Fragment książki

11 minut czytania


Fragment: Jabłko w rękach śmiertelnika

Szaty kłębiących się kardynałów były jak morze purpury, które rozstąpiło się, gdy czterech gwardzistów Borgii zaczęło przedzierać się przez nie w pościgu za Eziem i Mariem. W tłumie wybuchła panika – słychać było okrzyki pełne strachu i trwogi, a Ezio wraz z wujem znaleźli się w środku koła, jakie wokół nich uformowali purpuraci. Kardynałowie, nie wiedząc, w którą stronę mają się zwrócić, zupełnie nieumyślnie stanęli tak, by zagrodzić im drogę; być może podświadomie odwagi dodało im pojawienie się ciężkozbrojnych gwardzistów z błyszczącymi w słońcu napierśnikami. Czterej żołnierze Borgii wyciągnęli z pochew swoje miecze i weszli do koła, stając twarzą w twarz z Eziem i Mariem, którzy również dobyli swoich ostrzy.

– Złóżcie broń, asasyni, i poddajcie się. Jesteście otoczeni i w mniejszości! – zawołał dowódca gwardzistów, występując naprzód.

Zanim zdążył wypowiedzieć kolejne słowo, Ezio poczuł, że w jego zmęczone ciało na powrót wstępuje energia i zerwał się skokiem z miejsca, w którym stał. Żołnierz nie miał nawet czasu, by zareagować, nie spodziewał się bowiem, że jego przeciwnik w obliczu miażdżącej przewagi wykaże się taką śmiałością. Ostrze miecza Ezia zakreśliło błyszczący łuk, przecinając ze świstem powietrze. Gwardzista próbował unieść swój miecz, by odparować atak, ale ruchy Ezia były po prostu zbyt szybkie. Miecz asasyna dosięgnął celu z absolutną precyzją, przecinając odsłoniętą szyję żołnierza i dobywając z niej pióropusz krwi. Pozostali gwardziści stali w bezruchu, zaskoczeni szybkością Ezia; stojąc twarzą w twarz z tak wyszkolonym wrogiem, poczuli się niepewnie. Ich śmierć była już tylko kwestią najbliższych chwil. Miecz Ezia nie zatoczył jeszcze do końca swojego śmiercionośnego łuku, gdy ten uniósł swoją lewą dłoń. Dał się wtedy słyszeć szczęk ukrytego mechanizmu i z rękawa Ezia wysunęło się śmiercionośne ostrze. Wbił je między oczy drugiego gwardzisty, nim ten zdążył poruszyć w obronie jakimkolwiek mięśniem.

Tymczasem Mario niepostrzeżenie zrobił dwa kroki w bok, zachodząc dwóch pozostałych gwardzistów, których uwaga pozostawała wciąż całkowicie skupiona na szokującym pokazie brutalności. Kolejne dwa kroki i znalazł się w zasięgu ataku. Wbił miecz pod napierśnik najbliżej stojącego żołnierza; sztych wszedł z mdlącym odgłosem w korpus gwardzisty. Twarz jego wykrzywiła się w grymasie zaskoczenia i bólu. Pozostał tylko jeden. Z grozą w oczach odwrócił się, jakby do ucieczki – ale za późno. Ostrze Ezia uderzyło go w prawy bok, a miecz Maria rozciął jego udo. Gwardzista z chrząknięciem upadł na kolana. Mario obalił go kopnięciem.

Dwaj asasyni rozejrzeli się dookoła – krew żołnierzy rozlewała się po bruku i wsiąkała w szkarłatne brzegi kardynalskich szat.

– Chodźmy, zanim nadejdzie więcej ludzi Borgii.

