Fragment książki

14 minut czytania

Trivia Row drzemała w letnim upale. Od tygodni słońce zdawało się działać na biegu wstecznym – jego osobliwie ciężkie promienie zamiast obdarzać energią, wysysały ją z ziemi. Wszelka działalność w blasku niebiańskiego śledczego toczyła się wolniej, ospalej, w dosłownym morzu potu. Nawet uliczne owady, choc jak zawsze liczne, zrezygnowały z gryzienia i kłucia uznając, iż wymaga ono zbyt wiele wysiłku. Kruche źdźbła trawy pragnęły tylko przytulić się do ziemi i zasnąć, przynajmniej do czasu, aż Anglia nie oddali się nieco bardziej od słońca.

W owo wtorkowe popołudnie w uliczce panowała cisza, zakłócana jedynie miarowym kapaniem potu przerażonych mieszkańców. Zbliżała się pora powrotów ze szkoły; całe rodziny wyglądały nerwowo ze swych pozbawionych klimatyzacji domów o zamkniętych na głucho drzwiach i oknach. Czy moje dziecko zdoła dziś wymknąć się zombim? A może znów nakarmią je ziemią, jak ostatnio?

Na zewnątrz poruszyły się dwie postacie. Vermon i Pecunia Durneyowie, patrzący bezmyślnie przed siebie, wędrowali sztywno tam i z powrotem, posłuszni rozkazom paskudnego młodego wychowanka, piętnastoletniego czarodzieja Barry’ego Trottera. Niewrażliwa na upał para krążyła po Trivia Row wypuszczając powietrze z opon wszystkich samochodów, przegryzając plastikowe worki pełne skoszonej trawy i wysypując ich zawartość, chwytając dzieciaki i wrzucając je głową naprzód do kubłów ze śmieciami.

Na końcu ulicy pojawił się Howard, miejscowy ośmiolatek. Obdarzony bujną wyobraźnią chłopak szedł wolno, zatopiony w myślach, nie widząc zbliżających się zombich.

Trzymaną w ręku figurką Howard podsuwał wiecznie zjeżdżające z nosa okulary.

- Wy głupcy – rzekł głośno – nikt nie zdoła powstrzymać mojego magnetomierza.

Był to jeden z ważnych elementów historii, którą właśnie wymyślał.

- Tak ci się zdaje – odparł Howard nieco innym głosem wskazującym, że teraz przemawia druga figurka. – Zaraz cię uderzę – przysunął do siebie dwie figurki, udatnie odgrywając efekty dźwiękowe.

Piętnaście metrów dalej matka Howarda lekko uchyliła okno. Zwrócenie uwagi zombich mogło zaowocować kilkoma kilo trawy wepchniętej przez otwór na listy, musiała jednak zaryzykować.

- Howardzie! – krzyknęła, wskazując gorączkowo przez szparę. – Durneyowie! Uciekaj Howardzie, biegiem!

Chłopak uniósł wzrok, ujrzał zamienionych w zombie sąsiadów i pomknął do drzwi. Nie zdążył.

- Arrgh – powiedziała Pecunia, po raz trzeci w tym tygodniu wpychając do kubła szamoczącego się Howarda.

- Arrgh – zgodził się usłużnie Vermon.

W matce Howarda coś pękło. Z miotłą w ręku zbiegła ze schodów i popędziła w stronę Durneyów.

- Cholerni nieumarli – zamachnęła się gwałtownie. – Wynocha stąd!

Podczas gdy Durneyowie zaczęli się cofać warcząc i machając rękami, matka Howarda pomogła mu wygramolić się z kubła.

- Wy dwoje powinniście się wstydzić – huknęła. – I ten odmieniec Trotter też.

Ośmielona pokazem odwagi (i poirytowana ciągłymi upałami) społeczność Trivia Row ruszyła do kontrataku. Otwarły się drzwi i okna i na wycofujących się zombie posypały się niczym grad najróżniejsze przedmioty ciskane przez zlanych potem, doprowadzonych do ostateczności mieszkańców.

