Kiedy w moje ręce wpadł recenzencki egzemplarz nowej książki amerykańskiej pisarki fantasy Sarah J. Maas, kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nie miałam wcześniej styczności z literaturą tej autorki, nie wiedziałam absolutnie nic na temat stylu, w jakim pisze i czy warto poświęcić czas na zagłębianie się w wykreowane przez nią światy. Po lekturze pierwszej części "Domu Ziemi i Krwi" z cyklu "Księżycowe Miasto" mogę z czystym sumieniem polecić tę pozycję jako dobrego przedstawiciela gatunku young adult fantasy.
"Dom Ziemi i Krwi" jest książką na tyle obszerną, że został podzielony przez polskiego wydawcę na dwie osobne części. W amerykańskiej wersji dzieło liczy sobie prawie 800 (!) stron, nic dziwnego więc, że w naszym kraju, gdzie współczynniki czytelnictwa są niestety wciąż na korzyść rubryki "Nie przeczytałem nic w ubiegłym roku" i gdzie kultywuje się kulturę obrazu, a nie słowa, zdecydowano o rozdzieleniu tomów. W części pierwszej, z którą miałam przyjemność się zapoznać, zostajemy wprowadzeni do świata Bryce Quinlan – pół człowieka, pół Fae. Kobieta mieszka w Lunathionie (tytułowym Księżycowym Mieście) i prowadzi bardzo aktywny tryb – pracuje, ćwiczy taniec, spędza czas ze swoimi przyjaciółmi i generalnie jest zadowolona z dotychczasowego życia. Harmonię burzy brutalne morderstwo bliskich Bryce, przez które dziewczyna odcina się od świata. Sprawcy nie odnaleziono. Dwa lata później zostaje popełniona zbrodnia o bardzo podobnym charakterze i Quinlan zmuszona jest uczestniczyć w dochodzeniu – ma odnaleźć odpowiedzialnych za wszystkie zabójstwa.