Potrząsnęli mieczami, strasząc przerażonych duchownych, którzy szybko uciekli przed asasynami, usuwając się z drogi wychodzącej z Watykanu. Zabójcy usłyszeli tętent zbliżających się koni – bez wątpienia kolejnych żołnierzy. Przepychając się, ruszyli na południowy wschód i przebiegli pędem przez otwarty plac, uciekając w kierunku Tybru. Konie, które zorganizował Mario z myślą o ucieczce, uwiązane były tuż za granicami Stolicy Apostolskiej. Najpierw jednak musieli stawić czoła Gwardii Papieskiej, która ścigała ich konno i szybko się zbliżała; łoskot kopyt na bruku odbijał się echem od murów. Swoimi falchionami Ezio i Mario zdołali odbić godzące w nich halabardy.

Mario ściął jednego z gwardzistów, który właśnie miał dźgnąć Ezia w plecy włócznią.

– Nieźle, jak na twój wiek – zawołał Ezio z wdzięcznością.

– Spodziewam się wzajemności – odparł jego wuj. – I mniej docinków w kwestii wieku!

– Nie zapomniałem, czego mnie nauczyłeś.

– Mam nadzieję. Uważaj!

Ezio zawirował na pięcie w samą porę, by podciąć nogi konia gwardzisty nadjeżdżającego z wrednie wyglądającą maczugą.

– Buona questa! – zawołał Mario. – Nieźle!

Ezio uskoczył w bok, uchylając się przed dwoma kolejnymi prześladowcami i wysadzając ich obu z siodeł, gdy go mijali w pędzie. Mario, cięższy i starszy, wolał stać w miejscu i ciąć wrogów, a potem uskakiwać poza ich zasięg. Kiedy jednak dotarli na skraj dużego placu przed Bazyliką św. Piotra, obaj asasyni szybko znaleźli bezpieczne schronienie na dachach – wspięli się po kruszejących ścianach budynków zwinnie jak jaszczurki i popędzili przed siebie, przeskakując nad kanionami ulic. Nie zawsze było to łatwe i w pewnym momencie Mario o mało nie spadł, chwytając się palcami rynny. Zdyszany Ezio zawrócił i wciągnął go na dach, w ostatniej chwili, zanim w niebo obok nich świsnęły nieszkodliwie bełty z kusz, wystrzelone przez ich prześladowców.

Asasyni poruszali się o wiele szybciej niż gwardziści, którzy – ciężej opancerzeni i pozbawieni ich umiejętności – daremnie próbowali dotrzymać im kroku, biegnąc ulicami w dole; żołnierze coraz bardziej pozostawali w tyle, aż zawrócili.

Mario i Ezio wyhamowali na dachu nad niewielkim placem na skraju Zatybrza. Przy drzwiach podle wyglądającej gospody stały osiodłane i gotowe do jazdy dwa kasztanki, masywne i silne. Poobijany szyld nad wejściem oznajmiał, że gospoda zwie się Pod Śpiącym Lisem. Koni pilnował zezowaty garbus z sumiastym wąsem.

– Gianni! – syknął Mario.

Mężczyzna spojrzał w górę i natychmiast odwiązał wodze, którymi konie uwiązane były do olbrzymiego, żelaznego pierścienia wprawionego w ścianę gospody. Mario zeskoczył z dachu, lądując na ugiętych nogach, a potem jednym susem wskoczył na siodło bliżej stojącego i większego z wierzchowców. Koń zarżał i zatupał kopytami w zdenerwowaniu.

– Ćśśś, campione – szepnał Mario do zwierzęcia, a potem spojrzał na Ezia, wciąż stojącego na skraju dachu. – Dalej! – krzyknął. – Na co czekasz?

– Jedną chwilę, zio – odparł Ezio, odwracając się do dwóch gwardzistów Borgii, którym udało się wgramolić na dach i którzy mierzyli do niego – ku jego osłupieniu – z pistoletów nieznanego mu dotąd typu. Skąd, u diabła, je wzięli? Nie była to jednak pora na pytania; Ezio skoczył ku nim w piruecie, wysunął ukryte ostrze i przeciął im obu tętnice szyjne, zanim zdążyli wystrzelić.

– Imponujące – pochwalił go Mario, ściągając wodze niecierpliwiącego się konia. – A teraz rusz się! Cosa diavolo aspetti?