- A macie, wy dranie! – wrzasnął jeden z sąsiadów. – Wiem, że zjedliście mojego psa!

Siedzący w domu Barry Trotter z głęboką, przejmującą satysfakcją oglądał całą scenę. W końcu zrozumiał, czemu niektórzy zostawali szamanami – zombie były super. Zamówienie tego zestawu okazało się najlepszym pomysłem od lat.

A jednak... Nagle ogarnęło go niezwykłe uczucie. Czyżby naprawdę tęsknił za powrotem do szkoły? Owszem, teraz, gdy w księgarniach zaroiło się od ludzi kupujących mocno ubarwioną książkę J.G. Rollins „Barry Trotter i kawior filozoficzny” (naprawdę, jeśli chodzi o książki, to ludzie potrafią kupić wszystko1) w Hokpoku traktowano go jak znakomitość. Ale żeby od razu miał chcieć wrócić do szkoły? Nie, niemożliwe. Zaciągnął zasłony i w pokoju znów zapanowała ciemność.

[1. Komu ja to mówię?]

Wyciągnięty na niezasłanym łóżku patrzył tępo w telewizor pokazujący jakiś mecz, zapadając się coraz głębiej w kokon nudy, ciężkiej niczym zeszłomiesięczna gazeta. Zmuszanie spikerów do bekania było zabawne pierwszych kilkaset razy, a odwracanie goli miało sens tylko jeśli obstawiło się zakład. Może gdyby powtórzył to dość razy, doprowadziłby do wojny między Francją i Hondurasem. Barry uśmiechnął się na tę myśl.

Niezwykłe uczucie znów powróciło. Nie, nie był to entuzjazm na myśl o szkole. Hokpok nie był w stanie wzbudzić podobnej reakcji, nieważne – pozytywnej czy negatywnej. Zawroty głowy, strach, fascynacja, niewytłumaczalne pragnienie ucieczki...

Gdyby nie fakt, że przebywał na Trivia Row przysiągłby, że w pobliżu kręcą się marketorzy. Słysząc jakiś dźwięk Barry wszedł do łazienki, wspiął się na muszlę klozetową i wyjrzał przez okno. To, co zobaczył wzbudziło w nim mdłości pomieszane z przejmującą radością... Pięć metrów niżej w ogrodzie oddział odzianych w garnitury marketorów otaczał Dupka Durneya. Dupek jako Gumol (i to w dodatku wyjątkowo tępy) nie miał pojęcia, że marketorzy to zmora świata magicznego i że nikt – może nawet nie Barry – nie potrafi umknąć „grupie fokusowej”, zespołowi marketorów skupiającemu swe niewiarygodne zło na jednej, bezradnej ofierze.

- Mamo, tato, w ogrodzie są jacyś... dziwni ludzie – wrzasnął Dupek, który odczuwał już pierwsze skutki działania ogłupiającej, przeraźliwie drogiej wody kolońskiej marketorów.

- Aargh – odparł tępo Vermon z werandy, na którą zapędzili ich sąsiedzi. Wraz z żoną zajadali się zawartością zamówionego tydzień wcześniej kubełka smażonego kurczaka.

- Nie uciekaj, młodzieńcze... Chcielibyśmy, byś odpowiedział nam na kilka pytań – powiedział jeden z marketorów gładkim tonem, kryjącym w sobie grozę. – W zamian damy ci ten banknot, dziesięć funtów.

- No... dobrze – Dupek, wyraźnie oszołomiony, spróbował niezgrabnie złapać banknot.

- Nie tak szybko – marketor odchrząknął i oznajmił głośno. – Przyjmując zaproponowane wynagrodzenie tym samym zgadzasz się na wzięcie udziału w naszych badaniach i poświadczasz, że nasza firma i klienci nie poniosą żadnej odpowiedzialności w razie odniesienia przez ciebie obrażeń i/lub śmierci.

Wygłosiwszy obowiązkową formułkę wręczył banknot Dupkowi, który próbował schować go do kieszeni, ale nie trafił.

Podczas gdy dziesięć funtów powoli opadło na ziemię marketorzy zbili się w ciasny krąg niczym szakale. Dupek nie miał już szans – zaczęła się „grupa fokusowa”.

