł do pokoju Nigela we wciąż demonstracyjnie niezadaszonej wieży Graffitonu. Muszę ściągnąć tu zespół magów budowlanych, pomyślał Barry. Otwarcie na żywioły sprawiało, że w murach zbierała się wilgoć; Gderający Grzyb docierał nawet na niższe piętra. Barry opadł na kolana i zajrzał pod łóżko syna w poszukiwaniu swego starego mopa. Wręczył go Nigelowi, gdy tylko chłopak otworzył niezbyt entuzjastyczny list zapraszający do szkoły. Od tego czasu Nigel nawet nie tknął mopa, ozdobił go jedynie kilkoma kalkomaniami. W poprzednie święta dziadek Gringor podarował Nigelowi nowy, najmodniejszy model, w opinii Barry'ego nadający się dla pozerów, nie dla prawdziwych graczy. Nigel jednak nie dał się przekonać – uwielbiał swój nowy mop i nazwał go Daisy.
Nie zamierzał nawet zabrać starego do szkoły, Barry jednak zdołał go namówić.
- Przyda ci się zapas. Jeśli co najmniej raz nie połapiesz mopa, to znaczy, że grasz za miękko.
Zaczął macać na oślep. Coś śliskiego – kolorowe pismo? Coś miękkiego i puchatego – zapomniana kanapka? Ale ani śladu mopa.
- Aha! – rzucił znajomy głos. – Węszymy w pokojach w czasie zajęć! – To był Wkurzek, najbardziej irytujący duch w Hokpoku.
- Cześć, Wkurzku – odparł Barry chłodno i usiadł.
- Tylko bez takich, Trotter. Coś tu kradniesz. Chciałbym zobaczyć, jak się z tego wytłumaczysz. Graffiton straci pięćdziesiąt punktów, a ty nieźle oberwiesz i...
- Od lat ci się należało, ty gadający pierdzie! – Barry pochylił się, wycelował różdżką we Wkurzka i posłał go wprost do piekła. – Jebut! – zaintonował.
Wkurzek zawył, gdy małe diablęta rozszarpały go na strzępy. Następnie każdy stworek pożarł kawałek i wysrał go na oczach (skonsumowanych jako ostatnie) ducha. Potem drobinki odchodów stanęły w ogniu i zniknęły w obłoku ostrego fioletowego dymu.
- Boże, zawsze chciałem to zrobić! Czekałem tylko na właściwy moment... No, jest – Barry wyciągnął spod łóżka zakurzony mop.
Otrzepując go podszedł do okna, ostrożnie ułożył na rączce nadmuchiwane kółko przeciwhemoroidowe (teraz wiedział, czemu quitkit nazywają powszechnie "grą młodych czarodziejów"), po czym dosiadł mopa i pomknął nad boisko. Opadając ujrzał Nigela i resztę drużyny Graffitonu, wracających do szkoły z mopami na ramionach.
- Dokąd to, chłopcy? – zawołał radośnie Barry. – Nie poprawicie wyników, jeśli nie będziecie ćwiczyć.
- Deszcz pada – wyjaśnił kapitan.
Na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Barry natychmiast pomyślał o numerze z własnych szkolnych czasów.
- Ty tam, jak się nazywasz?
- Mallory, proszę pana.
- Mallory, idź obudź Ferda i Jorgego Gwizzleyów i powiedz im, żeby tu przyszli. Reszta z was za mną.
Barry wystrzelił wprost w górę, a Graffoni podążyli za nim; faktycznie pięciu Ślizgorybów pod przywództwem Larvala Malgnoya sikało na nich z wysoka. Barry machnął różdżką, odwracając kierunek moczu i posyłając go z powrotem do ich pęcherzy; było to bardzo nieprzyjemne uczucie. Następnie dodał do tego zawartość pęcherzy drużyny Graffitonu i Ślizgorybi poczuli się nagle, jakby zaraz mieli pęknąć.
- Najstarszy numer pod słońcem – rzekł do uczniów; w dole dostrzegł dwóch kolejnych Ślizgorybów, z zajęciem wpychających gracza Graffitonu w kolistą bramkę. – Hej, wy, co tam wyprawiacie?
- N-nic – odparł wysoki, jasnowłosy chłopak.
- N-nic – przedrzeźniał go Barry; jakimś cudem udało mu się sprawić, że zabrzmiało to jeszcze bardziej kretyńsko niż oryginał. – Zjeżdżaj stąd!
- Mój tato zawsze pozwalał nam ćwiczyć, kiedy tylko chcieliśmy – oznajmił Larval, który sfrunął z góry, by dołączyć do kłótni. Był Szukaczem Ślizgorybu.
- Mogę załatwić sprawę tak, byś spędzał z nim dużo więcej czasu – oznajmił Barry. – Znikajcie.
- A kto nas zmusi? – Larval zsiadł z mopa i szurając nogami stanął w pozycji bojowej.
Barry spojrzał na swego nagle pobladłego syna.