Ezio rzucił się z dachu i wylądował blisko drugiego wierzchowca, którego trzymał mocno garbus, a potem odbił się od ziemi i wskoczył na siodło. Koń stanął dęba pod jego ciężarem, ale Ezio natychmiast nad nim zapanował i zawrócił go za wujem, który już galopował w kierunku Tybru. Gianni tymczasem zniknął w gospodzie, a zza rogu na plac wypadł oddział jazdy Borgiów. Wbijając pięty w boki konia, Ezio popędził za wujem; na złamanie karku pognali zapuszczonymi uliczkami Rzymu w stronę brudnej, leniwie płynącej rzeki. Za sobą słyszeli krzyki żołnierzy, przeklinających swoje ofiary; galopowali labiryntem starożytnych ulic, powoli zostawiając pościg w tyle.

Dotarłszy do wyspy Tyber przekroczyli rzekę po chwiejącym się moście, który dygotał pod kopytami ich koni, a potem skręcili na północ, w główną ulicę wychodzącą z zapuszczonego, małego miasta, które kiedyś było stolicą cywilizowanego świata. Zatrzymali się dopiero daleko za nim, kiedy mieli już pewność, że uciekli poza zasięg pościgu.

W pobliżu osady Settebagni, w cieniu rozłożystego wiązu przy pylistej drodze biegnącej wzdłuż rzeki, ściągnęli wodze koniom i przystanęli, by złapać oddech.

– Niewiele brakowało, wuju.

Starszy mężczyzna wzruszył ramionami i uśmiechnął się nieco boleśnie. Z torby przy siodle wyciągnął skórzany bukłak z mocnym, czerwonym winem i podał go bratankowi.

– Masz – powiedział, powoli uspokajając oddech. – Dobrze ci zrobi.

Ezio napił się i skrzywił.

– Skąd to wziąłeś?

– To najlepsze, co mają w Śpiącym Lisie – odparł Mario z szerokim uśmiechem. – Ale kiedy dotrzemy do Monteriggioni, dostaniesz coś lepszego.

Ezio uśmiechnął się i oddał bukłak wujowi, ale zaraz potem spochmurniał.

– O co chodzi? – spytał Mario łagodniejszym tonem.

Ezio powoli wyjął Jabłko z sakwy, w której je trzymał.

–O to. Co mam z tym zrobić?

Mario sposępniał.

– To ciężkie brzemię. Ale musisz je nieść sam.

– Jak?

– A co ci podpowiada serce?

– Serce mówi mi, żebym się tego pozbył. Ale głowa…

–Zostało ci powierzone… przez moce, które spotkałeś w krypcie – powiedział Mario z powagą. – Nie oddałyby go z powrotem śmiertelnikom, gdyby nie miały w tym jakiegoś celu.

– Jest zbyt niebezpieczne. Gdyby znów wpadło w niepowołane ręce…

Ezio zerknął złowieszczo na leniwy nurt rzeki. Mario patrzył na niego wyczekująco.

Ezio zważył Jabłko w prawej dłoni. Wciąż jednak się wahał. Wiedział, że nie mógłby wyrzucić tak wielkiego skarbu; do tego słowa wuja zachwiały jego zdecydowaniem. Przecież Minerwa nie pozwoliłaby mu zabrać Jabłka z powrotem bez powodu.

– Decyzję musisz podjąć sam – powiedział Mario. – Ale jeśli nie podoba ci się, że Jabłko pozostaje w twojej pieczy, oddaj mi je na przechowanie. Odbierzesz je później, kiedy będziesz spokojniejszy.

Ezio wciąż się wahał, ale nagle obaj usłyszeli w oddali tętent kopyt i ujadanie psów.

– Ci dranie łatwo się nie poddają – wycedził Mario przez zęby. – Dalej, daj mi je.

Ezio westchnął, ale włożył Jabłko z powrotem do sakwy i rzucił ją wujowi, a ten szybko schował ją w jukach przy siodle.