- Którego znanego sportowca lubisz najbardziej? – spytał jeden z marketorów.

- Wybierz tylko z tych z przeszłością kryminalną – dodał drugi.

- Mleko o smaku sera – rzekł trzeci unosząc notatnik. – Tak czy nie?

- Czy kupiłbyś pastę do zębów sprawiającą, że twoja ślina przypominałaby krew? – wtrącił drugi.

- Nadmuchiwane spodnie? – przekrzykiwał ich czwarty. – Nogawki zaciskające się na udach, automatyczne wysuwanie kieszeni, awaryjne poduszki pośladkowe. Jak to brzmi?

Pierwszy chwycił Dupka za kołnierz.

- Czy chciałbyś jeść pióra? – warknął. – Może z dietetycznym sosem?

Dupek z trudem formułował słowa.

- Czy są... chrupkie? – był blady, patrzył tępo szklistymi oczami.

- Mogą być! Może oblane nugatem? – rzekł gwałtownie marketor. – I pokryte pysznym, hipoalergicznym karmelem!

Marketor wypuścił Dupka, który runął ciężko na ziemię.

Natychmiast podniósł go drugi. Dupek zachwiał się na nogach.

- Jakie uczucia wzbudzają w tobie słowa „papierosy smażone w głębokim oleju”?

- Chyba... chyba... chyba zaraz się wyrzygam.

Pierścień marketorów cofnął się o krok i Dupek zaczął wymiotować obficie wprost w rabatkę. Następnie osunął się na ziemię i znieruchomiał. Nie był martwy; wyssali go w rekordowo krótkim czasie. Obserwujący niepostrzeżenie z góry całą scenę Barry patrzył zafascynowany, ogarnięty przepyszną schadenfreude.

- Niewiele w sobie miał – zauważył jeden z marketorów.

- Te dzisiejsze dzieciaki – odparł drugi. – Zupełnie jakby nic ich nie obchodziło.

- Oblejcie go wodą i znów zaczniemy – zaproponował trzeci.

- Tylko nie wodą – zaprotestował czwarty. – Mamy suszę – gestami udał, że obsikuje nieprzytomnego chłopaka.

- Nie, dajmy sobie spokój, jest wykończony – mruknął piąty podnosząc upuszczony przez Dupka banknot. – Chodźmy na lunch.

Marketorzy zatrzasnęli teczki. Barry słyszał ich wyraźnie; rozmawiali głośno, niczym ludzie przywykli do tego, że im się ustępuje.

- Wiesz, mam pomysł na wspólny biznes – oznajmił jeden włączając swoją komórkę.

- Słucham cię – odparł stojący obok marketor.

Wszyscy uklękli obok Dupka, zadając swój klasyczny, upiorny coup de grace. Barry nie mógł się już doczekać.

- Jeśli twoja firma wprowadzi na rynek papierosy smażone w głębokim oleju, moja firma zacznie sprzedawać papier toaletowy nasączony nikotyną.

- My ich uzależnimy, a wy pomożecie im rzucić nałóg – drugi marketor podniósł się z ziemi. – Podoba mi się ten pomysł. Wyślij mi notatkę.

Pierwszy marketor nacisnął guzik swego telefonu.

- Zrobione.

Drugi także nacisnął guzik.

- Właśnie się zgodziłem.

Kolejny guzik.

- Wypuściłem pierwszą transzę w ofercie publicznej – oznajmił pierwszy. Kolejny.

- A ja wziąłem parę milionów z tych pieniędzy i przekupiłem odpowiednich urzędników rządowych – oznajmił drugi. – Mamy już zgodę, towar powinien wejść na półki w poniedziałek, najpóźniej we wtorek.

- Wspaniale! – wykrzyknął pierwszy marketor naciskając kolejny przycisk swego telefonu. – Akcje na sprzedaż... cena rośnie. Bingo, jesteśmy miliarderami.

- Doskonale – odparł drugi marketor. – Hej chłopcy, stawiam wszystkim.