- Nigel – polecił. – Zsiądź z mopa. Przylej temu złamiróżdżkowi.
- Ale mama mówi, że nie powinienem się bić – przypomniał Nigel blednąc jeszcze bardziej.
- Mamy tu nie ma – uciął Barry. – No już!
Nigel, zwykle miłośnik terra firma zsiadł niechętnie i zdjął okulary, wręczając je pięcioklasiście nazwiskiem Stevenson.
- Jeśli stanie się najgorsze, oddaj je mojej matce – powiedział. Stevenson przytaknął. – Nic nie widzę, tato – powiedział Nigel zwracając się do ojca. – Wiesz, że nie widzę.
- Magiczne pomaganie synowi jest nie fair! – zawołał ktoś do Barry'ego.
- Żadnej magii – odparł Barry. – To będzie uczciwa walka. Nigel, radź sobie sam.
Obie drużyny utworzyły wokół nich pierścień i do wtóru zachęcających okrzyków Nigel i Larval zaczęli okrążać się nawzajem. Larval skoczył naprzód i wymierzył Nigelowi cios prosto w nasadę nosa.
- Aaa!
Fala przeszywającego bólu zerwała wszystkie ograniczenia z mózgu Nigela. Błyskawicznie chwycił koszulę uśmiechniętego złośliwie Larvala, pociągnął go do siebie i z całych sił rąbnął w brzuch. To był cios jeden na sto. Larval eksplodował, obryzgując wszystkich moczem.
Cuchnący, rozradowany zespół Graffitonu porwał Nigela z ziemi.
- Chłopcy, niech to będzie dla was nauczką: nigdy nie walczcie z pełnym pęcherzem – powiedział Barry. – Ślizgorybi, jazda stąd.
Przeciwnicy z nadąsanymi minami niechętnie ustąpili im pola, zbierający po drodze kawałki Malgnoya.
***
Ferd i Jorge zjawili się po paru minutach, rzuciwszy szybkie zaklęcie Coffeinka.
- Nie, w grze nie chodzi o to żeby pozwolić drugiej drużynie złapać gicz – wyjaśniał właśnie Barry. – Kto wam to powiedział?
- Larval – odparł kapitan Graffitonu, którego ograniczenie umysłowe przewyższał jedynie brak koordynacji ruchowej.
Barry zareagował natychmiast, przenosząc go do rezerwy. Chłopak przez sześć lat był palanciarzem i zyskał sobie sporą sławę, ani razu nie trafiając w piłkę. W miarę upływu czasu wymyślał za to coraz bardziej barokowe wyjaśnienia tego faktu.
- Hej, Barry! – zawołał Ferd. – Co tak śmierdzi?
- Oprócz drużyny? Spytaj Nigela.
- Nikt nie rodzi się z umiejętnością gry – wtrącił Jorge. – Oczywiście oprócz ciebie – zauważył poduszkę Barry'ego. – Świetny pomysł – Jorge wyciągnął różdżkę. – Chono! – rzucił i pewna starsza dama w Surrey przeżyła coś, co jej dzieci uznały za objaw demencji.
- Poodbijać z nimi trochę? – spytał Ferd, wyciągając głuszaka.
- Jasne – przytaknął Barry. Dwaj palanciarze nie zwracali na nich uwagi, śmiali się i tłukli nawzajem. – Wy dwaj, przestańcie! Skoro chcecie w coś przywalić, idźcie z nim – wskazał ręką Ferda. – Nauczy was, jak to robić.
- Skoro Woode'ego tu nie ma, ja nauczę ich bronić – dodał Jorge (Oliver "Łapa" Woode był legendarnym bramkarzem Graffitonu. Po każdej przegranej pilnowano, by nie popełnił samobójstwa. Dzięki latom terapii, miłości żony Kristy i wyjątkowo silnym lekom Woode kieruje obecnie sporą firmą sprzedającą bandaże elastyczne).
- Wszyscy pozostali, zaczynamy trening latania – polecił Barry. – Każdy, kto zdoła mnie złapać, dostanie galona! – Wystartował, a niedoświadczone resztki drużyny poleciały chwiejnie za nim.
Po kilku godzinach Barry i jego towarzysze wciąż śmigali tam i z powrotem.
- Moglibyśmy już przestać? – poprosił jeden z graczy Graffitonu. – Boli mnie pupa.
- Tak – dodał drugi. – I straciliśmy niemal wszystkie poranne zajęcia.
- Też mi priorytety – Barry prychnął z niesmakiem. – Ja także nie nauczyłem się dziś rano niczego, ale jakoś nie słychać, żebym narzekał. – W istocie jego także bolał tyłek, poza tym zesztywniały mu plecy, zdrętwiały nogi, twarz piekła od wiatru – a mop wciskał mu się tu i ówdzie w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Uznawszy, że Herbina zapewne skończyła już zajęcia, do których zamierzała go zaangażować, postanowił zakończyć trening. – No dobra – rzekł – dość na dzisiaj. Ale jutro rano macie tu być punkt siódma. Poćwiczymy manewr, który lubię nazywać "szalonym Iwanem".