– A teraz – rzekł – musimy skoczyć do rzeki i przepłynąć na drugi brzeg. Te przeklęte psy zgubią w ten sposób nasz trop, a nawet jeśli pościg będzie na tyle sprytny, by też się przeprawić, zgubimy go w lasach po drugiej stronie. Chodź. Jutro o tej porze chcę być w Monteriggioni.

– Jak ostro zamierzasz jechać?

Mario kopnął piętami boki wierzchowca, który stanął dęba, tocząc pianę z pyska.

– Bardzo ostro – odparł. – Bo od tej chwili będziemy się mierzyć nie tylko z Rodrigem. Są z nim jego syn i córka – Cesare i Lukrecja.

– Są niebezpieczni?

– To najgroźniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek będziesz miał okazję spotkać.

Fragment: W Monteriggioni

Po południu następnego dnia na wzgórzu na horyzoncie zobaczyli małe, otoczone murami miasto Monteriggioni, nad którym górowała rocca Maria. Dotarli tu szybciej niż się spodziewali, więc zwolnili tempo, żeby dać odetchnąć koniom.

– …a wtedy Minerwa powiedziała mi o słońcu – mówił Ezio. – Opowiadała o katastrofie, która wydarzyła się dawno temu, i przepowiedziała następną, mającą nadejść…

– Ale dopiero w przyszłości, vero? – spytał Mario. – W takim razie nie musimy się tym przejmować.

– Si – odparł Ezio. – Zastanawiam się, ile zostało nam jeszcze pracy. – Przerwał w zamyśleniu. – Może niedługo ją skończymy.

– To chyba dobrze?

Ezio już miał odpowiedzieć, kiedy przerwał mu huk eksplozji: wystrzał z działa, dobiegający od strony miasta. Dobył miecza i podniósł się w siodle, żeby lepiej widzieć blanki.

– Nie przejmuj się – roześmiał się serdecznie Mario. – To tylko ćwiczenia. Wzbogaciliśmy nasz arsenał i wzdłuż całych umocnień rozstawiliśmy nowe armaty. Teraz codziennie ćwiczymy.

– Żeby tylko nie celowali w nas.

– Nie przejmuj się – powtórzył Mario. – Owszem, niektórzy muszą dopiero wyrobić sobie oko, ale mają dość rozumu, żeby nie strzelać do swojego dowódcy!

Niedługo potem wjechali przez otwartą bramę miasta na główną ulicę, prowadzącą do cytadeli. Po obu stronach zebrały się tłumy ludzi, wpatrzone w Ezia wzrokiem pełnym szacunku, podziwu i uwielbienia.

– Witaj z powrotem, Ezio! – zawołała jakaś kobieta.

– Grazie, madonna. – Ezio uśmiechnął się i skinął jej głową.

– Po trzykroć hurra na cześć Ezia! – krzyknął dziecięcy głosik.

– Buongiorno, fratellino – powiedział Ezio. Odwrócił się do Maria i dodał: – Dobrze być znów w domu.

– No proszę, cieszą się chyba bardziej na twój widok – rzekł Mario, ale na twarzy miał uśmiech; zresztą duża część wiwatów, zwłaszcza starszych mieszczan, była wznoszona właśnie na jego cześć.

– Nie mogę się doczekać, aż znów zobaczę starą rodową siedzibę – powiedział Ezio. – Dawno tam nie byłem.

– Rzeczywiście. Jest tam parę osób, które nie mogą się z kolei doczekać, aż zobaczą ciebie.

– Kto?

– Nie domyślasz się? Niemożliwe, żebyś był aż tak pochłonięty obowiązkami wobec Bractwa.

– Oczywiście. Mówisz o mojej matce i siostrze. Co u nich?

– Cóż, twoja siostra była bardzo nieszczęśliwa, kiedy zmarł jej mąż, ale czas leczy rany i teraz chyba ma się o wiele lepiej. A właśnie, otóż i ona.