Gdy wiwatujący marketorzy wyszli powoli tylną furtką, Barry przekonał się co zrobili: marketorzy oblepili Dupka krzykliwymi, absurdalnymi, kretyńskimi hasłami i sloganami. Dupek z pewnością będzie zachwycony. Niektórzy mogliby rzec, że spotkała go słuszna kara, ale Barry nie zgodziłby się. On uważał, że karanie Durneyów to jego praca.

[2 Barry miał wszelkie prawo nie cierpieć Durneyów, którzy (a to tylko jeden z niezliczonych przykładów) tresowali pająki tak, by gnieździły mu się we włosach. Nie była to jednak z ich strony czysta złośliwość, lecz efekt współpracy z Ministerstwem Magiczności i gumolską agencją szpiegowską MI-6. Jako niemowlę Barry Trotter został wybrany do obejmującej cały kraj grupy magicznych sierot uczestniczących w projekcie FURIA. Projekt miał na celu stworzenie magicznej osoby do tego stopnia irytującej, że skupiłaby na sobie całą wrogość, jaką Gumole odczuwali wobec czarodziejów. Rolą Durneyów – wykonywaną z niekłamanym zapałem – było ciągłe torturowanie Barry’ego aż do magicznego okresu dojrzewania. Szefostwo projektu liczyło na to, że dzięki temu Barry rozwinie w sobie potężną manię prześladowczą i po uzyskaniu mocy stanie się całkowicie nieodpowiedzialny. Jak wiemy, ta część planu sprawdziła się doskonale. Na razie nie wiadomo jeszcze, czy projekt FURIA odniósł również sukces na szerszą skalę, zapobiegając konfliktowi pomiędzy Gumolami a ludem magicznym. Można jednak przedstawić argumenty, iż Durneyowie nie byli wcale gumolskimi czarnymi charakterami, lecz trójką największych bohaterów świata magicznego. Argumenty te nie przekonałyby nikogo, ale wciąż były możliwe.]

W holu Hybryda zakasłała donośnie. Barry spojrzał na zegar – jak zwykle był spóźniony. Nosił naręczną klepsydrę, ale zupełnie się nie sprawdzała: piasek przesypywał się przy każdym poruszeniu ręki. Barry spóźnił się właśnie na Hokpocki Depres, rozklekotany pociąg wiozący uczniów rozpoczynających kolejny semestr w Szkole Magii i Czarów Marów Hokpok. Na szczęście Barry nie miał zbyt wielu bagaży; większość podstawowych rzeczy sępił od swych kolegów (nieważne, prośbą czy groźbą). Teraz, gdy Barry stał się sławny, większość chętnie dawała mu prezenty, a on napawał się swą nową popularnością.3 Zaledwie w ciągu miesiąca z przeciętnego, wrednego łobuza stał się słynnym na cały świat niegrzecznym chłopcem. Niech Bóg błogosławi autorkę i jej książkę!

[3 Colin Cryptic w gazetce „Harce Hokpoku” nazwał Barry’ego „wrednym, wrażliwym i wspaniałym”.]

***

Dwanaście miesięcy temu do Barry’ego zwróciła się gumolska dziennikarka J.G. Rollins. Pani Rollins oświadczyła, że zamierza napisać książkę, która zwróci uwagę szerokich mas na nihilistyczną egzystencję współczesnych magicznych nastolatków.

- Chcę zedrzeć okrywającą ją zasłonę – oznajmiła unosząc dumnie pióro.

- Dobra – odparł Barry niepewny, czy on sam ma być zdziercą, czy też zasłoną.

- Super – J.G. Rollins otworzyła notatnik. – Jak często w przeciętnym tygodniu widujesz się z rodzicami? – spytała. – Od czasu do czasu, rzadko czy nigdy?

- Nigdy – odparł szczerze Barry, nie wyjaśniając, że oboje nie żyją.

- Wspaniale. To znaczy, jakież to smutne – poprawiła się szybko. – Zatem w ogóle nie ma ich w twym życiu?

- Nie – Barry wycisnął z siebie fałszywą łzę.