Barry wylądował przy wtórze jęków. Na spotkanie wyszedł mu profesor Blablabla trzymający w dłoni niewielki plastikowy kubek. Dziś przykleił okulary do kominiarki wyjątkowo długimi kawałkami taśmy, które powiewały lekko na wietrze.
- Witam, profesorze – zagadnął Barry. – Czemu pan nie uczy?
- Mogą posiedzieć chwilę sami – skłamał Blablabla. – Zobaczyłem cię tutaj i przyniosłem ci smokoniadę.
- Dzięki – Barry pociągnął łyk. Smakowało dziwnie, zupełnie jak wywoływacz fotograficzny. Napój był tak paskudny, że nawet pytakrzyk Barry'ego zabolał nagle. – Doceniam gest, ale w smaku dziwnie przypomina szczyny mantykory – oddał kubek profesorowi Blablabla. – I nie mam tu na myśli ich zalet.
- Wiem – odparł Blablabla wylewając zawartość na ziemię. Źdźbła trawy dosłownie wsunęły się w glebę, byle tylko uniknąć kontaktu. – Jak myślisz, czemu nigdy nie grałem w quitkita?
Barry odwrócił się do uczniów.
- Kiedy gracie mecz ze Ślizgorybem?
- Za jakieś dwa tygodnie – odparł żałośnie kapitan.
- To niezbyt wiele czasu – mruknął Barry. By mieć szansę zdobycia Pucharu Domów musieli pokonać Ślizgoryb... co oznaczało, że w ogóle nie mają szans. – Ferd, Jorge, według mnie czas nauczyć chłopców quitkita ekstremalnego.
- Miałem nadzieję, że to powiesz – rzucił Ferd. Jorge zachichotał złowieszczo.
- Pamiętacie Czarny Czwartek? – spytał.
Owego pamiętnego dnia podczas ich pierwszego roku nauki cała drużyna Ślizgorybu została wymordowana w rzadko spotykanym manewrze quitkitu ekstremalnego, zwanym "całkowitym oczyszczeniem pola".
- Dobra – mruknął Barry. – Od jutra zaczniemy was uczyć grać jak przystało dużym chłopcom i dziewczynkom. Nauczymy was taranować, blokować, strzelać z siodła...
- Zawsze pamiętajcie, że lepiej to robić do tyłu – wtrącił Jorge.
- Zrzucać śmieci, by wywołać zwarcie mopa, używać kolców, sieci, strun fortepianowych i tak dalej.
- Ale panie dyrektorze, czy to nie będzie oszustwo? – spytał palanciarz, niejaki Norval.
- Posłuchaj, istnieje ponad siedemset tysięcy różnych sposobów oszukiwania w quitkicie. Dymienie, dmuchanie, dymanie – i żadna z nich z pozoru nie różni się od legalnej gry. Natomiast quitkit ekstremalny – o, to zupełnie inna sprawa. Jest niewątpliwie nieuczciwy i zdecydowanie bolesny – ciągnął Barry. – Jeśli zagracie jak należy, nie będzie to piękny widok, a większa część drużyny Ślizgorybu zginie. Musicie zdecydować od razu, czy jesteście do tego zdolni, czy nie.
Graffitoni zakrzyknęli radośnie, udzielając jasnej, wyraźnej odpowiedzi. Nigela nie zdziwił fakt, że ojciec proponuje im oszukiwanie. Jak zwykle w równej mierze przepełniły go duma i wstyd.
- Niestety, jeśli tak zagracie, zostaniecie zdyskwalifikowani do końca tego roku. A jeśli spiszecie się naprawdę dobrze, może do końca życia.
- Nam to odpowiada – powiedział szeroko uśmiechnięty gracz. – Mam potąd drzazg w niewymownych.
Syn Barry'ego milczał.
- Nigel, teraz, gdy rozsadziłeś człowieka, masz wątpliwości natury moralnej?
- Nie – odparł Nigel. – Ale wydaje mi się, że nie powinniśmy mówić o tym mamie.
- A zatem ustalone – zakończył Barry. – Jutro rano zaczynamy.
- Wszyscy na trzy – dodał Ferd. – Śmierć z góry, raz, dwa, trzy!
Odpowiedział mu ostatni okrzyk i wszyscy pokuśtykali w górę zbocza.
W drodze do szkoły Blablabla opowiedział Barry'emu o tym, że każe swoim uczniom produkować potężne ciemniackie zaklęcia w postaci wycinanek ze złożonego papieru.
- Gumole uważają, że to płatki śniegu, a potem dostają raka brwi – dodał.
Barry słuchał z zainteresowaniem i podziwem. Ten Blablabla naprawdę znał się na rzeczy.