Wjechali na dziedziniec ufortyfikowanej rezydencji Maria; kiedy zsiadali z koni, siostra Ezia, Claudia, pojawiła się na szczycie marmurowych schodów prowadzących do głównego wejścia i zbiegła po nich wprost w objęcia brata.

– Bracie! – zawołała, tuląc go. – Twój powrót do domu to najlepszy prezent urodzinowy, o jakim mogłabym marzyć.

- Claudio, najdroższa – Ezio uścisnął ją mocno. – Jak to dobrze wrócić. Co u matki?

– Cóż, dzięki niech będą Najwyższemu. Umiera z tęsknoty za tobą – siedziałyśmy jak na szpilkach, odkąd doszły nas wieści, ze wracasz. A twoja sława cię wyprzedza.

– Chodźmy do środka – poprosił Mario.

– Jest tam ktoś jeszcze, kto ucieszy się na twój widok – ciąg­nęła Claudia, biorąc Ezia pod ramię i prowadząc go po schodach. – Księżna Forlí.

– Caterina? Tutaj? – Ezio z trudem hamował podniecenie w głosie.

– Nie wiedziałyśmy, kiedy dokładnie przyjedziesz. Ona i matka są u ksieni, ale będą tu przez zmrokiem.

– Najpierw obowiązki – powiedział trzeźwo Mario. – Zwołam tu dziś wieczór zebranie Rady Bractwa. Wiem, że zwłaszcza Machiavelli bardzo chce z tobą porozmawiać.

– A więc to koniec? – spytała z przejęciem Claudia. – Hiszpan rzeczywiście nie żyje?

Spojrzenie szarych oczu Ezia stwardniało.

– Wszystko wyjaśnię wieczorem na naradzie – odrzekł szorstko.

– Dobrze – odparła Claudia, ale kiedy odchodziła, w jej oczach widać było troskę.

– Przekaż, proszę, moje pozdrowienia księżnej, kiedy wróci – zawołał za nią Ezio. – Zobaczę się z nią i z matką wieczorem. Najpierw muszę załatwić z Mariem kilka spraw niecierpiących zwłoki.

Kiedy zostali sami, Mario spoważniał.

– Musisz się dobrze przygotować na dzisiejszy wieczór, Ezio. Machiavelli będzie tu o zmroku i wiem, że ma do ciebie dużo pytań. Teraz wszystko omówimy, a potem, radzę ci, odpocznij trochę – nie zaszkodzi, jeśli odświeżysz znajomość z miastem.

Po długiej i poważnej rozmowie z Mariem w jego gabinecie, Ezio wyszedł z powrotem na ulice Monteriggioni. Kwestia przeżycia papieża wisiała nad nim jak gradowa chmura i chciał się od niej oderwać. Mario zasugerował mu wizytę u krawca i zamówienie nowych ubrań na miejsce znoszonych w podróży, więc w pierwszej kolejności Ezio udał się właśnie tam. Zastał krawca siedzącego przy jego krawieckim stole i szyjącego brokatowy płaszcz w kolorze nasyconej, szmaragdowej zieleni.

Ezio lubił tego dobrodusznego mężczyznę, niewiele starszego niż on sam. Krawiec przywitał go serdecznie.

– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – zapytał.

– Myślę, że przydałoby mi się nowe ubranie – powiedział Ezio strapiony. – Powiedz, co o tym sądzisz. Tylko szczerze.

– Nawet gdybym nie zarabiał na życie sprzedawaniem ubrań, signore, musiałbym rzec, że nowy komplet wyszedłby ci tylko na dobre.

– Tak też myślałem! Dobrze więc!

– Zdejmę miarę. Potem wybierzesz kolory.

Ezio poddał się krawieckim zabiegom i wybrał dyskretny, ciemnoszary aksamit na dublet oraz wełniane nogawice w takim samym kolorze.

– Czy ubranie będzie gotowe na dziś wieczór?

Krawiec uśmiechnął się.