- Już dobrze, dobrze, znajdziemy ci miły dom, obiecuję – Bary zesztywniał, J.G. zauważyła. – Albo nie. Jesteś już dużym chłopcem, sam dasz sobie radę – nabazgrała coś. Barry z trudem odczytał słowa „Sprzeciwia się próbom udomowienia; półdziki”. Znów uniosła wzrok. – Spragniony wskazówek i rad, znudzony szkołą, porzucony przez starsze pokolenie. Czy wypełniasz swoje dni używaniem zakazanych narkotyków i przypadkowym seksem?

Chciałbym, pomyślał Barry. Pomijając przeterminowane składniki eliksirów podwędzone z szafek Snajpera, w szkole ni znano narkotyków. Woźny Hokpoku, Angus Filtr konfiskował wszystko i sprzedawał w Hogsbiede z całkiem niezłym zyskiem. Centaury zarabiały krocie sprzedając oregano, ku zachwytowi studentów nieświadomych istnienia efektu placebo. A co do seksu, pomimo męskich przechwałek obecnie Barry utknął gdzieś pomiędzy neckingiem i pettingiem. Lecz w głosie autorki dźwięczała tak wielka nadzieja, no i istniała szansa, że da się na tym zarobić parę groszy.

- Sam nie ująłbym tego lepiej – skłamał.

Podczas całego czwartego roku Barry spotykał się regularnie z Rollins, aż wreszcie trzy miesiące temu, w maju, z drukarni wyjechał pierwszy nakład „Barry’ego Trottera i kawioru filozoficznego”. Książka sprzedawała się świetnie, zwłaszcza wśród dorosłych; nikt jeszcze nie stracił pieniędzy mówiąc starszym pokoleniom, że ich najmroczniejsze podejrzenia co do nastolatków są zgodne z prawdą. Po paru tygodniach nazwisko Barry’ego stało się synonimem młodzieńczych wybryków; oczywiście czuł się zobowiązany potwierdzać swoją reputację. Zachęcany przez bliźniaków Gwizzleyów Barry zaczął szaleć. Stworzył zaklęcie magicznie owijające folią wszystkie toalety w szkole. Słuchawki pryszniców zatkały się od rozmoczonych słodyczy. A Barry zaczął spędzać mnóstwo czasu w najróżniejszych szafach „poznając bliżej” swe szkolne koleżanki.

„Nasz strach przed przyszłością, grzmiał wstępniak „Wróżbity codziennego” (magiczne gazety często krzyczą) ma teraz imię: Barry Trotter”. „Fajt” umieścił zaś po prostu na swej okładce wielkie zdjęcie Barry’ego z jednym, jedynym słowem: Fajfus.

Dzięki podobnym artykułom – i tryumfalnie bełkotliwym występom chłopaka w telewizji i radiu – książka sprzedawała się jeszcze lepiej. Wkrótce Barry wędrował wilgotnymi korytarzami Hokpoku niczym Bóg – no, Bóg z pojawiającymi się jeszcze od czasu do czasu Pryszczami Ognia i wciąż rzadkim zarostem. Treść „Kawioru” niemal zupełnie nie odpowiadała faktom, lecz w obronie J.G. trzeba powiedzieć, że Barry niemal natychmiast zaczął ją bajerować. Po szczególnie barwnej historii pokonania i pokarania „największego smoka na świecie” na oczach całej wiwatującej, szalejącej szkoły uznał, że autorka coś podejrzewa. Ale ani razu nie kwestionowała jego słów – nawet gdy poznała go dość dobrze, by wiedzieć, do jakiego stopnia jest zakłamany.

Niezależnie od swej nieprawdziwości książka przyniosła sukces im obojgu: J.G. tworzyła sobie właśnie w Szkocji kawałek Karaibów, a Barry nie mógł się już doczekać pierwszego pełnego semestru sławy. Może i uczciwość to najlepsza polityka, ale jeśli chodzi o „Barry’ego Trottera i kawior filozoficzny”, nieuczciwość wygrała w przedbiegach.