***
Później tego samego dnia Nigel siedział w sali wspólnej Graffitonu męcząc się z łaciną. Okazała się bardzo trudna: trzeba było odczytać całe zaklęcie, żeby znaleźć czasownik, który zwykle ukrywał się w ostatnim miejscu, jakie byś podejrzewał. Wczoraj na zajęciach zamiast puelli przywołał paellę i musiał poczęstować wszystkich lunchem. Jidysz był dużo łatwiejszy – w razie wątpliwości wystarczyło odchrząknąć – ale też używało się go znacznie mniej.
Ku swej ogromnej uldze Nigel przekonał się, że nie jest bynajmniej jedynym niemagicznym pierwszoroczniakiem w Hokpoku. Gdy Drago został dyrektorem, wraz z Lujuszem przepchnęli plan pozwalający gumolskim uczniom brać udział w specjalnym programie "Czarodziej ostatniej klasy" kończącym się zdobyciem oficjalnego certyfikatu. Program był upiornie drogi i całkowicie bezsensowny, stał się zatem ostatnim krzykiem mody wśród bogatych i ustosunkowanych gumolskiego świata. W istocie rada nadzorcza odkryła wkrótce, że im bardziej oburzająca cena, tym więcej zgłasza się chętnych. Gumolskie pieniądze nie tylko opłacały budowę parku rozrywki, ale też nowego skrzydła rezydencji Malgnoyów.
Oczywiście sytuacja Nigela wyglądała nieco inaczej. Ludzie oczekiwali, że będzie tryskał magią i gdy odkrywali, że tak nie jest, zaczynali się z niego nabijać. Lecz paralizator, który podarował mu tato do przeganiania najbardziej natrętnych fanów, działał równie dobrze jak każde zaklęcie, a jeśli Junior był w pobliżu, gdy Nigelowi zabrakło pary, zawsze wspierał przyjaciela. Teraz zaś, odkąd rozwalił Larvala, inni traktowali go z pewnego rodzaju szacunkiem graniczącym ze strachem.
- A niech to – mruknął Nigel zerkając na zegar ścienny.
Będzie musiał się pospieszyć, jeśli chce zdążyć na następne zajęcia, jedyne, które naprawdę lubił. Nazywały się Zrozumienie Gumoli, zaś prowadził je Author Gwizzley.
W swych dyrektorskich czasach Lon Gwizzley zatrudnił ojca do prowadzenia kursu o Mugolach (i od czasu do czasu wyprowadzania go na spacery). Kontrakt to moc, której nie potrafią pokonać nawet najpotężniejsi ciemniaccy magowie, chyba że chcą zadrzeć ze Związkiem Zawodowym Nauczycieli Magicznych. I tak Author Gwizzley został w szkole. Podczas niedawnej wizyty Lujusza mocno ucierpiał, ale odpłacił pięknym za nadobne. Poza tym rozcięta warga i wciąż imponująco podbite oko nie zmniejszały jego elokwencji ani entuzjazmu dla własnego przedmiotu.
- Witajcie z powrotem, uczniowie; mam nadzieję, że wszyscy przeczytaliście gumolskie gazety. Czy ktokolwiek zrozumiał, o co spierają się Gumole? – spytał Gwizzley. Powiódł wzrokiem po klasie w poszukiwaniu podniesionych rąk. – Nikt? Nie przejmujcie się, mnie też się to nie udało. Czytajcie jednak dalej, może to właśnie któryś z was rozwiąże tę wielką tajemnicę godną Sfylisa (Sfylis to stwór mityczny, skrzyżowanie Sfinksa i lisa. Winston Churchill nazwał kiedyś Józefa Stalina "sfylisem" ukrytym wewnątrz zagadki ukrytej wewnątrz enigmy". Tak naprawdę tego nie powiedział, ale mógł).
Gwizzley otworzył swe notatki.
- Zacznijmy od szybkiej powtórki. Gumol to stwór, który wygląda jak czarodziej bądź czarownica, jest jednak całkowicie pozbawiony mocy kierowania magią. W najcięższych przypadkach Gumole nie potrafią nawet postrzegać magii.
Chciałbym, pomyślał Nigel i rozpoczął ambitny projekt bazgrania w zeszycie.
Profesor Gwizzley uniósł wzrok.
- Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie widział Gumola?
Jedna ręka powędrowała w górę.
- Ach, cieszę się, że spytałem. Bez wątpienia dorastałaś w czysto magicznej komunie?
- Tak, panie profesorze – odparła Pufpifpafka Panacea Pangloss.
- Osobiście jestem im przeciwny – oznajmił Gwizzley. – Podobnie jak wojna, życie wśród Gumoli cudownie poszerza horyzonty: i jak często powtarzałem, nie da się mieć jednego bez drugiego. Nawet najprostszy, najbardziej oszołomiony i irytujący stwór może nas czegoś nauczyć. Pamiętajcie o tym. No dobrze, szybko – profesor parę razy machnął różdżką i na scenie pojawiła pulchna kobieta w kwiaciastej sukience. Siedziała na krześle i natychmiast runęła na ziemię, przybyła bowiem na miejsce sama, bez mebla.