– Nie, jeśli ma być zrobione dobrze, signore. Ale możemy się umówić na mierzenie jutro około południa.

– Niech tak będzie – odparł Ezio, mając nadzieję, że wieczorne spotkanie nie zakończy się przymusem natychmiastowego wyjazdu z Monteriggioni.

Szedł właśnie w stronę głównego placu miasta, kiedy zauważył atrakcyjną kobietę, męczącą się z nieporęczną skrzynką czerwonych i żółtych kwiatów, wyraźnie zbyt ciężką dla niej. O tej porze dnia nie kręciło się tu zbyt wielu ludzi, a Ezio nigdy nie potrafił się powstrzymać, by nie ruszyć na ratunek damie w opałach.

– Może pomóc? – spytał, podchodząc.

Kobieta uśmiechnęła się do niego.

– Tak, właśnie kogoś takiego mi potrzeba. Miał je dla mnie odebrać mój ogrodnik, ale żona mu się rozchorowała, więc musiał iść do domu. Przechodziłam tędy i pomyślałam, że wezmę je sama, ale ta skrzynka jest dla mnie o wiele za ciężka. Myślisz, że mógłbyś?…

– Oczywiście. – Ezio schylił się i zarzucił skrzynkę na ramię. – Tyle kwiatów. Szczęśliwa z ciebie kobieta.

– Tym szczęśliwsza, że cię spotkałam.

Nie ulegało wątpliwości, że z nim flirtowała.

– Mogłaś poprosić męża, żeby ci je przyniósł, albo któregoś ze sług – powiedział Ezio.

– Moja jedyna służka jest jeszcze słabsza niż ja – odparła kobieta. – A co do męża – nie mam go.

– Rozumiem.

– Zamówiłam te kwiaty na urodziny Claudii Auditore.

– Zapowiada się dobra zabawa.

– Owszem. – Przerwała. – Właściwie, gdybyś był skłonny pomóc mi w czymś jeszcze… Szukam kogoś z klasą, kto poszedłby ze mną na przyjęcie.

– Uważasz, że mam tej klasy wystarczająco dużo?

Kobieta była coraz śmielsza.

– Tak! Nikt w całym mieście nie nosi się wspanialej niż ty, panie. Jestem pewna, że zrobiłbyś wrażenie na bracie Claudii, samym Eziu.

Ezio uśmiechnął się.

– Pochlebiasz mi. Ale co wiesz o tym całym Eziu?

– Claudia, która jest moją bardzo dobrą przyjaciółką, ceni go najbardziej na świecie. Ale on rzadko ją odwiedza i z tego, co słyszałam, jest raczej niedostępny.

Ezio uznał, że pora się ujawnić.

– To prawda, niestety, bywałem… niedostępny.

Zaskoczona kobieta głośno wciągnęła powietrze.

–O nie! To ty jesteś Ezio! Nie do wiary, Claudia mówiła, że spodziewa się twojego powrotu. Przyjęcie miało być dla niej niespodzianką. Przyrzeknij, że nic jej nie powiesz.

– Lepiej ty mi powiedz, kim jesteś.

– Och, oczywiście. Jestem Angelina Ceresa. A teraz przyrzeknij.

– Co zrobisz, żebym milczał?

Angelina spojrzała na Ezia wyniośle.

– Och, z pewnością kilka pomysłów przyjdzie mi do głowy.

– Nie mogę się doczekać, żeby je usłyszeć.

Dotarli akurat pod drzwi domu Angeliny. Starsza gospodyni otworzyła je przed nimi, a Ezio postawił skrzynkę z kwiatami na kamiennej ławie na dziedzińcu. Odwrócił się do Angeliny i uśmiechnął.

– Powiesz mi?

– Później.

– Czemu nie teraz?

– Signore, zapewniam, że nie pożałujesz czekania.

Żadne z nich nie wiedziało, że rozwój wydarzeń zniweczy ich plany i że więcej się nie zobaczą.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...