***

Ta myśl pocieszyła Barry’ego, gdy zamykał dom. Durneyowie wciąż przebywali na dworze, wiedział jednak, że w końcu trafią do piwnicy pani Kegg (nigdy jej nie zamykała, bo nie mogła znaleźć klucza). Tam zombie mogli strzec jej olbrzymich zapasów taniego bełtu przed gumolskimi nastolatkami, krążącymi po okolicy w poszukiwaniu darmowego drinka. Sama pani Kegg dawno temu była jedną z nich. Obecnie, stale zalana, zapewne nie zauważy nawet Vermona i Pecunii krążących po piwnicy, mamroczących i zżerających robale. Przez całe lato brała ich za wieszaki.

[4 Pani Kegg, alkoholiczka, wciąż była wstawiona, do tego stopnia iż uważała się za osobę magiczną. Co mogło nawet odpowiadać prawdzie, gdyby określenie „magiczny” stanowiło synonim nieodwracalnych uszkodzeń mózgu.]

Barry wszedł do kominka i wyciągnął maleńką, papierową parasolkę. Zabrał ją z egzotycznego baru w Hogsbiede podczas nielegalnej potańcówki z okazji końca roku szkolnego. Ów wieczorek, zakończony zgodnie z wieloletnią hokpocką tradycją wizytą gajowego Hamgryza w areszcie i wykupieniem grupki uczniów, zorganizowała Herbina Gringor, by zaimponować swojemu nowemu chłopakowi, Victorowi Crumbowi. Zazwyczaj Herbina była panną porządnicką – przez duże P – lecz Barry zauważył, że gdy na horyzoncie pojawiał się pewien typ chłopaka, jej osąd pogarszał się gwałtownie.

Victor Crumb był małomównym, cuchnącym, ledwo umiejącym czytać gwiazdorem quitkitu z konkurencyjnej szkoły. Z początku Barry nie lubił go wyłącznie z tych powodów. Potem jednak znalazł sobie kolejne, jeszcze zasadniejsze. W czasie meczów Crumb z upodobaniem podkradał się w powietrzu do graczy z przeciwnej drużyny i bazgrolił po nich flamastrem. Jego zaimprowizowane ilustracje były zazwyczaj niezwykle nieprzyzwoite, skatologiczne i zabawne – pod warunkiem, że dotyczyły kogoś innego. Herbina zgadzała się z tą opinią.

- To nastoletni Breugel – mówiła.

- Raczej nastoletni błazen – wymamrotał gniewnie Barry, zapamiętale trąc ręcznikiem kark.

Bazgroły Victora budziły coś w Herbinie – coś nowego, podniecającego i raczej nie nadającego się dla młodszych czytelników tej książki. Od chwili gdy ujrzała obsceniczny rysunek na karku Barry’ego uwierzyła święcie, że Crumb to geniusz. Co więcej, uznała, że ona sama jest właściwą kobietą, która ogrzeje serce nadąsanego, milczącego socjopaty.

Powodzenia, pomyślał Barry przyglądając się parasolce. Ten mały gadżet z drewna i papieru został obdarzony magiczną mocą powrotu. Rozwinięta parasolka przenosiła każdego kto ją trzymał do barku Tiki, ciemnej i brudnej mordowni hawajskiej, w której odbywała się impreza. Barman w ramach promocji wręczał je klientom (często do końca nie wiedzącym o tricku z powrotem). Pomysł okazał się niezwykle skuteczny handlowo – jak inaczej wyjaśnić ciągłe trwanie podobnego wrzodu na handlowym obliczu miasteczka. Wystrój był żałosny, obsługa paskudna, a co do rozrywki, to widok podstarzałego, fałszywego transseksualisty Dawn Ho bardziej kojarzył się z bólem zębów.

Krótko mówiąc bar był obleśny nawet wedle niskich jak Rów Mariański standardów Hogsbiede. Lecz po czterech latach Barry miał powyżej uszu sypiącego się Ekspresu Hokpockiego z jego pleśnią, obłażącą farbą i rozumnymi, chorobotwórczymi kanapkami. Potrzebował mocnego mai-tai, by przeżyć kolejną morderczą ceremonię Nadziału. Już niemal czuł smak drinka.