- Co się...
- Przepraszam panią – profesor Gwizzley spojrzał na nią z góry. – Została tu pani przeniesiona w celach edukacyjnych. Proszę powiedzieć dzień dobry.
- D-dzień dobry? – powtórzyła biedaczka.
- Dziękuję – zanucił Gwizzley. Znów machnął różdżką i kobieta zniknęła z głośnym puknięciem.
- Teraz, Pangloss, widziałaś już Gumolkę. Czujesz, jak poszerzają ci się horyzonty?
- Tak, panie profesorze, dziękuję.
- To dobrze – wrócił do lektury notatek. – Choć niektórzy uczeni są przekonani, że Gumole fizycznie różnią się od czarodziejów, w istocie tworząc zupełnie inny gatunek Neandertalczyków przy naszych homo sapiens, według mnie to niesłuszne podejście. Gumole są identyczni jak wy czy ja, lecz ponieważ są niemagiczni, po prostu odmawiają zaakceptowania obecności magii.
W klasie uniosła się ręka.
- Wszyscy? – spytał chłopiec.
- Do niedawna. Przed książkami o Trotterze im mniej Gumol wierzył w istnienie magii – choćby działała na jego oczach – za tym bardziej inteligentnego uważali go pobratymcy.
W sali rozległ się pomruk dezaprobaty. Ktoś mruknął pod nosem "głupie buce!".
Profesor usłyszał.
- Nie, nie, nie powinniśmy ich osądzać. Musimy spróbować zrozumieć i dopiero potem oceniać – rzekł.
Nigel zastanawiał się, czy nie powiedzieć, iż Gumole zwykle miewają zdrowsze zęby niż czarodzieje. Uznał jednak, że lepiej się nie wtrącać.
- Weźmy na przykład to gumolskie urządzenie – profesor Gwizzley podniósł z biurka pilota do telewizora. – Kiedy Gumol celuje tym w swój odbiornik telewizyjny...
Dziewczyna z komuny znów podniosła rękę.
- Przepraszam pana, co to jest telewizor?
- Coś bardzo podobnego do rodzinnej kuli jasnowidzenia – wyjaśnił profesor Gwizzley. – Nie potrafi jednak przewidywać przyszłości, choć jest na nim przycisk wyraźnie opisany jako "w przód" – dodał zirytowany podobnym brakiem niekonsekwencji. – Musicie pamiętać, że wciąż dowiadujemy się o Gumolach nowych rzeczy i nieustannie dokonujemy rewizji naszych poglądów. Niektórzy uczeni po zapoznaniu się z telewizją sądzą, że to czysta rozrywka. Ja jednak uważam ją raczej za formę hipnozy czy kary. W każdym razie gdy Gumol celuje tym przedmiotem – bez wątpienia prymitywną formą różdżki – telewizor ożywa. Gumol jednak nie nazywa tego magią; twierdzą, że różdżka emituje z siebie jakieś promienie. Nikt nigdy nie widział owych promieni, nie czuł ich zapachu ani smaku. Przypuszczam, że przeciętny Gumol – co u nich oznacza kogoś bardzo przeciętnego – rozumie jak bezsensowne jest to tłumaczenie, ale kompletnie go to nie obchodzi. Ci zaś, którzy mają w sobie dość ciekawości, by zastanawiać się nad działaniem tego urządzenia, tkwią tak mocno w okowach przesądów antymagicznych, że wystarczy im jakiekolwiek inne wytłumaczenie.
- Czy promienie to jedyne wyjaśnienie, jakim dysponują Gumole? – spytał Junior.
Profesor zaśmiał się.
- Ależ nie, nie. Zdziwilibyście się słysząc, jak daleko są w stanie posunąć się Gumole, byle tylko zaprzeczyć istnieniu magii. Zetknąwszy się z lewitacją nazywają ją aerodynamiką. Mają też chemię, fizykę, elektryczność – żadnej z nich nie można obejrzeć, wziąć do ręki ani zebrać do wiaderka. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie to, że nieustannie próbują wciskać swoją ignorancję każdemu magowi, usiłującemu przekazać im prawdę. – Profesor wskazał bliznę na swej dłoni. – To pamiątka po przyjacielskiej dyskusji na temat prestidigititatorstwa w gumolskim pubie. Zbierałem wówczas materiały do rozprawy badawczej.
- Czy nikt z nich nie wierzy w magię? – spytał ze zdumieniem któryś z uczniów.
- To problem bardziej złożony, niż się wam wydaje – wyjaśnił Gwizzley. – Kiedy Gumole są młodzi – zwłaszcza teraz, po tym jak książki o Trotterze odkryły przed nimi nasz świat – wielu z nich wierzy w magię, a przynajmniej w możliwość, że oni sami nie poznali jeszcze wszystkiego, co warto wiedzieć. Lecz dorośli są zupełnie inni. Nikt z nich nie mówi, że wierzy w magię, jeśli nie chce trafić do domu wariatów – ciągnął profesor. – Ci, którzy, nie są w stanie dłużej ignorować olbrzymiej ilości rzeczy wymykających się zrozumieniu, nie nazywają ich magią. Zamiast tego mówią o religii i wykorzystują ja jako powód do zabijania się nawzajem.