Rozłożył szybko parasolkę, uniósł rękę i zaintonował magiczne słowo. Chonotuchcelei.

Nic się nie stało.

- Pewnie niewypał – mruknął Barry. Nic dziwnego, w końcu parasolka pochodziła z knajpy, w której nawet w tequili zamiast robaków pływały dosmaczane, plastikowe repliki.

Barry kilka razy rozłożył i zamknął drobiazg. Nagle usłyszał walenie do drzwi. Pochylił się i postąpił parę kroków – po czym parasolka zadziałała. Wzleciała w górę, ciągnąc go przez warstwy tynku, desek i dachówek zostawiające bogatą kolekcję siniaków.

- Aaaa – wrzasnął Barry wystrzeliwując w powietrze i cudem unikając zderzenia z kaczką. Wrzeszcząc coraz głośniej i zaciskając w panice pośladki, ze wszystkich sił zaciskał czubki palców na rączce parasolki.

Zdumiewające, jaką siłę ma ten wihajster, pomyślał Barry patrząc jak drobniaki wylatują mu z kieszeni i lecą ku ziemi ze śmiercionośną prędkością. No cóż, po prostu odprężę się na resztę... W tym momencie parasolka wyrzuciła z siebie snop iskier i Barry zatrzymał się w powietrzu. Gadżet zajęczał, zakasłał i zdechł. I wtedy zaczęły się prawdziwe krzyki.

Stare powiedzenie głosi, że czasem lepiej jest mieć szczęście niż umiejętności; czyste szczęście zrządziło, że Barry wylądował w krzakach w ogrodzie Durneyów. Dupek słysząc trzask na moment uniósł oszołomioną głowę, potem znów zemdlał.

Barry przez chwilę siedział w krzakach, odpoczywając. Wszystkie najważniejsze narządy – przynajmniej te, o których wiedział – wydawały się w porządku. Jakieś złamania? Nie, ale widok jaki ujrzał przed oczami sprawił, iż zaczął podejrzewać wstrząs mózgu. Przed nim stał Hamgryz odziany w strój francuskiej pokojówki.

- Czee B’ry – zagrzmiał alkoholowo hokpocki gajowy. – Przyszłem zabrać cię do szkoły. Bub’ldor przysłał po ciebie wóz.

- Jesteś prawdziwy? – spytał Barry.

- Chiba – Hamgryz popadł w głębokie zamyślenie. – A może i ni. W kuńcu co to je prawda? Czy ktokolwiek z nas jest naprawdę...

- Och zamknij się, wiedziałem, że nie powinieneś zapisywać się na zajęcia uzupełniające – Barry westchnął z rezygnacją. – Odrobina wiedzy to bardzo niebezpieczna rzecz, zwłaszcza gdy nie wiesz, co z nią zrobić. Pomożesz mi wstać?

- Jasne – odparł Hamgryz. Szarpnięciem postawił Barry’ego na nogach, wokół poleciały odłamki gałęzi.

Barry jeszcze nigdy nie czuł takiej wdzięczności za twardą ziemię pod stopami. Ludzie zazwyczaj o niej nie myślą, póki nie znajdą się trzydzieści pięter w górze pewni, że zaraz zamienią się w puree.

- Po co te ciuchy?

- Te co?

- Ubranie, uniform – Barry pociągnął go za rękaw.

- Hej, uw’żaj na to, jest pożyczyne. Bub’ldor kazał mi si przybrać, cobym si nie wyróżniał w świecie Gumli – odparł Hamgryz. – Ale w sklipie mieli na mnie tylko to albo kost’m seksownej pielęgniarki.

- W takim razie uważam, że słusznie wybrałeś.

Wychodząc z ogrodu Barry usłyszał, jak Dupek się budzi, bełkotliwie podśpiewując melodyjkę reklamową. Nie mógł go przecież tak po prostu zostawić. Może zacznie padać deszcz... albo grad, bardzo mocny. Lecz panująca susza sprawiała, że grad nie wydawał się zbyt prawdopodobny. Barry nie mógł po prostu założyć, że Dupek jeszcze oberwie. Musiał mieć pewność.