- Co za barbarzyństwo! – jęknął uczeń z Graffitonu, nie dość ważny dla akcji książki, by wymyślać dla niego nazwisko.
- Istotnie – przytaknął Gwizzley.
- Czemu nie zmusimy ich, by zrozumieli? – spytał równie pechowy Ślizgoryb.
- Moglibyśmy. Ale po co? Wymagałoby to mnóstwa czasu i niczego by nam nie dało. To samo można powiedzieć o eksterminowaniu ich wszystkich.
Podniesiona ręka opadła.
- Pomysł ten wypływa co jakiś czas, osobiście jestem mu przeciwny. Pewnie to kwestia sentymentów. Poza tym uważam, że Gumole są nieprawdopodobnie śmieszni. A teraz otwórzcie podręczniki na stronie czterdziestej czwartej. Widzimy tu idiotyczne gumolskie pomysły dotyczące rozmnażania. Zauważcie, że wróżki nie odgrywają w nim najmniejszej roli...
***
Zajęcia były naprawdę fajne. Profesor Gwizzley pokazywał im gumolski przedmiot i opisywał do czego służy, nieustannie się przy tym myląc. Zapałki nazywał pochodniami, a wykałaczki "podlegającymi biodegradacji urządzeniami służącymi do dyskretnego zwracania czyjejś uwagi". Kiedy zademonstrował im pistolet: "zdumiewająco skuteczne urządzenie do przebijania dziur w papierze", Nigel nie wytrzymał.
Podniósł rękę.
- Profesorze?
- Tak, Trotter?
- To nie do końca tak oznajmił.
- Co masz na myśli? – spytał profesor, w klasie zaszumiało.
- Chodzi mi o pańską analizę – odparł Nigel. – Nie wydaje mi się, żeby pistolety służyły właśnie do tego.
- Oczywiście, że tak. Sam zobacz. Bradpitton, potrzymaj to – profesor cisnął grubą książkę uczniowi siedzącemu w pierwszej ławce, Cyrilowi Bradpittonowi (Nazwanemu tak na pamiątkę wuja Cyrila, który został niechcący zabity przez Zeda Gromgara podczas jedenastego roku nauki Barry'ego).
- Na litość boską, Bradpitton, przestań się wiercić – Gwizzley wycelował i wystrzelił. Odebrał książkę leżącemu na podłodze Cyrilowi, który jęknął cicho. – Po prostu wytrzyj tę krew. Widzicie? – otworzył książkę i zademonstrował. – Idealna dziura na każdej stronicy. To sprytne, niemagiczne rozwiązanie starego jak świat problemu.
- Chodzi o to, że moi dziadkowie to Gumole – tłumaczył Nigel. – I sami zawsze używają dziurkacza.
- Najwyraźniej twoi dziadkowie to dziwacy – odparł profesor Gwizzley z rosnącą irytacją.
Nigel nie ustępował.
- Ale profesorze!
- Wystarczy, Trotter – Nigel niechętnie się zamknął. – Jeśli mówię, że służy do wybijania dziur, to do tego właśnie służy!
***
Po skończonych zajęciach Nigel podszedł do biurka profesora Gwizzleya.
- Profesorze, mógłbym z panem porozmawiać?
- Wyglądasz zupełnie jak Barry – zauważył profesor Gwizzley. – Założę się, że jestem pierwszą osobą, która ci to mówi – dodał sucho.
- Jaki Barry? – podjął rękawicę Nigel.
- I też nie brak ci bezczelności – Gwizzley roześmiał się. Nigel odpowiedział lekkim uśmiechem, onieśmielony i zdenerwowany po wcześniejszym starciu.
Nauczyciel nadal zbierał papiery.
- Jesteś bardzo pewny siebie jak na pierwszoroczniaka – rzekł. – Radziłbym ci z tym uważać. Każdy inny profesor ukarałby za twój wybuch Graffiton odejmując mu pięć punktów.
- Przepraszam – mruknął Nigel. – Po prostu...
- Och, ja dobrze wiem, do czego naprawdę służy pistolet, chłopcze, ale nie sądzę, by cała wasza klasa powinna się o tym dowiedzieć. Lepiej, żeby jeszcze przez kilka lat sądzili, że Gumole to nieszkodliwi kretyni, nieudolnie naśladujący Barry'ego Trottera. W końcu i tak poznają brutalną prawdę... Jak mogę ci pomóc? Dobrze sobie radzisz w szkole?
- Prawdę mówiąc, jeśli można, chciałbym pomówić z panem na osobności.
Na widok miny Nigela Gwizzley spoważniał.
- Oczywiście, oczywiście. Mógłbym spytać, o co chodzi?
Nigel zarumienił się, spuszczając wzrok.
- Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, wolałbym tu o tym nie mówić. Po prostu... wolałbym nie.
- W porządku – profesor spojrzał na niego zdumiony. – Chodźmy do mojego gabinetu.
Gabinet Gwizzleya na pierwszy rzut oka przypominał wyjątkowo zagracony gumolski sklep ze starzyzną. Niewielkie pomieszczenie wypełniały przedmioty wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów, w większości zardzewiałe, pogięte, powgniatane bądź zakurzone. Gwizzley spędzał całe dnie na losowym wybieraniu przedmiotu i metodą prób i błędów ustalaniu do czego służy. Wszystkie swe "odkrycia" zapisywał w oprawnym w skórę notesie. Nigel przekonał się, że w gabinecie jest ich co najmniej pięćdziesiąt, bez cienia wątpliwości pełnych samych błędów.
Gdy tylko zamknęły się drzwi, nim jeszcze zdążyli usiąść, wybuchnął:
- Nie jestem magiczny.
Profesor Gwizzley roześmiał się.
- Pan może myśli, że to zabawne, ale dla mnie to bardzo poważna sprawa! – zaprotestował Nigel.
- Z pewnością. Po prostu trudno mi w to uwierzyć – przyznał profesor. – Spójrz na swoich rodziców.
- Proszę mi nie przypominać!
- Nie dogadujesz się z nimi?
- Nie, głównie dlatego, że bardziej lubią moją siostrę. Ona jest magiczna jak diabli.
Przekleństwo nie zaskoczyło Gwizzleya. Dość często przebywał wśród dzieci, by wiedzieć, jakim językiem się posługują, a jako pełniący obowiązki "kulerskiego nauczyciela" Hokpoku słyszał już znacznie gorsze rzeczy.
- Jestem pewien, że rodzice kochają cię takim jakim jesteś. No wiesz, ja kocham Lonalda, a on kiedyś umawiał się z dziewczyną tylko dlatego, że pachniała hamburgerami. – Zaczął się bawić zardzewiałym wieszakiem. – Poza tym, Nigel, bycie magicznym nie sprowadza się do prostej alternatywy tak albo nie.
- To znaczy? – zdziwił się Nigel.
- To znaczy, że każdy jest magiczny w mniejszym bądź większym stopniu. Od czasu do czasu pojawia się ktoś obdarzony wielki wrodzonym talentem, ktoś taki jak twój ojciec. Ale dla większości z nas to kwestia rozwinięcia w pełni tego, co mamy. Każdy z nas dysponuje specjalną energią zwaną "coje?". "Coje?" to coś w rodzaju zamętu, impulsywności, i częściowo z niej właśnie bierze się magia. Twój ojciec jest osobą bardzo impulsywną i bardzo zagubioną, dlatego właśnie stał się wielkim – no, w dość swobodnym znaczeniu słowa "wielki" – czarodziejem.
- Ale moja mama nie jest zagubiona, wręcz przeciwnie – zaprotestował Nigel. – Zakrada się do mojego pokoju i porządkuje mi drobne.
- "Coje?" to tylko połowa historii. Magia wymaga także silnych pragnień. Musisz dostatecznie mocno pragnąć jedzenia, pieniędzy czy czegoś innego. To właśnie pożądanie skupia twoją "coje?" w magię – tłumaczył profesor Gwizzley. – Twój ojciec to prócz znanych mi psychopatów osoba najgorzej panująca nad swymi odruchami. Twoja matka jest najbardziej pożądliwą osobą, jaką spotkałem. Widzisz? Wszystko do siebie pasuje.
Nigel zmarszczył brwi.
- Chyba nie wiem zbyt wiele o magii – przyznał. Jego ulubieniec zapluskał lekko u pasa – woda mętniała, powinien ją zmienić. Poczuł dodający otuchy dotyk macki.
- Podoba mi się twój wybór zwierzęcia – oznajmił Gwizzley. – Napisałem kiedyś świetną piosenkę na temat ośmiornicy, nosi tytuł "Niedojda z głębin". Ośmiornice są...
- Równie inteligentne jak koty. Wiem – dokończył Nigel.
Profesor Gwizzley wyjął lutnię i zaczął grać i śpiewać niezłym, lecz przesadnie pedalskim głosem. Przebywając w obecności śpiewających ludzi Nigel z jakichś przyczyn zawsze czuł się zakłopotany. Zadał zatem pierwsze pytanie, jakie przyszło mu do głowy.
- Na czym więc polega różnica między dobrą a ciemniacką magią?
Profesor Gwizzley na moment przestał grać.
- Na duszy – odparł i znowu podjął przerwaną melodię.
- Co to niby znaczy? – naciskał Nigel. Nauczyciel znów przerwał.