- Zaczekaj – rzucił.

- Barrie, Bubl’dor chce si z tobą widzieć jak najszybcij...

- To potrwa tylko chwilkę – uciął Barry.

Młody, mściwy czarodziej z entuzjazmem zawrócił wyciągając różdżkę.

Dupek siedział na trawie ze skrzyżowanymi nogami mamrocząc do siebie radośnie.

- Adeste fidelis – zaintonował Barry i z różdżki wystrzelił promień czerwono-zielonej energii, trafiając Dupka prosto w środek niskiego czoła Neandertalczyka.

- Jingle bells, jingle bells, jingle all the way – zaśpiewał donośnie Dupek kołysząc się w przód i w tył, jego twarz rozjaśnił tępy uśmiech.

- Wkrótce nie będzie ci już tak wesoło frajerze – mruknął Barry. – To za te wszystkie „czekoladki”, które dawałeś mi w dzieciństwie.

Zaklęcie to szybko przynosiło śmierć, zazwyczaj z własnej ręki śpiewającego, który starał się zrobić wszystko byle tylko zatrzymać dźwięczące w głowie „Jingle bells”. Wizja Dupka cierpiącego tortury psychiczne niezmiernie uradowała Barry’ego. Z lekkim sercem podbiegł do czekającego Hamgryza.

- Wyglondosz jak świrninty elf – zauważył gajowy przyglądając mu się podejrzliwie. – Możymy już jichać?

- Yes, si, oui, jawooohl! – zaśpiewał Barry. Nagle chwycił Hamgryza za ręce i zaczął tryumfalnie obracać się w tańcu wokół olbrzyma. Kręcił się tak i kręcił, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu jego ręce zwolniły uchwyt i poleciał...

...Głowa Barry’ego boleśnie uderzyła o wysłaną dywanem podłogę budząc go.

- Au, skurwys...

- Zaczekaj, pomogę ci – chudy, łysiejący mężczyzna w wyraźnie znoszonej, tweedowej marynarce wyciągnął rękę. – Spadłeś z kozetki.

- Bezbolesna procedura, akurat. Powinieneś zamontować poręcz – Barry’emu wciąż kręciło się w głowie. Usiadł na brzegu kozetki, pocierając ręką głowę i próbując zebrać myśli. Wszystko wydawało mu się dziwnie odległe, bezsensowne i śmieszne, jakby był bohaterem jakiejś taniej książki. – Chyba mam wstrząśnienie mózgu.

- Zaraz się przekonamy, to bardzo proste. Ile masz lat?

- Trzydzieści dziewięć – odparł Barry.

- Jak się nazywa twoja żona?

- Dyrektorka szkoły Herbina Gringor. To ona każe mi to robić.

- Zgadza się. A kim ja jestem? – spytał mężczyzna.

- Ty jesteś doktor Ritalin, świr, który mnie zahipnotyzował. Nowy szkolny psychiatra.

- Zgadza się – odparł Ritalin. – Nic ci się nie stało. Chcesz kontynuować?

Na moment irytacja Barry’ego wezbrała do tego stopnia, że pokonała nawet strach przed żoną.

- To się nie uda – oznajmił gniewnie. – Ty jesteś idiotą, a ja przez resztę życia będę wyglądał jak dziewięciolatek.

- Barry, ludzki mózg to niezwykle potężny narząd. Poza tym ma popieprzone poczucie humoru – oznajmił doktor Ritalin. – Jak wiesz uważam, że coś w twojej przeszłości – coś w twym umyśle – nie pozwala ci normalnie się starzeć. Regresja hipnotyczna to jedyna metoda odkrycia co.

- A co mi tam – Barry znów się położył. – W końcu zapłaciłem za całe pięćdziesiąt minut.

- Po prostu się odpręż.

Po chwili Barry powrócił myślami do piątego roku podejmując akcję kilkanaście godzin później. Zbierał właśnie siły gotów stanąć przed obliczem swego odwiecznego wroga, śmiertelnego arcykretyna, dyrektora Alpo Bubeldora.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...