- Trudno powiedzieć. Ważną część tego stanowi kochanie ludzi bardziej niż przedmiotów, podobnie nie banie się, a przynajmniej nie kierowanie się we wszystkim strachem – odłożył lutnię. – Podstawa to traktowanie innych tak jak chciałbyś, by oni traktowali ciebie.
- Wszystko to brzmi strasznie banalnie, profesorze.
- Ach tak? Teraz nie wystarczy ci, że coś jest prawdziwe, musi także dostarczać rozrywki?
- Nie! – nie zgodził się Nigel. – Tylko że... to wydaje się takie łatwe.
Profesor Gwizzley oparł się o biurko i spojrzał z namysłem na Nigela. Chłopiec poczuł się nagle bardzo blady, niski i niezgrabny.
- Byłeś kiedyś w harcerstwie?
- Nie, to znaczy tak. Przez mniej więcej trzy godziny.
Wówczas to doszło do jednego z nielicznych magicznych incydentów w obecności Nigela: waza ponczu zamieniła się w krew. Nigel nie był pewien, czy on sam tego dokonał – ale tuż przedtem ktoś faktycznie nabijał się z jego chusty.
- Tylko trzy godziny? – powtórzył profesor. – Zatem wiesz, jak trudno jest być cały czas szlachetnym, mądrym, odważnym, miłym, czystym, uprzejmym i tak dalej. Dobra magia – z przyczyn oczywistych niechętnie używam określenia "biała" – profesor uśmiechnął się – pochodzi z dobrej części ciebie. Ciemniacka magia pojawia się, gdy zachowujemy się nie tak, jak powinniśmy, gdy kierujemy się głupotą, egoizmem, chciwością, złością.
Nigel zastanawiał się chwilę.
- Czy to odpowiada na twoje pytanie? Sprawiasz wrażenie zamyślonego.
- Próbuję ustalić, jakim czarodziejem jest mój tato – odparł Nigel.
Profesor Gwizzley wybuchnął śmiechem.
- Oczywiście i takim, i takim. Wszyscy tacy jesteśmy.
Nigel przygwoździł profesora spojrzeniem.
- Wie pan o niektórych psotach, jakie płatał tato?
- O tak, pamiętaj, że niemal przy wszystkich towarzyszył mu Lon. Dobrze znam twojego ojca. Jest niesforny i złośliwy – podobnie jak Ferd i Jorge – ale w głębi serca dobry.
Profesor zerknął na zegarek.
- Za długo już rozmawiamy – zademonstrował go Nigelowi. – Widziałeś kiedyś coś takiego? Bardzo fajny gumolski gadżet, pokazuje która jest godzina. Niektóre nawet wyświetlają datę. To znacznie wygodniejsze niż wybieganie na zewnątrz i spoglądanie w słońce bądź gwiazdy. Działa nawet przy pochmurnej pogodzie – profesor Gwizzley zaśmiał się.
Nigel wstał.
- Tak, widziałem. Nazywa się zegarek.
- Zgadza się, zgadza – przytaknął profesor. – Nie zrozum mnie źle, nasze czarodziejskie zegary też bywają przydatne, nawet jeśli mówią ci rzeczy, których wolałbyś nie wiedzieć.
Nad biurkiem profesora wisiał taki zegar, informujący o tym, co w danej chwili robią wszyscy członkowie rodziny. Jego wskazówki pokazywały rzeczy takie jak "puszcza się z Rokhardem", "Defrauduje fundusze u G'Ingota" i "Liże się". Podszedł do drzwi, żeby wypuścić Nigela.
Nigel już w progu zauważył wiszącą na ścianie oprawioną ulotkę, podpisaną "Authorowi od Mo. Najlepsza walka to ta, której unikasz, ale jeśli się nie da...".
Profesor zauważył na co patrzy.
- Słyszałeś kiedyś o Gandhim? Wielki czarodziej, nieuznający przemocy. To mój bohater.
Nigel głośno odczytał okładkę.
- "Panie Kolano, przedstawiam Panów Jądra: tysiąc i jedno nieczyste zagranie pozwalające zwyciężyć w każdej walce, od placu do pałacu i jeszcze dalej" – pociągnął nosem. – Według mnie nie brzmi to zbyt niewinnie. I pan także tak nie wygląda.
- Nie? Czemu?
Nigel wskazał ręką jego oko i wargę.
- A tak. No cóż... – Profesor Gwizzley otworzył drzwi, Nigel zanurkował pod jego białą szatą. – Fakt, że człowiek nie chce uciekać się do przemocy, nie oznacza, że w samoobronie nie może skopać paru tyłków. Zresztą kto to mówi? Wszyscy słyszeliśmy, co zrobiłeś z Larvalem Malgnoyem – Gwizzley uniósł zaciśniętą pięść. – Dobra robota – wyszeptał, w jego oczach tańczyły porozumiewawcze iskierki.
Nigel roześmiał się, uścisnęli sobie dłonie. Przynajmniej w tym momencie czuł się wśród magów Hokpoku jak w domu.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz